Dłuuugo nic nie publikowałem - ani też nie pisałem - z powodu książki, którą od dłuższego czasu poprawiam i poprawiam, i poprawiam, i... Ekhm, w każdym razie przed wami pierwsze moje opowiadanie SF ever (luty 2008). Ze względu na temat i głównego bohatera, jest to chyba najbardziej osobisty tekst, jaki w życiu napisałem Niestety, jest też jednym z gorszych i opartych na oklepanym schemacie, heh, ale kto wie, może wy ocenicie go pozytywniej

Król

Stałem wewnątrz niewielkiego pomieszczenia, otoczony przez zimne, stalowoszare ściany. Cztery lampy zamontowane na suficie, między dwoma owalnymi wybrzuszeniami, wypełniały pokój wyjątkowo jasnym, ale nieoślepiającym światłem. Powietrze było czyste, wręcz sterylne, ale nie cuchnęło szpitalem. Spojrzałem na swoje ręce i zmarszczyłem czoło.
Jak ja się tu znalazłem? Nie mogłem sobie niczego przypomnieć. W głowie miałem przeraźliwą pustkę, a moje wspomnienia były bardzo mgliste, nieuchwytne. Niepewnie dotknąłem palcami skroni. Czyżbym miał amnezję...? Wcale się tak nie czułem. Chociaż, po prawdzie, to nawet nie wiedziałem, jak się czuje osoba z amnezją.
Nagle coś zgrzytnęło i syknęło. Wzdrygnąłem się.
W ścianie naprzeciwko mnie pojawiła się pionowa szczelina. Zanim przyjrzałem się bliżej temu dziwnemu zjawisku, ściany błyskawicznie rozsunęły się na boki.
Wydałem z siebie ciche westchnienie. Nowe pomieszczenie było ogromne, dziwaczne, ale zarazem niesamowicie znajome. Przez jego środek przebiegała szeroka kładka, która kończyła się czymś w rodzaju podestu. Po obu jej stronach ulokowane były zagłębienia, w których pomrukiwały komputery. Ich ekrany migotały niezrozumiałymi wykresami i ciągami licz.
Nawet się nie obejrzałem, a już stałem na podeście, tuż obok eleganckiego czarnego fotela. Wcześniej go tam z pewnością nie było. Spojrzałem przed siebie, na olbrzymi iluminator obłożony serią trapezoidalnych ram.
Żuchwa mimowolnie mi opadła. Za taflą idealnie przezroczystego szkła rozpościerała się usiana gwiazdami czerń kosmosu.
Usiadłem na fotelu, zbyt zahipnotyzowany fantastycznym widokiem, by zastanawiać się czemu to w ogóle uczyniłem — zbyt zdumiony swoim położeniem, by kątem oka wychwycić ruch po swojej prawej stronie.
— Prawda, że to piękne?
Szarpnąłem głową aż mi kości trzasnęły. Dwa kroki od poręczy stał niewysoki, starszy mężczyzna z krótkimi, siwiejącymi włosami i gęstym wąsem nad spierzchłymi ustami. Miał na sobie ciemnoszary uniform, jakiś mundur nietypowego kroju.
— Kim jesteś? — spytałem.
Nieznajomy milczał.
— Co to za miejsce?
Mężczyzna popatrzył na mnie. Mógłbym przysiąc, że na ułamek sekundy jego błękitne oczy były niczym dwie głębokie studnie wypełnione krystalicznie czystą wodą, w której odbijały się promienie słoneczne. Uśmiechnął się. Wyglądem i zachowaniem wzbudzał zaufanie, ale puste, niepokojąco odczłowieczone pomieszczenie, w którym się znajdowaliśmy, sprawiło, że ciarki przeszły mi po plecach.
— Zdziwiłbym się, gdybyś nie zadał mi tych dwóch pytań. — Głos miał spokojny, trochę chrapliwy, trochę zmęczony, typowy dla osób w podeszłym wieku.
— Miło mi, że się nie dziwisz, ale nie odpowiedziałeś mi — przypomniałem mu.
— A czy potrzebujesz odpowiedzi? Rozejrzyj się, jesteś przecież fanem tego fikcyjnego uniwersum, powinieneś rozpoznać mostek majestatycznego niszczyciela gwiezdnego i mój imperialny mundur.
Koniuszkiem języka leciutko uwypukliłem policzek; zdaje się, ze robiłem to zawsze, gdy intensywnie nad czymś rozmyślałem. Raptem jedno ze wspomnień jakby wyrwało się ze ściany ciężkiej nieprzenikalnej mgły. Przed oczami mignęło mi kilkaset sekwencji, każda inna, każda umiejscowiona jednak w tym samym, nieistniejącym wszechświecie, który doskonale znałem.
— I rozpoznaję — powiedziałem z udawaną nutką oburzenia. — Nie rozumiem tylko, co to ma znaczyć. I nie rozumiem, czemu nic nie pamiętam i czemu nawet nie wiem, kim jestem.
Nieznajomy ostentacyjnie wzruszył ramionami. Zmierzyłem go bacznym wzrokiem. W głowie zaświtała mi pewna myśl, z początku śmieszna, potem już tylko niedorzeczna.
— Jesteś... obcym?
Starzec wybuchnął serdecznym śmiechem. Twarz mi stężała. Nie spodobała mi się jego reakcja. Nie lubiłem, gdy traktowano mnie z taką pobłażliwością. Pokręcił głową.
— Oczywiście, że nie — odparł, pretendując że ściera łezkę wesołości. — Jestem człowiekiem, całkiem jak ty. Wprawdzie odgrywam tu fikcyjnego bohatera, to jednak dla ułatwienia nazywaj mnie Kralj.
