-Chciałbym was zaprosić do lektury opowiadania fantasy, które swego czasu popełniłem. Nie prezentowałem tej krótkiej opowieści szerszemu gremium, co chciałbym tutaj nadrobić. Świadom niedoskonałości mej prozy, prezentuję ją wam, w nadziei, że jedna czy dwie zbłąkane dusze zaszczycą "Wyprawę" chociaż dwoma rzutami oka i słowem komentarz. Mieliśmy na forum Bastionu opowiadania dziejące się w czasie wojny jugosłowiańskiej, w realiach XVII wiecznej Rzeczypospolitej, czy też w krainie Magii i Miecza. Cóż, zapraszam więc raz jeszcze tych nielicznych, których rozmiar tego postu nie przerazi, do zapoznania się z "Wyprawą" i wyrażenia swej opinii. Miłej lektury.
Wyprawa
Nienawidzę czarodziejów. Czarodziejów, czarowników, nekromantów, magów, druidów, szamanów, alchemików, konowałów i innych pedałów. Po prostu nienawidzę. Praktycznie wszyscy z nich to nadęte buce, którym wydaje się, że wiedzą absolutnie wszystko i traktują innych jak krowie łajno. Nie mówiąc o tym, że większość z nich potrafi osobnika niezadowolonego z ich sposobu bycia w owe łajno zamienić.
Pies ich jebał.
Co nie zmienia faktu, że muszę dla nich pracować. Ot, takie życie. Co poradzić – żonie trzeba jakieś pieniądze do domu przynieść, dzieciakom coś kupić, psa nakarmić… No dobra, wróć. Nie mam żony – i Bogom dzięki, gdyż to najlepsza rzecz, jaka mnie spotkała – to jest, nie spotkała. O dzieciach żadnych nic mi nie wiadomo, a psa… A psa miałem nawet kiedyś. Od znajomka dostałem, ot, taką maleńką psinę. Potem zwierzę podrosło i się na mnie rzuciło, mało mi ręki nie odgryzając – buzdyganem musiałem przez łeb mu dać. Buzdygan przeżył. Pies nie. I tak nigdy bydlaka nie lubiłem.
A więc na czym to ja… a tak, już wiem. Na pracy dla magicznych. Cóż, jednego skurwielom odmówić nie można – pieniądze mają. Dobrze bite, nie psute – a dobrej monety nigdy za mało. Dlatego właśnie tutaj jestem, w tym zapyziałym lesie, wykonując robotę dla tej trójki pajaców, jaśnie panów wielmożnych czarodziejów z Maeth. I co nam owi magicy robić kazali? „Szukajcie czegoś… niezwykłego” – dumnie i tajemniczego jednocześnie – jak to tylko nadęte buce potrafią - rzekł najmłodszy z czarodziejów, który nawet swego imienia nie zdradził, jeno „mistrzem” tytułować się nakazał. Mistrzem, kurwa. Mogę magicznych nie lubić, co jednak nie stoi na przeszkodzie, abym nie miał wśród nich rozeznania, i ocenić nie potrafił. Ten wysoki palant, na którym zielona szata leżała jak na wieszaku, był co najwyżej jakimś trzecioligowym kuglarzem, dla którego wyciągnięcie królika z kapelusza byłoby nie lada wyzwaniem. Chudzielec był z całą pewnością chłopcem na posyłki pozostałej dwójki czarodziejów. Znam nawet jednego z tego duetu – tego wysokiego, siwego dryblasa, który zwie się Caleb. Może i za często nie bywam w Maeth, ale swoje o nim słyszałem. Powiadają, że całkiem siwy dziadek jest, ale rozumem w żaden sposób nie grzeszy – a i umiejętności posiada, jak na swój wiek, mocno przeciętne. Reasumując – stary tępak i jego kilkadziesiąt lat młodszy godny spadkobierca.
Jednak trzeci przedstawiciel braci magicznej wydawał się postacią z całkiem innej bajki. Najniższy z całej trójki, ale zdecydowanie najszerszy w barach brunet około czterdziestki, sprawiał wrażenie ulepionego z całkiem innej gliny niż jego kompani. Nie nosił się w typowy dla magów z Maeth sposób, lecz niczym najemnik nosił lekką skórzaną zbroję, nałożoną na czarną koszulę, oraz ciemnozielone, mocno tkane spodnie. U pasa miał sztylet, a prócz tego, jak mi się wydaje, drugie ostrze w cholewie buta. O tym, aby któryś z jego towarzyszy nosił zbroję, sztylet czy choćby scyzoryk, oczywiście mowy być nie mogło. Niepodobieństwa kończyły się nie li tylko na ubiorze – trzeci mężczyzna, którego zwali Nazor, miał paskudną bliznę ciągnącą się od podróbka, przez prawy policzek, a oprócz tego ślady po poparzeniach na drugim policzku, których widać nawet czary nie mogły całkiem zagoić. Facet od razu taki bardziej swojski mi się wydał, mimo że magiczny.
Morał? Jeden mężczyzna i dwie pizdy.
Cholera, po raz enty już o magikach rozmyślam, zamiast o przyjemniejszych rzeczach w myślach fantazjować. Ale nawet i przyjemności wietrzeją, gdy już człowiek czwarty dzień po tym cholernym lesie łazi, i łazi, i łazi, i szuka smrodu w oborze. Jaśnie wielmożni panowie czarownicy płacą mi od dnia wprawdzie, i powinienem się cieszyć, że nic się nie dzieje, i dukata za łażenie dostaję. Ale ta nuda już zaczyna mnie dobijać. Bo jeno łażę, i łażę, i ła… Co do ku…
Takie oto myśli kłębiły się w głowie Arona Nert, biegłego w arkanach wojennych najemnika, członka zorganizowanej przez trzech czarodziejów w Maeth wyprawy do lasu Ars Glenda, zanim przerwało ten proces pojawienie się czegoś… niezwykłego. Strzały wbitej w oko Arona.
- To… niezwykłe – stwierdził z mądrą miną Amergio, drapiąc się po brodzie.
- Co jest niby takiego niezwykłego? – zapytał stojący obok Caleb.
- Owa strzała, mistrzu – odpowiedział mu wszystkowiedzącym tonem młody mag. – Rzadko widuje się strzały z manderskich kuźni w tych okolicach. Czemu wiem, że to manderskie strzały? – zadał sam sobie kolejne pytanie – Stąd, że jest ona zakończoną pomalowaną na czerwono brzechwą, co jest znakiem firmowym tamtejszych manufaktur.
Caleb pokiwał w skupieniu głową, wpatrując się w leżące u jego stóp zwłoki.
