Jest to moje pierwsze ukończone opowiadanie, dlatego umieszczam je tutaj i proszę o uczciwą ocenę. Poza tym, może się komuś nawet spodoba Tytuł trochę naiwny, ale nie miałem pomysłu na lepszy. Bohaterami fanfica są Ben Kenobi i jego uczeń. Cóż, pozostaje mi tylko życzyć miłej lektury.
Obudziłem się potrząsany przez mojego Mistrza. Od razu wstałem - człowiek trzeźwieje szybko, kiedy wszędzie ma piasek... Byliśmy na Tatooine, z dala od wszelkich ludzkich osad - nasz obóz był rozbity pośrodku niewielkiej grupy skał, gdzieś na obrzeżach Morza Wydm. Z lekką irytacją musiałem przyznać, że to był ten "mniej cywilizowany" kraniec tego pustkowia. Mimo to, wyczułem w pobliżu kilka istot. Szybko się zbliżały.
- Czy to Tuskeni? - spytałem.
- Niestety nie. Obawiam się, że na nasz trop wkroczyli szturmowcy Imperium. Muszą mieć w pobliżu swój obóz.
- Co zrobimy?
- Są zbyt blisko, abyśmy mogli znaleźć jakąś kryjówkę i poczekać, aż się oddalą. Musimy odeprzeć ich atak, zanim wyruszymy w dalszą drogę.
Westchnąłem. Oba słońca były już na niebie, więc nawet bez walki zaczynałem się pocić. Trudno, nic się na to nie poradzi.
Kiedy wyszliśmy zza skał, zauważyłem naszych przeciwników. Było ich zaledwie sześciu. Od razu zaczęli strzelać, ale ja i Ben błyskawicznie zapaliliśmy ostrza mieczy i po prostu odbiliśmy pierwsze promienie energii. Zanim szturmowcy zdążyli oddać drugą salwę, leżeli już bez życia na ziemi. Zmasakrowane ciała i odcięte kończyny nie były miłym widokiem, ale podczas mojego kilkuletniego stażu jako uczeń Bena Kenobiego zdążyłem przywyknąć do takich pejzaży.
- Szkoda, że nie mogliśmy uniknąć tej walki. - odezwał się Mistrz. - Spójrz na ich pancerze, to zwykli szeregowcy. Pewnie nawet nie wiedzieli, na jaką misję są wysyłani...
- Bądź co bądź, zaatakowali nas.
- To prawda, ale zawsze pamiętaj, że jeśli możesz wybrnąć z sytuacji bez rozlewu krwi, to jest to najlepsze wyjście. Tym razem się nie udało, ale trudno - musimy iść dalej. Mamy dzisiaj pracowity dzień!
Ruszyliśmy więc. Podróż przez jałowe pustkowia zajęła nam sporo czasu - na szczęście mieliśmy duży zapas prowiantu, nie powinno nam go zabraknąć na drogę powrotną. Po południu dotarliśmy do celu. Przed nami
znajdowała się spora jaskinia. Mistrz Kenobi nie wahając się wkroczył w jej mroczne wnętrze. Podążyłem za nim.
Po krótkiej wędrówce labiryntem tuneli przy wątłym blasku naszych mieczy świetlnych dotarliśmy do miejsca, o którym Mistrz opowiadał mi już dawno. Była to niewielka skalna komora, w której leżały tylko stare kości. Chociaż nie, w kącie była ledwo dostrzegalna, metalowa piramidka...
- No proszę, oto przedmiot, którego szukaliśmy tak długo... holokron Sithów. Normalnie dostarczylibyśmy go do jakiegoś z archiwów Jedi, ale w tych mrocznych czasach muszę go zniszczyć, aby nie dostał się w niepowołane ręce. Moja pustelnia nie jest bezpiecznym miejscem na przechowywanie tego typu przedmiotów...
- Zniszczyć? Jesteś tego pewien?
Odwróciłem się zaskoczony, ponieważ to nie ja wypowiedziałem te słowa. Za nami stała jakaś postać, choć nie widziałem jej twarzy w panującym w jaskini mroku.
- Zniszczyć to nie jest słowo, którego bym użył. Śledziłem was już dłuższy czas, i myślę, że teraz mi to oddacie.
- Nie sądzę! - wykrzyknąłem.
- Ucisz się, szczenię. - odparł spokojnie mężczyzna. - Domyślałem się, że delikatna perswazja nie wystarczy.
Kiedy to wypowiedział, w jaskini zabłysło czerwone ostrze. Wyglądało na to, że ten człowiek był Sithem, albo przynajmniej Mrocznym Jedi, co nie wróżyło dobrze. Po chwili do czerwonej klingi dołączyły dwie niebieskie. To nie mogło skończyć się bez walki...
Która nie rozpoczęła się pomyślnie. Już po kilku ciosach nieznajomy potężnym pchnięciem odrzucił od siebie Bena, który przeleciał kilka metrów i uderzył plecami o ścianę. Osunął się na ziemię bez przytomności. Zostałem więc sam.
Próbowałem odbijać potężne ciosy śmiercionośnego ostrza, ale mężczyzna był silniejszy i zwinniejszy. Po trwającej niespełna pół minuty walce przeciwnik bez trudu mnie rozbroił. Rękojeść miecza poleciała daleko wgłąb jaskini i straciłem ją z oczu.
- Więc teraz zginiesz... - powiedział nieznajomy, celując we mnie mieczem. - Jesteś najbardziej żałosnym pomiotem Jedi, z jakim miałem okazję...
Nagle wypuścił miecz z ręki, a z jego piersi, najwyżej dwadzieścia centymetrów od mojej twarzy, wyjrzało błękitne ostrze. Po chwili mężczyzna osunął się na ziemię. Martwy.
Ben otrzepał się i podniósł leżący na ziemi artefakt Sithów. Patrzyłem na to, wciąż oszołomiony.
- Weź swój miecz - odezwał się. - I zapamiętaj: nigdy nie lekceważ przeciwnika, nawet jeśli leży na ziemi, z pozoru nieprzytomny. Szczególnie, jeżeli potrafi władać Mocą.
Zapamiętałem lekcję. Mogłem się tylko cieszyć, że moim Mistrzem jest jeden z najpotężniejszych Jedi w historii, bo inaczej byłoby ze mną krucho...