Swego czasu <rok temu?> wpadłem na to, by napisać sobie kolejne opowiadanie. Trochę popisałem... i tyle, jakoś nie miałem ochoty.
Niemniej zamieszczam tu jego początek. Rozgrywa się gdzieś w przyszłości uniwersum. Enjoy i proszę wybaczyć mi brak przecinków lub ich obecność w niewłaściwym miejscu. Mam z tym spory problem, ale myślę, że jako tako sobie radzę
----------------------------------------------------
Niemożliwe, pomyślał Resvain. W pewnej chwili przestały docierać do niego słowa oficera łącznościowego, bo zwyczajnie nie mógł uwierzyć w to co usłyszał.
- Co masz na myśli mówiąc „on żyje”?! – warknął na oficera.
- Nie widzę żadnych niejasności w mojej wypowiedzi. Darth Paitrievous żyje i jest w drodze do nas. To chyba zrozumiałe – odpowiedział oficer, młody i najwyraźniej niezbyt rozgarnięty, skoro tak butnie zwracał się do Resvaina, szczególnie zważywszy na obecną sytuację.
- Masz mnie za idiotę?! Kim ty w ogóle jesteś? – wybuchnął furią, nie zwracając uwagi na to, że stał się obiektem zainteresowania całej załogi mostka superniszczyciela „Niezłomnego”.
Oficer pojął swój nietakt nieco za późno.
- Ależ nie miałem na myśli nic… - rzucił się pospiesznie z wytłumaczeniami, lecz Resvain przerwał mu w pół zdania.
- Pieprzę to co miałeś na myśli! Ty bezczelna gnido… - po tych słowach chwycił oficera za gardło i podniósł na tyle ile pozwalała mu długość ręki. Pragnął oderwać mu ten arogancki łeb, żeby przynajmniej trochę sobie ulżyć i móc wyładować część targających nim emocji… W porę jednak opamiętał się i postanowił zwyczajnie cisnąć oficerem o ścianę, by na przyszłość wiedział, że do głównego dowódcy sił zbrojnych Imperium należy odnosić się z większym szacunkiem.
- Prze-przepraszam sir. Taki nietakt z mej strony się w-więcej nie powtórzy – wykrztusił oficer, próbując jednocześnie podnieść się na nogi, mimo wyraźnego bólu.
Resvain minął go bez słowa, po czym podszedł do starszego mężczyzny w nieskazitelnie białym garniturze.
- Admirale Patern, proszę mi powiedzieć co tu do jasnej cholery się dzieje – zażądał bezceremonialnie. Jeśli ktoś postanowił zabawić się jego kosztem to gorzko tego pożałuje.
Patern odwrócił się w jego stronę i z lekkim zakłopotaniem zaczął:
- Rozumiem, że trudno panu w to uwierzyć, ale fakty są niezaprzeczalne. Lord Paitrievous przeżył wasze… spotkanie na Coruscant i zmierza tu, by nas zapewne zaatakować. Uważam, że…
- Chodzi mu o mnie. Ja… nie musicie się tym martwić – uciął Resvain nieobecnym głosem.
Był w szoku. Nie wiedział nawet czy będzie miał tyle odwagi, by spojrzeć Paitrievousowi w oczy. Ktoś krzyknął coś w oddali, lecz Resvain nie zrozumiał nawet, co.
- Sir? Czy wszystko z panem w porządku? – zaniepokoił się Patern.
- Nie. Ale nie zaprzątaj tym sobie umysłu – nie było najmniejszego sensu, żeby zawracać mu głowę takimi sprawami, pomyślał Sith. Nawet jeśli mnie zrozumie… co mi to da?
Po chwili milczenia wyraźnie nie przekonany Patern podjął:
- No cóż… jak pan uważa. Niemniej, według naszych najnowszych informacji, Lord Paitrievous zamierza dokować na „Niezłomnym”. Zwiad doniósł, że zdobył korwetę klasy Twilight, prawdopodobnie razem ze wszystkimi trzema plutonami szturmowców, które tam się znajdowały. Podejrzewam, iż zbuntował ich przeciwko nam i planuje przejąć „Niezłomnego”. Mam wydać rozkaz do ataku, kiedy tylko pojawią się w zasięgu?