- Dawno już nie słyszałem podobnych bzdur – pomyślał stojący naprzeciwko dwóch magów Nazor. Po pierwsze, znakiem firmowym, jak to ładnie określił ten kretyn, strzał wytwarzanych w Manderze była wprawdzie część malowana na czerwono… ale były to groty, nie brzechwy. Po drugie, strzały manderskie widuje się w tym regionie nader często, odkąd Manderczycy otworzyli w okolicznych miastach swe filie. Ba, w Maeth otworzono największą tego typu kuźnie w księstwie, ale ten idiota Amergio nie zauważyłby tego, nawet gdyby rozpoczęła ona produkcje w jego własnej dupie. A Caleb, ów drugi tytan intelektu, nic tylko przytakuje swemu nowemu uczniowi. Świetnie.
Nazor skrzywił się, co nie uszło uwadze jego towarzyszy.
- Czy coś cię niepokoi, przyjacielu? – zapytał Caleb.
Nazor nawet nie zadał sobie trudu odpowiedzi na tak kretyńskie pytanie. Zamiast tego odwrócił się w stronę stojącej kilkadziesiąt kroków dalej dwójki mężczyzn i przywołał ich gestem. Gdy ci podeszli bliżej, zwrócił się do niższego z mężczyzn, rudego brodacza o krępej sylwetce:
- Raport, kapitanie – rzekł cicho.
- Niczego nie odnaleźliśmy, panie – niskim głosem powiedział kapitan – Nikt nie widział, skąd wystrzelono strzałę, nikt nie widział łucznika, nie znaleźliśmy też żadnych śladów. Można by rzecz, że strzelec się… rozpłynął.
- Rozpłynął? – prychnął pogardliwie Amergio – Po prostu twoja banda niekompetentnych…
- Wystarczy, przyjacielu – przerwał mu Nazor, kładąc delikatny nacisk na zwrot „przyjacielu” – Niech mi pan powie – powiedział, ponownie zwracając się do kapitana – coś o spoczywającym u naszych stóp nieszczęśniku.
- A w jaki sposób ta wiedza miałaby nam w jakikolwiek sposób służyć? – tym razem wtrącił się zdziwionym głosem Caleb – Trup to trup, i nie widzę powodu…
- Czekam, kapitanie – spokojnie wszedł mu w słowo Nazor.
Rudy mężczyzna odchrząknął i odwrócił wzrok od zwłok.
- Ów nieszczęśnik zwał się Aron, Aron Nert – rozpoczął – Porządny był to chłop, już w niejeden kontrakt razem szliśmy. Pieniądze mi wisiał, ale niewielką sumkę, więc niech mu ziemia lekką będzie.
- Wyróżniał się czymś?
- Magicznych nie lubił – mruknął stojący dotąd cicho obok kapitana drugi mężczyzna. Jego towarzysz zgromił go spojrzeniem.
Amergio i Caleb już otwierali usta, aby wygłosić jakiś niepochlebny komentarz, jednak uciszył ich Nazor ręką uniesioną w górę. Spojrzał na kapitana i skinął głową, aby ten rozwinął wątek. Ten skrzywił się lekko, obdarzył stojącego obok niego mężczyznę wymownym spojrzeniem, splunął i zaczął mówić dalej.
- Ano, jak Reinfeld rzekł, Aron zbytnio za magicznymi nie przepadał. Ot jakoś tak, bez powodu, wielkiego afektu do nich nie czuł. Co nigdy nie przeszkadzało mu dla nich pracować, gdyż to była nie pierwsza jego czarodziejska wyprawa. Co myślał o magikach, podczas misji zawsze w dyskrecji wielkiej zachowywał, a swe zdanie wyrażał dopiero po rozstaniu z nimi. Słowem – zawodowiec.
- Ów zawodowiec, jak widzę, władał dosyć niecodziennym zestawem broni – mruknął Nazor, przyglądając się zwłokom. Zanim dowódca najemników zdołał choćby otworzyć usta, Reinfeld zabrał głos.
- Ach, panie, bo to i bitny niecodzienne chłop był – westchnął – Ni miecz, ni topór, ni włócznia dla niego, jeno sierp i buzdygan, jakżeście słusznie zauważyli. Z początku myślałem, że to przygłup jakiś bądź samobójca, gdy go z takim osprzętem pierwszy raz obaczyłem, ale gdym go w bitce ujrzał… - pokręcił głową – Demon, panie, istny demon. Piętnaście lat zbrojnym ramieniem służę, ale takich zabójców jak Aron to rzadko widywałem. Z pewnością to najlepszy w walce z nas był.
- Czy najlepszy, to nie powiem – odezwał się kapitan. W jego głosie było słychać zarówno urażoną dumę, jak i wyraźnie niezadowolenie z gadatliwości podwładnego. – Racja jednak, że nie co dzień ogląda się taką kombinację wojenną, i że w walce był on mile widziany.
Nazor milczał przed dłuższą chwilę, nie spuszczając wzroku ze zwłok martwego najemnika. Gdy cisza zaczynała się przedłużać i Caleb z Amergiem zamierzali wygłosić swoje uwagi, ich towarzysz skinął głową kapitanowi i jego podwładnemu.
- Dziękuje. Ludzi z poszukiwań zabójcy odwołać i nakazać im wrócić do wyznaczonych wcześniej poleceń. Niech jednak poruszają się tym razem dwójkami. Zwłoki zmarłego przenieść do obozowiska – później sam je zabezpieczę przed smrodem i rozkładem. – spojrzał raz jeszcze na ciało Arona Nerta, po czym ponownie skierował spojrzenie na najemników – To będzie wszystko, panowie.
Kapitan i Reinfeld pokłonili się, po czym oddalili się wykonać rozkazy. Mag wodził jeszcze chwilę za nimi wzrokiem, po czym, nie odwracając się do towarzyszy rzekł:
- Caleb, jak daleko jest Duncan i jego grupa?
- Powinni być niecały dzień drogi stąd.
- Wyślij mu wiadomość, aby niezwłocznie do nas dołączył. Wie, gdzie rozbiliśmy obozowisko, więc winien bez problemu do nas trafić. Przekaż mu, aby się wyrobił jutro do wczesnego popołudnia.
- Nie widzę potrzeby – sprzeciwił się Amergio – Jeżeli połączymy się z Duncanem, będziemy później musieli się dzielić chwałą z nim i jego ludźmi, kiedy w końcu odnajdziemy to, czego szukamy. Chwałą i nagrodami, przyjaciele, wątpię bowiem, aby Gildia powiększyła pulę przeznaczoną na nagrodę. Nie mówiąc o tym, że nie widzę sensu w łączeniu naszych sił. Straciliśmy raptem jednego człowieka, które zaciukał pewnie jakiś przestraszony kłusownik czy inny dzikus z lasu…
- Naszego najlepszego, jak się okazuje, człowieka – powiedział, mrużąc oczy, Nazar.