— Kralj? — Jakoś to imię nie wydało mi się odpowiednie. Czyżby była to kolejna znajoma rzecz, której nie byłem w stanie prawidłowo rozpoznać? — Słuchaj, Kralj...
— To sen — odpowiedział, zanim nawet zdołałem właściwie sformułować pytanie. Widać spodziewał się go, lub... — Żeby nie był aż tak bardzo abstrakcyjny, uznałem, że umiejscowię go w jakiejś lokacji, która cię z góry nie odstraszy.
— Ale to nie jest jakiś, wiesz, sen z rodzaju niezwykłych? To mi nawet jawę nie przypomina, bo czuję się, jakbym tu naprawdę był, a zwykłe sny nie są tak realistyczne.
Starzec milczał. Westchnąłem. Musiałem się do tego przyzwyczaić. Co sen, to obyczaj.
— No to może inaczej. Dlaczego tu jestem?
— Ciekawość.
— To znaczy? Co „ciekawość”? — zirytowałem się. — Nie ułatwiasz mi tej rozmowy.
— Ciekawość to taka ludzka cecha, która pakuje nas ciągle w kłopoty. — Zachichotał, gdy spiorunowałem go spojrzeniem. — Zważ, że najpierw zadałeś mi dwa pytania. To nie przypadek. Mogłeś przecież ustosunkować się do mojej wypowiedzi na temat piękna widoku za iluminatorem, przedstawić się, albo skomentować wygląd mostka, wyrazić zachwyt bądź niechęć, dla przykładu. Każdy człowiek najpierw pragnie znaleźć się na stabilnym gruncie, pojąć swą sytuację, zrozumieć otoczenie. Dopiero potem zaczyna działać i zapewnia lub nie, w zależności od charakteru, to co posiada, innym.
Teraz byłem już naprawdę zły, tym bardziej, że Kralj w pewien sposób trafił w sedno. Pustka w głowie doskwierała tak, że miałem ochotę zrobić coś bardzo nierozsądnego, by wypełnić ją jakąś treścią. Jakąkolwiek.
— Po co te pseudopsychologiczne dyrdymały? Po co mnie zasypujesz oczywistościami?
— Wyjrzyj przez iluminator.
Natychmiast zapomniałem o rozdrażnieniu, w które z perfidią wprawiał mnie Kralj — za iluminatorem, zamiast mroku gwieździstej próżni, widniało przyciemnione wnętrze małego pokoju. Stało w nim dwóch pogrążonych w konwersacji mężczyzn. Obaj nosili dziwaczne, w jakiś sposób nieprzystające do przywróconej mi cząstki pamięci, ubrania w czarno-białej tonacji, żywo gestykulowali i mówili bardzo mi znajomym językiem, którego jednak za nic nie rozumiałem.
W tym momencie do środka wszedł potargany, młody człowiek w czarnym płaszczu, z podkrążonymi oczami i zaniedbanym wąsikiem pod nosem. Zauważyłem, że pokój jest zapewne jakimś sklepem, bo tuż nieopodal drzwi widniało duże, pokryte nieczytelnymi napisami okno wystawowe, a za nią ulica, po której spacerowali ludzie. Młodzieniec niezdecydowanym krokiem zbliżył się do iluminatorów, łypnął nerwowo na dwóch rozmawiających ludzi, po czym odezwał się do kogoś, kto, przynajmniej w teorii, powinien był stać parę metrów przede mną.
Zachodziłem w głowę, o co w tym wszystkim chodzi. Za oknem przejechał elegancki, czarny jak smoła automobil — pierwszy tak wyraźny znak, że patrzyłem na coś z odległej przeszłości. Dwaj mężczyźni krzyknęli i młodzieniec gwałtownie się odwrócił. Miał coś w rękach, ale upuścił to na podłogę i sięgnął do kieszeni swojego podniszczonego płaszcza. W oknie powtórnie pojawił się automobil, ale tym razem toczył się powolutku wstecz. Na jego tylnych fotelach siedziała para dystyngowanych osobistości: mężczyzna w szaro-oliwkowym garniturze z fantazyjną, wojskową czapką i kobieta odziana w białą suknię, do której jak ulał pasował lekki kapelusz.
Młodzik wyszarpał z ubrania jakiś czarny przedmiot, pognał do drzwi, wpadł na chodnik, wszedł na stopień samochodu i wyprostował ramię.
Podskoczyłem i na pół sekundy zesztywniałem. Rozbrzmiały dwa wystrzały, jeden po drugim. Dostrzegłem na ubraniach pasażerów staromodnej limuzyny czerwone plamy. Zrobiło się niesamowite zamieszanie, doszło do szamotaniny, automobil z piskiem opon odjechał, a po chwili obraz zupełnie się rozmazał i rozpłynął w powietrzu.
Raptem doznałem uczucia, jak gdyby ktoś otworzył przede mną gigantyczne wrota do pałacu pełnego rozwiązanych zagadek — właśnie byłem świadkiem przełomowego zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda z 1914 roku, z Sarajewa. Zamachu, który rozpoczął Wielką Wojnę.
— Czy tak to właśnie wyglądało? To nie była żadna rekonstrukcja? Czy to może tylko wymysł mojej wyobraźni? Fantazja? — wystrzeliłem serię pytań, na których nie było odzewu. — Powiesz coś?
— To tylko sen — rzekł Kralj rozweselonym głosem.
— Czyli to wszystko nie ma najmniejszego sensu? — Nie cierpiałem, że tak bezczelnie się ze mną bawił. — Siedzę tu i gadam sam do siebie, jak jakiś kretyn z wariatkowa?
— Tego nie powiedziałem.