- Nie. Pozwól im wylądować. Oprócz tego przygotuj cały personel do ewakuacji. Rozkaż mniej ważnemu personelowi zgromadzić się przy kapsułach ratowniczych już teraz. Ty oraz reszta osób kluczowych dla funkcjonowania okrętu zrobisz to na mój sygnał – zlecił spokojnym tonem. Już wiedział co się wydarzy. Jedyne co mu pozostało to zaakceptować nieuniknione.
- A pan? – niepokój i smutek w głosie Paterna był wyraźnie słyszalny i przy tym szczery. Trzy lata współpracy uczyniły z nich naprawdę bliskich przyjaciół.
- Ja… - zawahał się. – Nie wiem Patern, nie wiem. Moc pokaże. Przygotuj też kompanię szturmowców. Wyślij ich do hangaru, w którym wyląduje Paitrievous. Kiedy pokonają jego wojska, niech przejmą statek. Podczas ewakuacji przyda się każdy sprawny środek transportu.
- Zgadzam się, sir. Co z Lordem Paitrievousem?
- Jego nie interesują szturmowcy czy nawet „Niezłomny”. Przyszedł spotkać się ze mną, więc nie musicie zawracać sobie nim głowy. – Resvain po chwili namysłu dodał. – Zadbaj też, żeby po waszej ewakuacji nie zostało nic, czym można by było zwiać ze statku.
- Tak, ale czym…
- Wydałem rozkaz, admirale Patern. Proszę go wykonać. – skierował się w stronę drzwi i rzucił na odchodnym – Będę w komnacie tronowej jeśli będziesz mnie potrzebować.
Darth Resvain, dowódca połowy Imperium i zarazem jedna z najistotniejszych osób ostatnich lat, zapadł się w olbrzymim fotelu i rozmyślał, obserwując krzątaninę pilotów TIE przez olbrzymią szybę, z której miał idealny widok na hangar. W ciągu każdej sekundy tysiące obrazów i myśli przebiegało mu jednocześnie przez umysł. Zastanawiał się, jak właściwie doszło do tego, że on i jego najlepszy przyjaciel obrócili się przeciwko sobie. Jaki tam przyjaciel, pomyślał. Byli dla siebie wszystkim. Byli jedności, a każdy z nich w pełni uzupełniał drugiego. Jak bracia. A teraz… Chcą się zwyczajnie pozabijać.
Prawdopodobnie wina leżała po obu stronach. Kiedy udało im się odbudować i zarazem przekształcić Imperium, tak aby odpowiadało ich wizji wolnej Galaktyki, obydwoje zaczęli pełnić coraz to ważniejsze obowiązki i zarazem oddalać się od siebie. Zaczęło się od różnic zdań, dyskusji, które przekształcały się w kłótnie. Nieraz jeden robił coś, co drugiemu wydawało się nie do przyjęcia, bo było całkowicie sprzeczne z jego zasadami czy nowoprzyjętym zdaniem. Czasem nie rozmawiali ze sobą nawet przez kilka dni i wręcz odcinali się od siebie w Mocy.