- … a mamy ich w odwodzie jeszcze osiemnastu, więc jeśli to nie był to tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności, to i tak mamy ich wystarczającą ilość, aby stawili czoła przeciwnikowi. A jak już przy najemnikach jesteśmy – Amergio skierował oskarżycielsko palec w stronę rozmówcy – to dziwi mnie twoje zachowanie w stosunku do nich, przyjacielu. Tym kundlom trzeba pokazać ich miejsce w szeregu, a nie per „pan” się do kmiotów zwracać. I o co w ogóle chodziło z tym dopytywaniem się o martwego chama? Dostał strzałę, zdechł i padł. Brakowało jeszcze tego, abyś się o biedną wdowę nie zapytał. I po kiego czorta bierzemy jego ciało z powrotem do obozowiska?
Adresat wypowiedzi skrzyżował ręce na piersi i przemówił zaskakująco spokojnym tonem:
- Przed chwilą wspomniałeś o Gildii. Jak zapewne sobie przypominasz, to ona cię wysłała na tą misję. Nie wysłała cię jednak samego – rozkaz dostał też Caleb, który jak rozumiem, zgodził się przyjąć ciebie jako ucznia. W poleceniach, jakie otrzymaliście, znajdowała się wszelako jedna bardzo ważna informacja – że niejaki Nazor wyrusza z wami i to on jest dowódcą tej wyprawy. I jako dowódca nie muszę się tobie tłumaczyć, chłopcze. – Najstarszy z czarodziejów, ewidentnie niezadowolony tak z reprymendy udzielonej jego uczniowi przez innego maga, jak i ze sposobu przypomnienia hierarchii dowodzenia, już otwierał usta aby wyrazić swoją opinię, ale Nazor go ubiegł – Tobie zresztą też, starcze. I nie radzę o tym zapominać.
Caleb aż poczerwieniał ze złości, ale się nie odezwał. Amergio jednak ewidentnie nie mógł się powstrzymać przed udzieleniem riposty.
- To najlepszy dowód na to, że nawet Gildia popełnia błędy. Zapewne wielcy magowie nie wiedzieli, że naszego wspaniałego dowódcę tak obleci strach na widok martwego człowieka…
Tego było już za wiele, nawet jak na cierpliwą naturę Nazora. Skierował w stronę młodego czarodzieja zaciśniętą pięść, a ten, dusząc się, chwycił się za gardło. Caleb okazał się zaskakująco podatny na zmianę barw – teraz jego twarz z czerwonej stała się trupio blada. Nie odważył się nic powiedzieć, ani tym bardziej zrobić czegokolwiek dla swego młodego towarzysza.
- Mały, arogancki gnojku bez krzty talentu – przemówił Nazor lodowato spokojnym tonem. – Jeszcze raz nazwiesz mnie tchórzem, albo w jakikolwiek inny, mniej lub bardziej dowcipny sposób połączysz moją osobę za zjawiskiem strachu, a urwę ci jaja i wsadzę je głęboko w otchłań twej dupy. Nie życzę sobie także – zacisnął mocniej pięść - aby taka tępa gnida jak ty podważała, czy choćby komentowała moje rozkazy. Rozumiemy się, kmiocie?
Amergio jakimś cudem zdołał kiwnąć głową. Jego ciemiężyciel odczekał jeszcze chwilę, po czym rozluźnił pięść. Młody mag padł na kolana, wciąż trzymając się za gardło. Zaczął kasłać i charczeć.
- Zaraz moi ludzie – dowódca wyprawy położył na słowo „moi” subtelny akcent – przyjdą zabrać ciało. Ruszajmy do obozu.
Odwrócił się i odszedł. Podążał za nim nienawistny wzrok dwójki jego towarzyszy.
Dzień wiosną staje się coraz dłuższy, ale gdy nachodzi jej pora, kurtyna nocy błyskawicznie zapada nad Ars Glenda. Noc otula swymi mackami tak las, jak i znajdującą się w jego wschodniej części polanę, gdzie znajduje się niewielkie obozowisko. Tam aroganccy ludzie rzucają ciemności wyzwanie, starająj się ją rozświetlić przy pomocy ognia. Płoną pochodnie, rozpalane są ogniska. Mrok draśnięty, bynajmniej nie pokonany, cofa się delikatnie, dając ludziom iluzję nieznacznego zwycięstwa.
Zebrani w obozie mężczyźni odprężają się. Stracili dziś wprawdzie jednego ze swoich, ale są do tego przyzwyczajeni – w końcu to najemnicy. Fortuna uśmiechnęła się dziś do nich, dla Arona uśmiechu zabrakło. Mało kto go nawet bliżej znał, więc mało kto go żałuje. Strach uleciał, gdy zebrali się wieczorem w obozie. Są tutaj, ponad dwudziestu mężczyzn, z czego trzech magicznych. Trzech magicznych – a wśród nich Nazor, ten ponury mężczyzna, od którego emanuje siła, który samym spojrzeniem budzi posłuch i respekt. Zresztą, ich towarzysz padł, gdy słońce było w zenicie. Od tamtej chwili po zabójcy nie było śladu. Większość najemników doszła jeszcze przed zmrokiem do wniosku, że ich towarzysza trafiła strzała jakiegoś kłusownika, który musiał uznać Arona za zagrożenie. Świetnie by to tłumaczyło także brak śladów pozostawionych przez łucznika – zapewne doskonale znał te lasy i miał wprawę w zacieraniu tropów. Tak, to musiał być kłusownik – przekonywali pewni swego najemnicy swych nielicznych sceptycznych towarzyszy. Ten biedny skurwiel Aron miał po prostu pecha. Im dłużej tak gadali, tym rzadziej spoglądali w stronę wozu, na którym spoczywało ciało pechowca. Wyciągnięto z jego oczodołu strzałę, a Nazor odprawił jakieś rytuały nad jego zwłokami. I leżał tam sobie teraz, w pełnym rynsztunku, tak jak go śmierć zastała. Biedny Aron – mruczał jeden najemnik do drugiego, smutnie spoglądając na wóz, gdzie znajdowało się jego ciało – już nigdy nie wstanie.
Za chmur wyłania się połowa księżyca. Noc się uśmiecha.