— Otóż to, ty nic do cholery nie mówisz! — dałem upust emocjom i już chciałem podnieść się z fotela, by wyjaśnić sobie pewne rzeczy twarzą w twarz, ale zatrzymała mnie ręka Kralja. Jej nacisk był jednak raczej symboliczny.
— Czy nie mówiłem dobrze? — spytał. — To ciekawość cię tu przywiodła. Ciągle o coś pytasz, ciągle się czegoś dopomagasz.
— A co byś ty robił, gdyby jakiś dziwak pokazywał ci jakąś wizję z przeszłości, czy co to było, w środku próżni, na okręcie z filmu science fiction? — zadrwiłem. — Jestem ciekawski, bo zmuszasz mnie do tego, bym był ciekawski, nie dając mi żadnych odpowiedzi!
— To przecież sen, mógłbym ci od razu podać wszystko na tacy — rozłożył ręce, przyciągnął na usta szeroki uśmiech — ale to byłoby odrobinkę za łatwe, nie uważasz?
Wskazał kciukiem na iluminator.
Cały mostek wypełnił się oślepiającym blaskiem. Z całej siły zacisnąłem powieki, ale światło błyskawicznie przedarło się przez nie. Wrzasnąłem, lecz wbrew logice żaden spazmatyczny ból nie ścisnął moich gałek ocznych. Po sekundzie czy dwóch świat zewnętrzny zbladł. Nic mi się nie stało, chociaż ogarnął mnie lęk już nie tylko o wzrok, ale życie.
Nagle sytuacja wróciła do normy. Ostrożnie otworzyłem oczy.
Nogi bezwiednie ugięły się pode mną i nim się obejrzałem, w policzek wbijał mi się jakiś duży chłodny, nieprzyjemnie szorstki przedmiot. To był... asfalt. Asfalt? Zakręciło mi się w głowie. Fotel, Kralj, mostek niszczyciela — wszystko to zniknęło, jakby za sprawą jakiejś kuglarskiej sztuczki.
Wstałem z wysiłkiem, marszcząc nos, i zakasłałem. W powietrzu unosił się gryzący swąd spalenizny. Znalazłem się w jakiejś wąskiej alejce między dwiema dwupiętrowymi kamienicami. Jej wylot, kilkanaście metrów dalej, wychodził na typową, śródmiejską uliczkę. Odwróciłem głowę. Dym dobywał się z pozbawionego dachu domu, który nosił dziesiątki smolistych śladów w miejscu, gdzie leniwie lizały go płomienie.
Pozostałe budynki w alejce były nienaruszone, nie licząc powybijanych szyb i zerwanych okiennic. Wszystko to sprawiało wrażenie opustoszałego, ale gdzieś z oddali dochodziły do mnie stłumione okrzyki i powtarzające się co jakiś czas wystrzały z broni ręcznej, którym nagle zaakompaniował naprawdę potężny huk.
Oczywiście nie miałem zielonego pojęcia, gdzie mnie poniosło — czy może: przeniosło. To była jedna z tych rzadkich sytuacji, o którym napomknął Kralj, gdy zakłopotany umysł gorączkowo szuka punktu oparcia. Żeby tylko ten punkt oparcia tak się nie wyślizgiwał... żebym już teraz przypomniał sobie historię świata, a nie tylko jego okres przed 1914 rokiem.
Poszedłem przed siebie; cóż innego mogłem zrobić? Kawałki rozsypanego szkła chrzęściły pod ciężarem moich stóp. Niektóre rzeczy wokół siebie rozpoznawałem — byłem świadom czym w istocie były — ale nie udawało mi się niczego konkretnie nazwać. Było to niepokojące, nieprzyjemne uczucie. To tak, jakbym chciał coś usilnie złapać, a to coś w ostatniej sekundzie wymykało mi się z rąk. W końcu, trzymając się prawej strony, dotarłem do końca alei, by niepewnie wyjrzeć zza załomu muru kamienicy.
Parę metrów dalej stał czołg.
Ze strachu mocno przywarłem plecami do ściany, modląc się w duchu, żeby kierowca maszyny mnie nie zauważył. Przez kilkanaście długich sekund kurczowo trzymałem powietrze w płucach i ani drgnąłem, bojąc się, że zdradzi mnie jakiś szelest.
Dopiero wtedy, po przelaniu się przeze mnie kolejnej fali przerażenia, uzmysłowiłem sobie, jaki ze mnie idiota. Nie słyszałem warkotu silnika, a jedynie ciche pojękiwanie, niby ludzkie, ale jakieś takie... inne, na poły zwierzęce. Zmusiłem się, żeby jeszcze raz wyjrzeć.
Czołg był ciemnozielony, przysadzisty, ale chyba dość niewielki. Jak mu się przyglądałem, dostrzegłem, że maszyna jest dziwnie wykręcona. Po chwili wszystko było jasne; gdybym spojrzał na czołg z drugiej strony, od razu zorientowałbym się, że został trafiona.
Nagle coś się poruszyło obok gąsienicy. Napiąłem mięśnie, ale nie uciekłem. Przy pojeździe leżał mężczyzna. To on musiał się poruszyć, on także prawdopodobnie był źródłem żałosnych jęków. Miał kilka szkarłatnych plam na poszarpanym mundurze i chyba w końcu mnie przyuważył, bo uniósł rękę i wybełkotał coś. Znowu usłyszałem znajomy język, ale kompletnie odmienny od tamtego z Sarajewa — może dlatego, że ciężko ranny żołnierz już majaczył?
Wzywał pomocy, ja jednak stałem jak zaklęty. Wahałem się, co zrobić. Jak mogłem pomóc komuś, kogo widziałem pierwszy raz w życiu, w miejscu, które było dla mnie całkowitą zagadką, i to w czasie, jak mi się zdawało, jakiejś wojny?