Wszystko się całkowicie pochrzaniło przez tę szmatę, Behelray, pomyślał Resvain. Pomylona idiotka może i była całkiem urodziwa i pociągająca, ale przy tym zwyczajnie tępa i arogancka do bólu. Poznali ją podczas misji na Thyferze, gdzie pomogła im zdobyć olbrzymi transport bacty potrzebnej partyzantom usiłującym obalić reżim na Devaaronie. Od razu wpadła Paitrievousowi w oko. Resvain był zadowolony, że przyjaciel znalazł sobie kogoś, aczkolwiek ostrzegał go, by zbytnio się w to nie angażował. Moc nieustannie podpowiadała mu, że Behelray będzie przyczyną jakiejś tragedii. Postanowił porozmawiać na ten temat z Paitrievousem, lecz zanim zdążył się odezwać, ten powiedział, że wyczuwa w niej Moc i postanawia wziąć ją na uczennicę. Resvaina trafił szlag; wiedział z własnego doświadczenia, że uczeń zawsze oznacza zdradę i śmierć, ale Paitrievous nie przejął się tym. Relacje pomiędzy nimi stawały się coraz gorsze.
I wtedy wkroczyła Behelray. Ubzdurała sobie, że Resvain wykorzystuje swojego przyjaciela, nie liczy się z jego opinią i w dodatku planuje go zabić, by zagarnąć więcej władzy. Było to wierutną bzdurą, lecz ta kretynka nie dała sobie niczego wytłumaczyć. Wyciągnęła miecz świetlny i postanowiła go posiekać nim na kawałki. Gdyby nie fakt, że okoliczności walki były niewesołe, Resvain zapewne nieźle by się ubawił jej komiczną parodią walki. Wymachiwała mieczem na wszystkie strony i co jakiś czas nieudolnie wystrzeliwała w jego kierunku błyskawicę o mniejszym ładunku elektrycznym niż podręczny paralizator. Resvain kilkakrotnie ją rozbroił i dał szansę wycofania się z walki. Ani razu nawet tego nie rozważyła, tylko z jeszcze większą furią rzucała się do ponownego ataku. Cóż mu więc zostało? Wyrwał jej miecz z ręki, za pośrednictwem Mocy, po czym przeciął go na pół własną klingą. Behelray dobyła wtedy wibroostrza i znowu na niego natarła. Cisnął nią wtedy o ścianę w nadziei, że to ostudzi jej zapał do walki. Na próżno. Ta cała farsa rozwścieczyła go do tego stopnia, że oddał się całkowicie gniewowi i obrzydzeniu, jakim ją darzył. Kiedy zdecydowała się na kolejną próbę ataku, związał ją w potężnym uścisku Mocy i zaczął obijać nią o ściany. Chrupot jej pękających kości działał na niego wręcz kojąco. Nie wystarczyło mu to jednak. Z jego dłoni wystrzeliły Błyskawice Mocy, oplatając jej poobijane ciało. Przez krótką chwilę stał nieruchomo, rozkoszując się wrzaskami Behelray miotanej falami śmiercionośnej energii. Wtedy wyczuł, że coś nie gra. Nadciągało coś niebezpiecznego. Ostrzeżenie od Mocy sprowadziło go na ziemię i wyrwało z obłędnego szału. Postanowił zakończyć sprawę Behelray poprzez przebicie oponentki na wylot szkarłatną klingą miecza świetlnego. W tej właśnie chwili na scenę wkroczył Paitrevous. Ułamek sekundy zajęło mu pojęcie tego, co się wydarzyło. Przynajmniej w jego mniemaniu.
Setki godzin wspólnych sparingów i wzajemnej pomocy. Tysiące godzin wspólnych wypraw i podróży. Niezliczona ilość godzin spędzonych na wspólnej rozmowie. Wszystko to odeszło w niepamięć właśnie w tej chwili. Resvain nie zauważył nawet momentu, w którym Paitrievous podbiegł do niego i włączył miecz świetlny, by zadać śmiertelny cios byłemu już przyjacielowi.
Z niedowierzaniem parował jego kolejne ciosy. Usiłował go uspokoić, wytłumaczyć mu, że to ona go zaatakowała i, że nigdy nie dopuściłby się czegoś takiego gdyby wiedział jak silnym uczuciem ją darzył. Paitrievous nawet nie starał się zwrócić uwagi na jego słowa. Pogrążony w mrocznej furii i rozpaczy, napierał dalej.
----------------------------------------------------------
i to by było na tyle, moi mili