Mija pół nocy. W obozie panuje cisza. Poza trójką wartowników, wszyscy ludzie śpią. Od czasu do czasu jeden ze sprawujących wartę, imieniem Malek, dorzuca drewno do jedynego palącego się jeszcze ogniska. Ten poczciwiec jest właśnie w trakcie obchodu dookoła obozu. Zatrzymuje się na chwilę przy jednym z pozostałych wartowników. Stoją przy sobie chwilę, wymieniają uwagi, żartują. Malek obiecuje, że wróci dokończyć rozmowę jak tylko skończy obchód. Rusza w stronę znajdującego się na skraju obozowiska wozu, na którym spoczywają zwłoki Arona. Malek, trzymając wysoko pochodnię, zastanawia się, ile mu jeszcze czasu pozostało do zmiany warty. Nie jest specjalnie zadowolony z wyniku swoich obliczeń, ale nie zamierza z tego powodu rozpaczać. Nagle słyszy jakiś hałas… i zamiera. Dosłownie. Równocześnie gaśnie jego pochodnia. Malek z przerażeniem uświadamia sobie, że jest sparaliżowany. Żaden mięsień jego ciała nie odpowiada na jego polecenia. Nie może nawet poruszać oczami. Cholera, nie jest w stanie nawet zeszczać się w gacie ze strachu. Jest świadom, że stoi w całkowitej ciemności nieruchomo niczym posąg, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. W pewnym momencie w jego umyśle pojawia się straszliwe pytanie – czy on w ogóle jeszcze oddycha? Nic nie czuje, niczym się nie może ruszyć, więc jak ma do kurwy nędzy wiedzieć, czy jeszcze oddycha? Nie, musi oddychać, inaczej już by nie żył! Prawda! Prawda? A co, jeśli to ostatnie chwile jego życia, że zaraz braki tlenu zakończą jego żywot? Bogowie! A jeśli umrze jedynie jego ciało, a jego duch nie spocznie razem z nim? Co się z nim stanie?
Pogrążony w rozpaczy i coraz większej liczbie pojawiających się panicznych pytań, umysł Maleka nawet nie rejestruje płomyka nadziei w postaci szansy ratunku ze strony pozostałych wartowników, którzy mogli zauważyć nagłe zgaśnięcie pochodni. A nawet jeśli nie zauważyli, to za chwilę z pewnością zaniepokoją się brakiem kolegi. Może to jednak lepiej, że ta myśl nie przychodzi sparaliżowanemu najemnikowi do głowy, gdyż nadzieje te nie mają szans się spełnić. Jeden z wartowników po prostu śpi na służbie, a drugi, ten, z którym Malek chwilę wcześniej rozmawiał, dziwnym trafem nagle przestał myśleć o czymkolwiek. W jednej chwili względna czujność, w drugiej całkowita pustka w głowie i bezmyślny wyraz twarzy.
A noc nie przestaje się uśmiechać.
W mroku rodzi się pieśń. Dziwna, bo bezgłośna. Nikt jej nie słyszy. Nikt, poza Malekiem, w którego głowie ona rozbrzmiewa. Słowa pieśni są w jakimś dziwnym, obcym dla najemnika języku. O dziwo, uspokajają przerażony umysł pechowego wartownika. Nie wie, jak to możliwe, ale pieśń sprawia, że prawie zapomina o stanie, w jakim się znajduje. O tym, że zapewne nie wyjdzie z tego żywy. W tej chwili nie ma jednak paraliżu, jest jedynie pieśń. Najemnik nie ma pojęcia, co oznaczają zasłyszane słowa pieśni – ale wie, że komponują się w cudowną całość. Smutną, ale cudowną. Malek już się w ogóle nie boi. Chce tylko słuchać i zatonąć w tej melodii, wtopić się w te słowa. Czuje się, jakby zmartwychwstał. Jest… wspaniale.
I nagle pieśń ustaje.
Malek czuje się tak, jakby jego serce rozpadło się na tysiące małych kawałków. Jego umysł płacze. Nagle w jego głowie rozbrzmiewa zimny, metaliczny głos, mówiąc:
- Dotknęła cię ma łaska, młodzieńcze. Niewielu żywym dane jest usłyszeć Hymn Umarłych. Powiedzmy, że jest to… rekompensata za to, co cię spotkało.
Głos zamilkł. Malek nagle poczuł, jak wzrasta w nim nadzieja, że uwolni się zaraz spod wpływu paraliżu, który go spętał, oraz że może uda mu się…
- Nie – zabrzmiał ponownie metaliczny głos. Najemnikowi zdawało się, że może teraz w nim usłyszeć delikatną nutkę zadowolenia – Nie, Maleku, już nigdy więcej nie usłyszysz pieśni – teraz w tajemniczym głosie zabrzmiała ewidentna, perwersyjna radość – A za parę minut zostaniesz uwolniony z paraliżu. Przez śmierć. Wykorzystaj pozostały ci czas roztropnie – ostatnim słowom towarzyszył śmiech.
W świadomości Maleka nie pozostało żadne inne uczucie poza cierpieniem. Głos złamał go całkowicie, zabił za życia.
Gdy kilka minut później, nie mogąc odwrócić wzroku czy też zamknąć oczu, nieruchomy wojownik spoglądał na półkuliste ostrze w ręku jego kata, do jego umysłu przeniknęło uczucie, które przyćmiło na chwilę cierpienie. Tym uczuciem był strach. Strach przed jeszcze większym bólem.
Istota, która zadała śmiertelny cios ciału najemnika, nie zabiła go. Po prostu przebiła pustą skorupę.
Malek bowiem umarł za życia.
Caleba obudziły wrzaski.
Zdezorientowany, przez chwilę rozglądał się bezmyślnie po swym namiocie, zanim uświadomił sobie, że panuje w nim ciemność. Do stanu pełnej świadomości doprowadził go dobiegający z zewnątrz przeszywający, agonalny krzyk.
Caleb nie uchodził za najinteligentniejszego czarodzieja w Gildii. Słusznie zresztą. Nawet średnio bystry mag, gdy w środku nocy budzą go ze snu przeniknięte bólem wrzaski świadczące o tym, że obóz, w którym aktualnie czarodziej się znajdował został zaatakowany, robił jedną z dwóch rzeczy: albo teleportował się w cholerę, albo rzucał odpowiednie czary ochronne na swój namiot, aby dać sobie czas na przygotowanie stosownych czarów ofensywnych ( i sprawdzenie, czy aby na pewno będzie mógł się w odpowiednim momencie teleportować w cholerę ). Caleb natomiast wybrał trzecią, najgłupszą opcję. Nie przemyślawszy ani przygotowawszy niczego, nawet nie zakładając butów, wybiegł w samej piżamie na zewnątrz. W samą porę, aby zobaczyć, jak jednemu z najemników zostaje ucięta ręka, a w ułamek sekundy później zmiażdżona czaszka.
Przeciwnik martwego już wojownika dokonał tego za pomocą sierpa i buzdyganu. Sierp i buzdygan… Stary czarodziej przyjrzał się bliżej stojące w pobliżu ogniska istocie, z którą zwarł się właśnie w boju kolejny z wynajętych przez magów ludzi.
- O kurwa - zdołał jedynie wyszeptać Caleb – To Aron.
Pytanie – co robi czarodziej, który w środku nocy napotyka się na mężczyznę, który zginął pół dnia wcześniej, a w chwili obecnej zamiast spoczywać w pokoju, morduje jego podkomendnych?