Zastanawiałem się zbyt długo. Krzyki rannego przyciągnęły uwagę trzech postaci, które nagle zmaterializowały się po drugiej stronie ulicy. Byli to również żołnierze, ale całkiem inni, z szarymi uniformami i stalowymi hełmami. Mówili odmiennym jeżykiem, bardziej szorstkim.
Odsunąłem się tak, żeby móc wyglądać jednym okiem. Serce biło mi w piersi w szaleńczym tempie. Skamieniałem, nogi nie chciały się oderwać od płyt chodnika. Powinienem był uciekać, ale nie byłem w stanie.
Nowi żołnierze na okrągło się rozglądali, zdezorientowani lub zagubieni, kiedy jednak zobaczyli rannego, podeszli doń. Jeden z nich kopnął leżącego, a drugi wycelował w niego karabin.
Huk wstrząsnął mną, jakbym doznał porażenia prądem. Wreszcie uruchomił się mój instynkt samozachowawczy, ale to, że rzuciłem się do panicznej ucieczki alejką, dotarło do mnie z mocnym opóźnieniem — dopiero gdy usłyszałem zza pleców gardłowe okrzyki. Świat zatrząsł się, coś przeraźliwie świsnęło mi koło ucha, nie czułem już żadnej kontroli nad swoim ciałem.
Poczerniało mi w oczach. Zamachałem rozpaczliwie rękami, żołądek wykręcił fikołka, ścisnęło mi płuca, jak gdybym nagle wpadł w potworny wir wodny i nie mógł się z niego wydostać.
Sekundę później siedziałem w fotelu, cały rozdygotany, usilnie hamując odruch wymiotny. Strużki zimnego potu rozcięły mi skronie i spłynęły wzdłuż policzków, drażniąc skórę. Pompowana do krwi adrenalina robiła swoje, a paznokciami tak ściskałem poręcze, że musiałem w nich wyżłobić co najmniej kilka rowków.
— Już myślałem... — Miałem pustynię w gardle, a głos rzężący niczym nieużywany przez pół wieku silnik. Przełknąłem parę razy ślinę. — Już myślałem, że będzie po mnie. Jeden... jeden strzał i...
— Zdążyłem cię stamtąd wyciągnąć na czas — oznajmił beztrosko Kralj. — Ale rzeczywiście było blisko.
Mimo biegu, gorąca przeszywającego mnie tam, „za iluminatorem”, czułem przejmujący ziąb. Szybko jednak o tym zapomniałem, gdyż w głowie odsłoniła mi się następna część układanki, ciemności okrywające moje wspomnienia zmalały.
II wojna światowa, Niemcy, M4 Sherman, armia amerykańska, Wehrmacht — wszystko wróciło na swojej prawowite miejsce, tak jak i kolejnych dwadzieścia siedem lat historii świata. Wiedziałem też, co to były za języki: przedtem stary dialekt serbsko-chorwackiego, a teraz angielski i niemiecki.
— „Zdążyłem na czas”? — spytałem, wygaszając emocje i powoli dochodząc do siebie. — To nie jest żaden zwykły sen, jak próbujesz mi cały czas wcisnąć.
— Wyciągasz pochopne wnioski z moich wypowiedzi.
Przypomniałem sobie jego uwagę o tacy. Nie była puszczona mimochodem, niosła klarowną sugestię, że nie ma przypadku w tym, co pokazuje mi Kralj — i raczej nie jest to „tylko sen”. Już dawno bym się obudził. Rozważnie dobrałem kolejne słowa:
— W pierwszym przypadku byłem zaledwie świadkiem wydarzenia, w drugim już jego uczestnikiem, zbliżyłem się także do teraźniejszości, która, jak sądzę, musi być odległa o jakieś pół wieku od drugiej wojny. — Przyjrzałem mu się chłodno. — Powoli odkrywasz karty, dostosowujesz teorię o moim zaciekawieniu „czymś”, i to bynajmniej nie koniec. Nadciąga wielki finał, racja?
— Twoje zdolności dedukcji są godne podziwu — rzekł Kralj z cieniem sarkazmu. — Przynajmniej nie muszę ci niczego tłumaczyć, bo do wszystkiego dochodzisz sam. Tak czy owak otrzymujesz teraz drugą szansę.
— Drugą szansę?
— Iluminator, proszę.
„Ale na co drugą szansę?”, chciałem spytać, ale było już za późno. Zapobiegliwie zamknąłem powieki, zacisnąłem zęby i przygotowałem mięśnie nóg na niespodziewaną zmianę pozycji.
Cały proces „wchodzenia w iluminator” odbył się identycznie, lecz utrzymanie równowagi po tej teleportacji nadal było sztuką ponad moje siły i w konsekwencji rozłożyłem się na jakimś twardym podłożu niczym rzucona przez dziecko lalka.
Znowu leżałem na ulicy, ale teraz wszystko wokół mnie nosiło barwę burą lub piaskową — szorstki bruk, ściany okolicznych, kwadratowych budynków, nawet niebo prezentowało się w żółtawym odcieniu. Nieporadnie wstałem i słońce bezlitośnie zakłuło mnie w oczy. Gdybym miał zgadywać, postawiłby cały majątek na to, że znalazłem się w kolejnej strefie działań wojennych.
O tym ostatnim przekonała mnie martwa cisza, zalegająca wkoło jak piasek na tej dziurawej ulicy. Gdzieś daleko za płaskimi dachami zabitych deskami domów, które tu i ówdzie stały ściana w ścianę, ku nielicznym białym obłokom wyrastały czarne pióropusze dymu.
Wzdłuż chodnika po mojej prawej stronie ciągnął się długi mur. Pośrodku przykuwała uwagę wielka wyrwa. Jakaś niezdrowa ciekawość ciągnęła mnie w tamtą stronę, bo jak okiem sięgnąć, nigdzie w pobliżu niczego nie szpeciły zniszczenia typowe dla wojny. Chyląc głowę i uginając kolana, ruszyłem wzdłuż muru. Skoro otrzymałem „drugą szansę”, intuicja chyba nie powinna mnie była zawieść.
Ktoś krzyczał, dwóch ludzi sprzeczało się ze sobą. Tak jak wcześniej mogłem chociaż rozpoznać obce języki, tak teraz wydało mi się, że mam do czynienia z chaotyczną mieszaniną bezsensownych wyrazów.
Serce mi zadudniło w piersi, gdy zatrzymałem się i głupio ryzykując, wyjrzałem zza poszarpanej krawędzi rozbitego muru.
Pod ścianą domu, pięć-sześć kroków ode mnie, stało dwóch czarnoskórych mężczyzn w mundurach khaki. Żołnierze wrzeszczeli i wymachiwali bronią w kierunku wystraszonego chłopaka w żółtej koszulce, który zaplótł dłonie na karku i niespokojnie, z szeroko rozwartymi oczami, oczekiwał wyniku kłótni. Miał najwyżej dziesięć lat, był ich zakładnikiem, i to dało mi dużo do myślenia.
Czemu Kralj powiedział o drugiej szansie? Czego nie zrobiłem za pierwszym razem?
Nagle mnie olśniło. Nie pomogłem temu rannemu czołgiście. Gdybym go stamtąd odciągnął, niemieccy żołnierze nie zamordowaliby go, a ja nie musiałbym przed nimi uciekać. Popełniłem katastrofalny błąd — i tu, na swój pokrętny sposób, miałem go naprawić. Tylko jak? Zrobiło mi się gorąco w uszach na samą myśl o niebezpieczeństwie.
Jeden z żołnierzy wymierzył lufę karabinu w pierś chłopaka. Sprzeczka się nie skończyła, ale teraz każda sekunda zwłoki mogła mieć tragiczny finał. Nie byłem żadnym bohaterem, ba, pewnie zamroziłoby mnie ze strachu, gdybym to ja spojrzał w wylot broni — ale coś musiałem zrobić. Cokolwiek. To była ta „druga szansa”.
Żołnierze nie nosili hełmów, a tylko ciemnozielone berety, i w tym właśnie upatrzyłem swoją, notabene, szansę. Podjąłem z ziemi duży kawał rozwalonego muru, pomodliłem się w duchu o szczęście i bardzo starannie się zamachnąłem.
Pocisk grzmotnął żołnierza prosto w potylicę. Murzyn zwalił się ciężko na ziemię. Zanim zacząłem panikować, że nie pomyślałem o tym, co dalej, chłopak popisał się błyskawicznym refleksem i pchnął drugiego, zaskoczonego żołnierza. Mężczyzna zahaczył piętą o kompana i runął na ziemię jak długi, gubiąc karabin. Dzieciak przeskoczył przez wyrwę, rzucił po angielsku „Chodź!” i pognał sprintem na drugą stronę ulicy. Wystrzeliłem za nim jak z procy, ale nogi miałem niczym dwie galarety i omal się ze strachu nie potknąłem, gdy dobiegł mnie terkot karabinowej serii. To było niby jakieś koszmarne déjà vu.
Skoncentrowałem się na żółtej koszulce chłopaka i wyłączyłem mózg.
Chyba tylko dzięki temu nie zgubiłem się i zarazem nie zlałem w spodnie, klucząc między rzędami chaotycznie pobudowanych domów, chat i zwykłych, skleconych z byle czego budek. Z duszą na ramieniu i nieznośnym kłuciem w płucach, dałem się zaskoczyć i zaciągnąć w jakiś ciemniejszy zaułek. Zakasłałem, skrzywiłem i przygotowałem na nieuchronny cios — lecz przede mną stał nie żołnierz, a chłopak, za którym biegłem. Przytknął palec do ust. Kiwnąłem głową, zgięty wpół, z mroczkami w oczach od niedotlenienia, czerpiąc powietrze solidnymi haustami.
— Zgubiliśmy ich — wydyszał z ulgą dzieciak i legł ciężko na ziemię. Upewniłem się, czy przypadkiem się nie pomylił i sam z wywalonym na wierzch językiem rozłożyłem się obok niego. Przez dobrych parę minut dochodziliśmy do siebie.
— Dzięki — powiedział chłopak. Miał osobliwy akcent, o ile się dobrze orientowałem.
— Nie ma za co — odparłem ładną, zadziwiająco ładną angielszczyzną. Pomyślałem, że pewnie przypomnę sobie, jak się nauczyłem tak pięknie mówić, gdy wrócę „zza iluminatora”. — Każdy by tak zrobił... chyba.
Taa, jasne, zbeształem się w myślach. Sam o mało co nie stchórzyłem.
— Nie wiem. — Wzruszył ramionami. Trochę się zdziwiłem, że mniej przeżywał to zdarzenie niż ja. Jakby nic szczególnego się nie wydarzyło. — Muszę wracać do mamy. — Trochę się zasmucił, ale potem zaprezentował mi lekki uśmiech. — Zobaczymy się jeszcze?
— Pewnie — skłamałem, oddając uśmiech.
— No to cześć.
Chłopak ruszył w swoją stronę, obejrzał się raz i zniknął za najbliższym domem. Była to dziwna rozmowa, nieco nierzeczywista, przynajmniej z mojego punktu widzenia, który też, nawiasem mówiąc, był bardzo dziwaczny.