Odpowiedź – na pewno nie robi tego, co zrobił w tej sytuacji Caleb.
A cóż takiego uczynił stary mag? Zapewne pewien tego, że jest niewidoczny w ciemnościach – choć niewykluczone, że myśl tego typu nawet nie zaprzątnęła mu głowy - wyczarował magiczną strzałę i skierował w stronę Arona. Ba, trafił nawet w jego pierś. Wątpliwym jednak jest, czy istocie, której jak widać niezbyt zaszkodziła strzała wbita w oko, krzywdę wyrządzić mogła strzała wbita w pierś. Jak się można było spodziewać, wyczarowany przez czarodzieja pocisk krzywdy umarlakowi specjalnej nie zrobił – a jedynie zwrócił jego uwagę na Caleba. Nert ciosem buzdyganu zdruzgotał kolano przeciwnika, z którym walczył, a następnie odnalazł swym jedynym okiem skrytego w ciemnościach starego czarodzieja – i rzucił w jego stronę sierp. Mag zginąłby niechybnie, gdyby nie to, że nagle coś z wielką siłą pchnęło go w bok. Wystarczająco szybko, aby uchronić go przed śmiercią, niewystarczająco szybko jednak, aby uratować go przed odniesieniem jakichkolwiek obrażeń. Caleb stracił prawą dłoń. Nic nie potrafi oddać bólu, jaki wtedy poczuł, nawet jego przepełniony cierpieniem krzyk.
Amergio, który uratował mu życie, nie zwracał jednak uwagi na cierpienie swego mistrza. Wyrzucił także z głowy myśl, jakim kretynem trzeba być, aby zapomnieć, że umarlaki doskonale widzą w ciemnościach. Nie miał czasu zajmować się tego typu rzeczami w tym momencie. Jego umysł był podzielony między oglądanie starcia ożywionego Arona z rudobrodym kapitanem najemników, który właśnie stanął naprzeciw truposza, a zastanawianiem się nad tym, jakich czarów może użyć w tej chwili przeciw martwakowi.
Dowódca najemników, dzierżąc w rękach topór i tarczę, wściekle zaatakował stojącą naprzeciw niego istotę. Nert sam pozbawił się sierpa, i teraz, mając jedynie do dyspozycji buzdygan, został zepchnięty do defensywy. Jego dawny przełożony atakował nieustanie, tak toporem, jak i tarczą, jednak ciosy te były albo parowane, albo unikane dzięki szybkości martwiaka. Ten ostatni spróbował wyprowadzić kontratak, uderzając buzdyganem na wysokości żebra kapitana, co ten sparował toporem, tak jak i odparte tarczą zostało uderzenie łokciem na wysokości jego twarzy. Rudzielec wyprowadził kopniaka w brzuch przeciwnika, co zmusiło go do cofnięcia się. Brodacz nie ustępował w atakach.
- Wisisz mi kasę, martwy skurwysynie! – wyryczał w pewnym momencie kapitan. Na Aronie obelga słowa te nie zrobiły, rzecz jasna, żadnego wrażenia.
Nert potknął się jednak w pewnym momencie, czego tak doświadczony wojownik jak jego przeciwnik nie mógł nie wykorzystać. Rudzielec zbił tarczą buzdygan truposza, po czym trzymany w prawej dłoni topór zatopił w żebrach Arona. Z usta kapitana wyrwał się triumfalny okrzyk. Przedwcześnie.
Nagle w lewej dłoni martwiaka zmaterializował się – dosłownie – zakrwawiony sierp. Nie minęło pół oddechu, gdy broń ta odcięła czubek głowy dowódcy najemników. Ten padł na ziemię, pozostawiając jednak mocno wbity w żebra umarlaka topór. Aron rzucił buzdygan o ziemię, po czym chwycił utkwiony w boku oręż, wyciągnął go i odrzucił. I w tej właśnie chwili dostał w brzuch piorunem, co powaliło go na ziemię. Druga i trzecia błyskawica nie wykończyły go jednak, gdyż zdołał je odbić sierpem oraz buzdyganem, który także zmaterializował się jego w dłoni. Spostrzegłszy, że następnie pociski nie nadchodzą, Nert wstał na nogi. Amergio nawet z dalszej odległości bez problemu widział dziurę wielkości pięści, ziejącą z jego brzucha. A także doskonale zdawał sobie sprawę, że w niczym to martwakowi nie przeszkadza. Fakt ten jednak nie robił pewnie większego wrażenia na Nazorze, twórcy owego otworu. W tej chwili stał w miejscu, i spokojnie lustrował umarlaka.
Aron nie był raczej zwolennikiem lustracji, gdyż rzucił sierpem w stronę czarodzieja. Nic to jednak nie dało, albowiem skierowana przeciw magowi broń zawisła w powietrzu jakieś dwie dłonie od jego twarzy. Skurwiel nawet nie mrugnął.
Truposz, nie będący w żaden sposób pod wrażeniem umiejętności czarodzieja, ruszył w jego stronę. W tej samej chwili, w której postawił krok, wiszący w powietrzu sierp zniknął i pojawił się w jego dłoni. Mag, w stronę którego zmierzał martwiak, wyciągnął przed siebie ręce, w której po chwili zmaterializowały się dwa krótkie miecze. Rozpoczęła się walka. Wystarczyła chwila obserwacji starcia, aby Amergio się przekonał, że wszelkie plotki dotyczące umiejętnościom walki Nazora, które miały jakoby dorównywać jego mocy magicznej, były jak najbardziej prawdziwe. Krzyżujący swe ostrza z umarlakiem czarodziej nie ustępował mu na krok, ba, przewyższał go nawet. Dowiódł tego, raniąc go dwukrotnie.
Takie obrażenia nie przynosiły jednak Aronowi żadnych szkód, o czym Nazor doskonale wiedział. Nie mógł jednak przedrzeć się na tyle przez zaporę stawianą przez sierp i buzdygan przeciwnika, aby zadać mu poważną ranę – taką jak utrata ręki, nogi, bądź – co było wyjątkowo trudne do zrealizowania – głowy. Mimo to nie ustawał w wysiłkach. Tak jak uprzednio kapitan najemników, tak teraz on zepchnął truposza do defensywy. Tak jak i w poprzedniej walce, Nert próbował od czasu kontratakować. Udało mu się nawet trafić łokciem w policzek maga.
- Co cię nie zabije… - wychrypiał Nazor, parując w ostatniej chwili buzdygan zmierzającą prosto w stronę jego tchawicy, i wypluwając ząb – to cię wkurwi.