Poczułem ssanie w żołądku, nieomylną zapowiedź powrotu na mostek niszczyciela gwiezdnego. Najwyżej pół minuty później, po bezproblemowej „podróży”, gnieździłem się w fotelu, czekając na odsłonięcie się kolejnej kotary zasłaniającej fragmenty pamięci.
— Uratowałem go od śmierci, prawda? O to ci chodziło?
Kralj nie odpowiedział, ale nie dlatego, bo tak było w jego zwyczaju, ale dlatego, że po prostu zniknął.
— Kralj? — spytałem, zaniepokojony.
Wykręciłem głowę na wszystkie strony, nawet chciałem wstać, żeby go poszukać w jednej z nisz, ale na miejscu osadził mnie blask bijący — a jakże — od iluminatorów.
Czerń bezkresnego kosmosu ustąpiła miejsca czemuś, co jednoznacznie przywodziło na myśl studio telewizyjne. Z obrazu spozierał na mnie szpakowaty mężczyzna z wielkimi okularami zatkniętymi na nosie, fantazyjną koszulą i przedpotopowymi spodniami na szelkach. Napisy u dołu obrazu — transmisji programu telewizyjnego stacji o nazwie CNN — sugerowały, że mężczyzna ma na imię Larry King. Kamera przeszła na widok ogólny i ukazała sylwetkę schludnego, czarnoskórego mężczyzny około czterdziestki w dobrze zszytym garniturze. Był podpisany jako Nyvanko Triali, poniżej zaś widniało zdanie w języku angielskim: „Autor bestsellera »Trzy słońca«”.
Ściągnąłem brwi. Twarz Triali była skądś znajoma. Pochyliłem się do przodu i wtem pojawiła się fonia.
— Większą cześć fabuły poświęciłeś wojnie biafrańskiej. Jak dobrze pamiętasz te lata? — spytał lekko chrapliwym głosem Larry King.
— Zbyt dobrze. — Triali uśmiechnął się blado. — Kiedy się zaczęło, w 1967, ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Wielodzietna rodzina, rodzice bezrobotni, a potem sama wojna. Ciężkie życie dla każdego dziecka, jak łatwo sobie wyobrazić. Szczerze mówiąc, gdyby nie szczęście i pomoc pewnego człowieka, być może nie siedziałbym tu teraz z tobą.
— Co masz na myśli?
— Zdarzyło się jednego dnia, kiedy wprowadzono w moim mieście stan wyjątkowy, i było całkiem pusto na ulicach, że dwaj nigeryjscy żołnierze wzięli mnie za szpiega. Jeden z nich chciał mnie zastrzelić. Brakowało może paru sekund, by nacisnął na spust, kiedy jakiś człowiek, biały, żeby było bardziej interesująco, rzucił w niego kamieniem. Ledwo im umknęliśmy. Nigdy więcej już tego człowieka nie zobaczyłem, nawet nie wiem jak się nazywał i czemu mnie w ogóle uratował. Napisałem o tym w „Trzech słońcach”.
— Cóż, na wojnie są i łajdacy, i bohaterowie — skwitował z krzywym uśmiechem Larry King. Jego usta poruszyły się, ale dźwięk znowu ucichł, a po chwili obraz zmącił się, pokrył zmarszczkami i całkowicie zniknął.
— To był tamten chłopak, którego odratowałem przed paroma minutami — wydukałem, kręcąc głową. — Nie wierzę w to.
— A powinieneś.
Kralj wyrósł obok fotela, jak spod ziemi.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Interpretacja należy całkowicie do ciebie — odparł beztrosko. — Jesteś dobry w dedukcji. Teraz, gdy wiesz już wszystko, co musisz wiedzieć, to ty decydujesz co dalej.
Właśnie w tym momencie porozrzucane elementy układanki, które dotychczas były odgrodzone murami w mojej pamięci, wskoczyły na swoje miejsca. Mgła w umyśle rozwiała się, osobliwa amnezja stała się odległym echem — wspomnienia wróciły do mnie z siłą supernowy, na chwilę otępiły, zanim dały się pozbierać w logiczną całość.
Wszystko stało się jasne jak słońce.
— Jestem tu, by zmienić historię — rzekłem powoli, starając się nie wpaść w euforię. Rozpierała mnie energia, w głowie fruwały i krzyżowały się ze sobą śmiałe myśli i zalążki planów wykorzystania tego niby-snu z machiną czasu. — Miałeś rację, przywiodła mnie tu ciekawość, o alternatywną rzeczywistość, „co by było dalej”. Zawsze się lubowałem w gdybaniu, próbie znalezienia tego przełomowego punktu, który decydował o rozwoju wydarzeń.
— Skoro tak twierdzisz... — Krajl zbył moje dywagacje wzruszeniem ramion.
— Nie, nie, nie zwiedziesz mnie teraz — powiedziałem z przekonaniem. — Dzięki temu — rozprostowałem ramiona na boki — ocaliłem jednego człowieka od śmierci. Ale mogę zrobić więcej. Ja teraz decyduję, prawda? Tak mówiłeś.
— Istotnie — odrzekł zrezygnowanym tonem Kralj. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że dobrze rozszyfrowałem, o co w tym wszystkim chodziło. — Masz jedną szansę, później możesz jedynie poznać skutki swoich działań. Igranie z przeszłością jest jednak niebezpieczne.
— Owszem, ale to szansa mojego życia... nie — zreflektowałem się — to szansa setek tysięcy żyć.