Powstrzymawszy kolejny cios wroga, mag oddał łokciem pięknym za nadobne swemu przeciwnikowi, po czym odepchnął go kopniakiem. Martwiak zatoczył się, po czym… w bok trafiła go błyskawica, którą skierował w jego stronę Amergio. Nazor nie tracił nawet ułamka sekundy na zdziwienie z powodu nagłego objawu talentu ze strony młodego maga, lecz ruszył w stronę powalonego chwilowo truposza, odcinając mu prawą rękę na wysokości łokcia. Sekundę później kopniakiem wytrącił mu sierp z lewej ręki, przygwoździł ją stopą i ciął na wysokości ramienia.
- Nie tylko ty masz magiczną broń, zasrańcu – mruknął z ponurą satysfakcją Nazor, kopiąc na dodatek głowę umarlaka. Odsunął się następnie od swego przeciwnika, która mimo utraty obydwu górnych kończyn, ciągle pragnął kontynuować walkę. Czarodziej cały czas stał nad nim. W końcu Aronowi udało się, przy pomocy prawego kikuta, siąść na kolana. Nazor spojrzał jeszcze raz w twarz truposza, na której kilkanaście godzin temu widniało prawdziwe życie i uniósł prawy miecz do cięcia.
Walka była skończona.
- Ośmiu zabitych, dwóch rannych, trzech zaginionych – wyliczał straty Reinfeld, niecałą godzinę po walce. Teraz, gdy kapitan zginął, on został dowódcą pozostałej garstki najemników.
- Zaginionych, też coś – Amergio splunął pogardliwie – Cholerni dezerterzy, psia ich mać! Jak ich znajdę, to im jaja utnę!
Nazor spojrzał na niego z politowaniem.
- Po pierwsze, chłopcze – ostatnie słowo wymówił z wyraźnym lekceważeniem – nawet ich nie rozpoznasz, bo jesteś równie spostrzegawczy, co kozia dupa muzykalna. Po drugie – jeżeli kiedykolwiek usłyszę, że cokolwiek zrobiłeś tym ludziom, będę darł pasy z twojej gołej rzyci na rynku w Maeth!
Ostatnie zdanie wypowiedział na tyle głośno, że usłyszeli je wszyscy pozostali przy życiu w obozowisku. Najemnicy byli w szoku – podczas całej wyprawy ani razu nie usłyszeli, jak Nazor podnosi głos. O ile to mogli jeszcze zrozumieć, z powodu wydarzeń, jakie miały miejsce niewiele wcześnie, o tyle żaden z nich nigdy słyszał, aby jeden magiczny publicznie ganił drugiego, nie przy osobach spoza Gildii.
Amergio także był, delikatnie rzecz ujmując, zszokowany. Przez chwilę otwierał i zamykał usta, z których nie wydobyło się jednak żadne słowo. W końcu ostatecznie je zamknął i zaczął odwracać się na pięcie.
- A ty kurwa gdzie?! – krzyknął Nazor, błyskawicznie podszedł do młodszego maga, obrócił go i zdzielił potężnie pięścią w twarz. Amergio padł na ziemię, jednak już chwilę po tym spróbował wykonywać jakieś gesty palcami u dłoni. Nie uszło to uwagi Nazora, który postanowił wykopać mu to z głowy. Dosłownie.
- Mam nadzieję – powiedział głośno starszy mag – że nauczyło cię to, iż nie odwraca się ode mnie bez mojego pozwolenia. A przynajmniej ty, śmieciu, nie możesz tak czynić. A jak jeszcze raz spróbujesz choćby imitować, że chcesz na mnie użyć czarów, to pogadamy jeszcze innej. – Nazor splunął na głowę leżącego na ziemi czarodzieja – A teraz wstawaj.
O ile nie wszyscy w obozie widzieli to wszystko ze szczegółami – w końcu panowała jeszcze ciemność, a trzy ogniska, w tym dwa rozpalone krótko po zakończeniu walki, nie dawały wystarczającej ilości światła – to jednak każdy z najemników, wliczając w to rannych, wszystko słyszeli, także odgłosy uderzeń, a co poniektórzy także i splunięcie.
Słowo „szok” przestało w jakikolwiek sposób odzwierciedlać ich reakcję na wydarzenie, którego przed chwilą byli świadkami.
Nazor odwrócił się od Amergia, który powoli próbował wstać, łapiąc się jednocześnie za głowę i odszedł dwa kroki.
- Uciekinierów, o ile się odnajdą – zwrócił się do Reinfelda – nie karać cieleśnie, jedynie wartość zaliczki odebrać. To, czego byli świadkami godzinę temu, najodważniejszym mogło złamać ducha.
Nowy dowódca najemników skinął głową.
- Ciała zabitych oraz demona zakopać głęboko – kontynuował Nazor – Bardzo głęboko. Zabraniam natomiast dekapitacji zwłok naszych poległych. Dekapitacji – znowu mówił głośniej – czyli odcięcia głów. Tego zabraniam. – ponownie ściszył głos – Na miejscu pochowku postawimy wóz, co w połączeniu z głęboką mogiłą skutecznie uniemożliwi wszelkie inne wizyty z zaświatów.
- Panie – ośmielił się odezwać Reinfeld, mówiąc niezwykle cicho – możliwe jest, aby nasi zmarli, tak jak Aron, powstali?
- Nie jest to wykluczone – mruknął równie cicho czarodziej – Mamy tutaj do czynienia z wprawnym magicznie przeciwnikiem, zapewne nekromantą. Zdołał ożywić tego chłopaka bez mojej wiedzy – mimo, że odprawiłem rytuały. Mało tego – zdołał odprawić potężne czary nad jego bronią, które nie tylko wzmocniły siłę jego oręża, ale także sprawiły, że mógł je przywoływać. – westchnął – Nie mówiąc już o tym, że doskonale wiedział, kogo wybrać. Zwykły chłop, co ledwo mieczem machać potrafi, nigdy by nam takich strat nie wyrządził.
- Sugerujesz – odezwał się zza jego pleców załamującym się głosem Amergio, który zdołał już wstać na nogi – że to ten nekromanta wykończył tego kmiota w lesie?
Teraz nawet Reinfeld spojrzał na młodego maga jak na idiotę.
- Amergio – rzekł Nazor, nie odwracając się – jesteś głupszy niż edykt książęcy przewiduje. – Pokręcił głową – Jak się czuje twój mistrz?
- Śpi… panie – ostatnie słowo czarodziej wypowiedział z bólem, i nie było to tylko związane z obrażeniami fizycznymi, jakich doznał chwilę wcześniej – Twoje czary bardzo pomogły… i uśmierzyły mu nieco cierpienia.
- To dobrze – kiwnął głową jego rozmówca – Z cierpiętniczych wrzasków twego mistrza można odnieść wrażenie, że przestał naglę darzyć cię sympatią.
- Uważa, że to przeze mnie stracił dłoń. Jest przekonany, że nic by się mu nie stało, gdybym nie użył czarów, aby odrzucić go na bok.
- Caleb, Caleb… - mruknął Nazor – Zaiste – rzekł, odwracając się do Amergia – masz godnego nauczyciela. Jest równie głupi co ty. – Z wyraźnym zadowoleniem odnotował, że młody mag, zamiast skrzywić się z oburzenia, jak robił to dotychczas, jedynie spuścił głowę – Tak lepiej. Teraz możesz odejść.
Amergio pokłonił się starszemu magowi i ruszył w kierunku swego namiotu. Nazor spoglądał za nim przez chwilę, po czym odezwał się do ciągle stojącego z boku Reinfelda:
- Idę udać się na spoczynek. Jutro przybędzie Duncan wraz ze swoją grupą. Wszyscy nasi ludzie mają pozostać w obozie do tego czasu. Zrozumiano, kapitanie?
- Tak jest, panie.
- Dobrze. Aha, proszę, aby nikt nie zakłócał mojego wypoczynku do czasu przybycia Duncana.
Reinfeld skinął głową, ale Nazor nie zwrócił na to uwagi. Ruszył wprost do swego namiotu.
Druga grupa, licząca około piętnastu ludzi, przybyła do obozowiska krótko po południu. Na czele orszaku poruszali się dwaj magowie – już z daleka można było ich rozpoznać, gdyż znacznie odbiegali strojem od reszty ich kompanii.
Gdy tylko ich spostrzeżono, Reinfeld ruszył do namiotu dowódcy ekspedycji, aby powiadomić go o przybyciu oczekiwanych ludzi. Gdy po kilkakrotnym zawołaniu dowódca najemników nie doczekał się odpowiedzi, przełamując wahanie odsłonił połę namiotu i wszedł do środka.
Nie minęło dziesięć sekund, jak Reinfeld wybiegł z namiotu, z przerażoną miną biegnąc jak najszybciej się da w stronę zbliżającego się orszaku. Miał im do zakomunikowania niezwykle ważną wiadomość.
Nazor nie żyje.
- Intrygujące – rzucił Duncan, kończąc oględziny zwłok nieżyjącego czarodzieja.
Dowódca nowo przybyłej grupy okazał się niskim, korpulentnym mężczyzną o trupio bladej twarzy. Ubrany w niebieską szatę, o kroju charakterystycznym dla strojów czarodziejów z Maeth, nie spuszczał wzroku z ciała zamordowanego.
Co do tego, że Nazor padł ofiarą morderstwa, nie mogło być żadnych wątpliwości. Dobitnie świadczył o tym nóż wystający z klatki piersiowej maga.
- Intrygujące – powtórzył odziany w niebieską szatę czarodziej. – Zauważyliście, z jaką spokojną miną spoczywa na tym łożu? Gdyby nie to, że ktoś mu wbił ostrze długości półtorej dłoni w serce, rzekłbym, że sobie po prostu wypoczywa.
Żaden z pozostałych w namiocie mężczyzn się nie odezwał. Było w nim teraz naprawdę tłoczno – prócz Duncana przebywał w nim towarzyszący mu mag imieniem Reesa, Amergio oraz Reinfeld. O zwłokach Nazora nie wspominając.
- O czym to świadczy? – kontynuował niski czarodziej – Ktoś musiał na niego rzucić odpowiedni czar, aby mieć pewność, że obecny tu z nami ciałem przyjaciel się nie obudzi. Można tu zresztą wyczuć delikatną aurę obcego zaklęcia. Nie muszę chyba dodawać – zmierzył wzrokiem pozostałe osoby znajdujące się w namiocie – że musiał to być potężny czar. Nazor, co by innego o nim nie mówić – w tonie głosu czarodzieja słychać było nieukrywaną niechęć do zamordowanego – miał wystarczająco wiele mocy, aby nie dać się otumanić zwykłemu hokus-pokus, prawda?
Pozostali magowie w żaden sposób nie zareagowali na wypowiedź Duncana, jedynie Reinfeld energicznie pokiwał głową. Niski mężczyzna zdawał się tego nie zauważać.
- Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak zbadać, co dokładnie wydarzyło się podczas trwania tej wyprawy – westchnął ciężko Duncan – Strzały znikąd w środku lasu, ożywiony trup, odcięte kończyny – mag odnosił się teraz do chaotycznej relacji, jaką złożyli mu Amergio i Reinfeld, przed wejściem do namiotu. Korpulentny czarodziej nie spieszył się zbytnio, aby dokonać oglądu zwłok, nawet po śmierci Nazora dając wyraz niezbyt ciepłym uczuciom, jakie czuł do zmarłego – Spróbujemy to sobie ułożyć jeszcze raz. Reesa, pójdziesz przesłuchać tego biedaka Caleba oraz pozostałych najemników. Ja tu zostanę z naszym przyjacielem Amergio i dzielnym… jak się nazywasz, synku? – zanim Reinfeld zdołał otworzyć usta, mag machnął lekceważąco ręką – Nieważne zresztą. Opowiecie mi o wszystkim, co się wydarzyło podczas tej wyprawy. Absolutnie wszystkim. – Duncan podrapał się głowie, po czym dodał – Ale bez zbędnych szczegółów.
Reesa uchylił już połę, aby opuścić namiot, gdy niski mężczyzna przypomniał sobie, że zapomniał powiedzieć o jeszcze jednej rzeczy.
- Aaa, zapomniałbym. Reesa, każ przyrządzić mi posiłek i przynieść go tutaj. Straszliwie zgłodniałem.
Minęło parę godzin. Amergio i Reinfeld mówili. Duncan nieraz nawet udawał, że słucha ich z lekkim zainteresowaniem. Potem odprawił. Okazało się, że w tym samym momencie, w którym wyszli z namiotu, Reesa zakończył przesłuchanie reszty członków wyprawy.
Młody uczeń Caleba zdecydował udać się na krótki spoczynek. Nie minął jednak kwadrans, gdy otrzymał telepatyczne polecenie od Duncana, aby powrócić do namiotu Nazora.
Amergio nie ruszał się przez moment. Po chwili jednak potrząsnął lekko głową, wstał z łóżka i zdecydowanym krokiem opuścił swoją kwaterę, zmierzając w stronę miejsca, skąd dobiegło wezwanie.
- Witaj ponownie, młody przyjacielu - odezwał się Duncan, gdy tylko młody mag wszedł do namiotu. Ten skinął obu czarodziejom głową.
- Przypomnij mi konfratrze raz jeszcze, co było celem twojej misji?
Amergio zrobił zdziwioną minę, i rzekł:
- Jak wszystkim tu obecnym wiadomo, Gildia wysłała moją grupę, tak jak i waszą, celem odnalezienia…
- Tak, tak, wiemy – przerwał mu korpulentny czarodziej, niecierpliwie machając ręką – Chcę, abyś przypomniał prawdziwy cel twojej misji. I nie obawiaj się, mój małomówny towarzysz jest w to wtajemniczony.