Gdybym teraz na siebie spojrzał, pewnie zobaczyłbym blask promieniujący z oczu, siłę i moc — bo tak właśnie się czułem: niezniszczalny, gotowy do podjęcia wielkich rzeczy. Gdzieś tam, w zakamarkach umysłu, tliła się myśl, że nie zostałem stworzony do żadnych wielkich rzeczy, że nie mam prawda bawić się w Boga, że opanowało mnie patetyczne uniesienie, uniesienia szaleńca tańczącego na ostrzu noża — ale ignorowałem ją. Moja pewność siebie musiała pozostać niezmącona.
— Przewidziałem to — oznajmił Kralj. — Co oznacza moje imię?
Pytanie było zaskakujące, ale nie tak, jak odpowiedź. Popatrzyłem na niego z ukosa.
— „Król” w języku Słowian południowych. Ale czemu...
— To tylko symboliczny tytuł. Pragniesz zbić króla i ogłosić przeciwnikowi szach-mat, czyż nie?
— Prawda — odparłem bez namysłu.
Gierki się skończyły, przeszliśmy do konkretów.
— Oto więc stoi przed tobą taka szansa.
Światło wdarło się na mostek i porwało mnie w podróż w czasie. Lądowanie jak zwykle było bolesne. Znalazłem się w małym, piekielnie dusznym pokoju z łóżkiem, szafą, fotelem i dwoma oknami wychodzącymi na jakąś miejską zabudowę. Meble były bardzo proste, a ściany pokrywała łuszcząca się, żółtawa farba. Nad łóżkiem wisiał kalendarz z czterema cyframi układającym się w datę: 1989. Jęknąłem, podniosłem się z poplamionego dywanu, otrzepałem i wsłuchałem w przytłumiony rejwach dochodzący z zewnątrz. Szyby aż wibrowały od okrzyków, dźwięków syren i szemrania, które przywodziło na myśl brzęczenie gigantycznego roju pszczół.
Podszedłem do okna i wtedy go zauważyłem. Przysiągłbym, że cała krew odpłynęła z moich policzków. Zrobiło mi się niedobrze.
Na parapecie leżał najprawdziwszy karabin snajperski.
— Jezu... — Coś nieprzyjemnego utkwiło mi w gardle i mocne przełykanie go nie usunęło. — Zbicie króla...
Zabrakło w tym określeniu jednej litery. „Zabicie króla” — to reprezentowała czarna broń z połyskującym okularem długiej lunety.
Na co ja się zgodziłem? Ależ byłem naiwny. Myślałem, że ktoś inny ma to za mnie zrobić? Myślałem, że wcale nie musi się polać krew, aby zmienić historię? Pchnięcie jednego pionka, szach-mat — to rzeczywiście za mało. Pewność siebie uciekła ze mnie niby powietrze z przedziurawionej opony.
Wyjrzałem na rozległy plac za oknem. Wielotysięczny tłum falował, wznosił okrzyki i machał różnokolorowymi flagami, najtłumniej gromadząc się przed monumentalnymi schodami białego gmachu z wielką, pistacjową kopułą na dachu. Pojawił się na nich niewysoki, nieco siwiejący mężczyzna w garniturze. Tłum eksplodował i zaczął skandować jakieś imię.
Zacisnąłem zęby i pięści.
Slobodan Milošević, człowiek który zniszczył moją ojczyznę, Jugosławię, zezwolił na czystki etniczne i nosił odpowiedzialność za śmierć setek tysięcy ludzi, triumfalnie unosił ręce — a ja miałem tuż obok siebie karabin snajperski i korciło mnie, żeby z niego skorzystać.
Nienawidziłem tego człowieka. Ale żeby go zabić? Żeby kogokolwiek zabić? Czy byłem do tego zdolny, nawet jeśli wiedziałem, że uwolnię świat od przyszłego zbrodniarza? Złapanie za karabin, wycelowanie i naciśnięcie na spust nie było niczym trudnym. Do tego z pewnością byłem zdolny. Kiedyś strzelałem z wiatrówek, wielokrotnie miałem w ręku karabiny myśliwskie, znałem się dobrze na broni. Nie powinienem mieć najmniejszych problemów z trafieniem, tym bardziej, że odległość wynosiła raptem siedemdziesiąt metrów.
Ale, wiadomo, nie o to tu chodziło. Mierzenie z karabinu do tarczy czy zwierzęcia to zupełnie inna bajka niż celowanie do człowieka. Tu zabawa z cynglem kończyła się śmiercią człowieka.
Moje palce omsknęły się po lufie. Nigdy nie stałem przed wyborem o takiej wadze — i nie sądzę, by ktokolwiek kiedykolwiek stanął. Myśl o zabiciu człowieka była paraliżująca, ale czy mając przed sobą tak ogromną szansę, miałem prawo tego nie uczynić? Byłbym winien zaniechania, zbrodni częściej popełnianej niż zabójstwo. Więcej, na swój sposób byłbym winien tego, co później zrobili siepacze Miloševicia.
Przypomniałem sobie Srebrenicę. Zimny pot zrosił mi czoło. Tam również doszło do wielkiego zaniechania, odwrócono wzrok.
Ani ja, ani moja rodzina nie doświadczyliśmy na własnej skórze horroru wojen jugosłowiańskich, ale mimo to każde wspomnienie tego bratobójczego konfliktu było bolesne niczym postrzał w brzuch. Teraz mogłem raz na zawsze go wyeliminować, aby nigdy do tych wojen nie doszło. By rozpad dokonał się pokojowo, a może nawet w ramach konfederacji, o której zawsze marzyłem.
Jeśli ceną za to wszystko ma być moje potępienie, niech i tak będzie.
Chwyciłem karabin. Był ciężki, ale poręczny i dobrze leżał w dłoniach. Przyklęknąłem i oparłem jego lufę na parapecie. Opuszek mojego palca ślizgał się po spuście niczym łyżwy po lodzie.
Milošević zaczął przemawiać. Gawiedź nieco się uciszyła, ale szmer ludzkiej masy nadal robił piorunujące wrażenie. Nikt z nich nie miał pojęcia, komu tak naprawdę wiwatują. To czysta ignorancja, którą potem wzmocni bezlitosna, rządowa propaganda.
Otworzyłem okna. Ręce mi drżały nie słabiej niż w Nigerii, gdy panicznie uciekałem przed kostuchą z karabinem maszynowym zamiast kosy. Teraz sam miałem się nią stać. Ja — zimnokrwistym zabójcą? Jeśli miałem wyświadczyć ludzkości przysługę — tak. Tu rozchodziło się o wielkie sprawy, których zwykli ludzie nie pojmowali.
Taki patos w moich myślach, też nietypowa rzecz...
Przybliżyłem oko do okularu, oparłem kolbę na ramieniu. Po chwili obrałem znajomą sylwetkę Slobodana Miloševicia na czarny krzyż celowniczy. Zagryzłem lekko dolną wargę, wzmocniłem nacisk na spuście...
Nagle tknęło mnie pytanie: dlaczego Kralj pokazał mi zabójstwo austrowęgierskiego arcyksięcia?
Zamarłem w bezruchu, kropelka potu stoczyła się z czoła na gumową otoczkę okularu.
Wszystkie inne wydarzenia prowadziły właśnie do tej chwili: nieudana szansa uratowania czołgisty, wykorzystana druga szansa, rozszyfrowanie zagadki „snu”, zrozumienie do czego można go wykorzystać — jak w to wszystko wpasowywało się zabójstwo z 28 czerwca 1918 roku? Gwałtownie otarłem spocone czoło rękawem i zerknąłem znowu w kalendarz. Czerwony kwadracik zakładki zatrzymał się na... 28 czerwcu 1989 roku.
Z sykiem wciągnąłem przez usta powietrze.
To był dzwon bijący na alarm, który pokazywał jak wielką lawinę można wywołać, gdy jedna zwykła jednostka postanowi nagle odmienić los historii, wymazać z niej inną jednostkę, znaczącą i dysponującą ogromną władzą. Bo chociaż czyn Gavrilo Principa w ostateczności doprowadził do odzyskania niepodległości przez wiele europejskich państw, to nie on de facto wywołał Wielką Wojnę — ona tak czy inaczej by wybuchła. Nic i nikt nie mógł jej powstrzymać. Princip zdefiniował bieg wydarzeń, nadał im momentum, jedną iskrą wzniecił ogień, ale to nie on podłożył drwa i nie on oblał je beczką łatwopalnego płynu.
Strużki zimnego potu przejeżdżały mi po kręgosłupie, a w kark kłuło kilka lodowatych igiełek. Zaślepiony niesamowitością tego, przed czym stałem, w ogóle nie wziąłem pod uwagę możliwości pomyłki. Wojny jugosłowiańskie też nie wzięły się znikąd, nienawiść od dawna tliła się w sercach ludzi mieszkających w państwie stworzonym przez Tito, a Milošević wcale nie był jedynym, który ją wywlókł na wierzch i wykarmił swoimi czynami. Może zabicie go nie tylko nie powstrzyma wojen, a wręcz przyspieszy implozję Jugosławii i tak podgrzeje sytuację, że wzajemnych mordów i czystek będzie więcej? Milošević nie był jedynym. Franjo Tudjman, Alija Izetbegović, Ratko Mladić. Oni też stali za upadkiem Jugosławii. Oni, i wielu, wielu innych.
Nadal nie zdejmowałem Miloševicia z krzyża celowniczego. Pytania mnożyły się, piętrzyły i kaskadami rujnowały moją pewność siebie. Co jeśli? A gdyby? Może jednak? Znowu zgarnąłem rękawem duże krople potu z czoła. Mimo otwartego okna, w pokoju zrobiło się nagle bardzo gorąco.
Czy wahałem się dlatego, że nie byłem dość silny, aby pociągnąć za spust? Zabić? A może dlatego, że naprawdę traciłem już wiarę w to, że jeden czyn cokolwiek zmieni, że punktów krytycznych jest o wiele, wiele więcej, niż można to pojąć?
Tłum ryknął i zafalował. Milošević jeszcze chwilę napawał się okrzykami na swoją cześć, po czym odwrócił i wszedł z powrotem do gmachu. Nie zareagowałem.
Szansa przeminęła bezpowrotnie. Powoli odłożyłem karabin.
— Teraz już nigdy nie zaspokoisz swojej ciekawości — usłyszałem głos Kralja. Zerknąłem na niego. Już nie miał na sobie munduru, a zwykłe, niczym niewyróżniające się ubranie z przełomu lat 80-tych i 90-tych. Usiadłem na skraju łóżka.
— Może tylko o to mi chodziło? — powiedziałem bardziej do siebie niż do niego. — Może od początku do końca pragnąłem się tylko dowiedzieć „co by było gdyby”. Nie jestem żadnym bohaterem. Żaden ze mnie Princip. Nie mogłem zmienić przeszłości. Może dlatego, że nie wolno tego robić? — Prychnąłem. — A może jestem zwykłym tchórzem, który teraz do końca życia będzie się dręczył tym, że w chwili próby dał ciała?
— Na te pytania sam musisz znaleźć odpowiedź.
— Jak zwykle.
Parsknąłem nerwowym, głuchym śmiechem.
— Wiesz co? Zaczynam żałować, że to nie jest „tylko sen”.
Kralj milczał.