- Prawdziwą misję? Wtajemniczony? – młody czarodziej wyrzucił z siebie lekko piskliwym tonem. Sprawiał wrażenie zszokowanego – O co tutaj chodzi?
- Maelkkte ket’vra – przemówił ściszonym głosem milczący do tej pory Reesa.
Amergio znieruchomiał. Po chwili wypuścił powoli powietrze, a wzrok mu zdecydowanie stężał. Skinął ponownie głową obu znajdującym się przed nim magom, jakby dopiero ich zobaczył.
- Wybaczcie, przyjaciele. – przemówił silnym, dźwięcznym głosem, w niczym nieprzypominającym piskliwego tonu sprzed paru chwil – Wiedziałem, że mistrz Duncan zna moje polecenia, dostałem jednak wyraźne instrukcję, aby nie się nie ujawniać nikomu innemu, póki nie usłyszę hasła z jego ust.
- Dobrze, dobrze – odziany w niebieską szatę mag był wyraźnie zniecierpliwiony, a metamorfoza stojącego przed nim mężczyzny nie robiła na nim najmniejszego wrażenia – Powiedz nam wreszcie, jakie otrzymałeś instrukcje!
- Moim zadaniem była inwigilacja Nazora oraz składanie meldunków z jego poczynań Gildii – powiedział spokojnie młody czarodziej.
- Otóż to, mój drogi, otóż to – rzekł Duncan – Obserwacja działań Nazora była tu celem. Cała ta wyprawa miała podrzędne znaczenie w stosunku do tego. Miałeś tego skurwysyna obserwować, a nie wyeliminować!
Wściekły grymas przebiegł przez twarz Amergia, jednak opanował się szybko i powiedział spokojnie:
- Nie zabiłem Nazora.
- Muszę ci przypomnieć, co stało się wczoraj w nocy, podczas twojej ostatniej z nim rozmowy? – wtrącił lodowatym tonem Reesa – Czy też może podać ci zwierciadło, aby ślady, jakie pozostawił na twojej twarzy odświeżyły ci pamięć.
- Chyba się nie rozumiemy, panowie – tym razem w głosie młodego maga nie było już spokoju, jedynie gniew – Dostałem wyraźne instrukcje i dokładnie się ich trzymałem. Miałem obserwować Nazora – i właśnie to robiłem. Będąc doskonale świadom jego znaczenia dla Gildii, pomogłem mu nawet w walce z pieprzonym umarlakiem…
- By parę godzin później go wykończyć – wtrącił się Duncan, obserwując swe paznokcie u dłoni.
- Nie, kurwa! – podniósł głos Amergio – Mimo tego, co mi zrobił, nie zabiłem sukinsyna!
- Caleb oraz wszyscy najemnicy są przekonaniu, że to ty – rzekł Reesa.
- Są więc w błędzie – warknął oskarżony mężczyzna – Szczególnie Caleb, ten stary ramol, któremu się ubzdurało, że to ja jestem winny jego kalectwa, podczas gdy uratowałem także jego bezwartościowe życie!
- Młodzieńcze – rozpoczął Duncan znudzonym tonem – wybrano cię do tej misji, gdyż Gildia uznała, że jesteś na tyle utalentowany, że jej podołasz. Jak widać, myliła się. Nie przerywaj mi – rzucił ze znacznie groźniejszą nutą w głosie, gdy Amergio próbował wejść mu w słowo, i zerwał się w krzesła. – Przyznaję, sam skurwysyna nienawidziłem. Mogłem go wykończyć, ale tego nie zrobiłem. Wiesz czemu? – zaczął stopniowo podnosić głos - Bo w Gildii nie zabijamy się, kurwa, nawzajem! A przynajmniej nie bez, kurwa, zezwolenia z góry. A cholernie wątpię, aby ktokolwiek usankcjonował to, że wbiłeś gnojowi pieprzony nóż w serce za to, że dał ci, kurwa, w ryj!
Ostatnie słowa zostały przez maga wykrzyczane. Duncan jeszcze przez chwile mierzył groźnie wzrokiem stojącego przed nim mężczyznę, po czym opadł z powrotem na krzesło.
- Osobiście chciałbym ci podziękować za to, że zdecydowałeś sprzątnąć to łajno – powiedział już swoim normalnym, znudzonym tonem – Niestety, moja wdzięczność nie ma tu nic do rzeczy. Niedługo…
Na to, co miało stać się niedługo, Amergio nie miał zamiaru czekać. Wyrzucił ręce do przodu, i nagle obaj siedzący magowie polecieli do tyłu. Ledwo to się stało, młody mężczyzna zaczął mamrotać jedno zaklęcie, wciąż trzymając jedną rękę w górze, a drugą gmerając w kieszeni swej szaty. Z palców wyciągniętej ręki buchnął ogień, a w sekundę później z gardła Duncana i jego towarzysza wydobył się okrzyk bólu. Nie czekając na niechybny kontratak obu magów – Amergio był świadom, że zaraz on nastąpi - wyciągnął z kieszeni niewielką zieloną kulę, rzucił ją o ziemię… i zniknął.
Błysk. Zdziwienie. Cios. Ból. Ciemność.
- Witaj, chłopcze – zimny, metaliczny głos przywrócił młodego czarodzieja do stanu świadomości. Przywrócił, lecz nie wyrwał z ciemności. Nic nie widział, mimo że miał otwarte oczy. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że zawiązano mu na głowie jakiś worek, z wyciętym otworem na usta. Straszliwie bolała go głowa, nieco powyżej prawego ucha, nie mógł jednak do niej sięgnąć, gdyż miał związane ręce. Nerwowo nimi ruszając, zdał sobie sprawę, że został przywiązany, prawdopodobnie do drzewa.
- Tak, dobrze zgadujesz. Jesteś przywiązany do drzewa – ponownie odezwał się głos, w którym brzmiało teraz lekkie rozbawienie – I zanim głupio zapytasz – tak, czytam właśnie w twoich myślach. Ale ty byś nie zadał tego pytania, prawda, chłopcze? Nie jesteś taki głupi, jakiego próbowałeś udawać. O nie, twoja gra była bardzo przekonująca. Naprawdę, zaimponowałeś mi.
- Cieszę się niezmiernie – warknął przywiązany do drzewa mężczyzna – Nie potrzeba chyba jednak umiejętności czytania w myślach, aby stwierdzić, jakie pytanie chciałbym ci zadać?
- Chcesz wiedzieć, czemu uwielbiam jagody? – zareplikował ze śmiechem właściciel metalicznego głosu.
- Co, kur…. – Amergio nie mógł jednak dać w pełni wyrazu swojemu zdziwieniu, ponieważ zadany mu został cios w brzuch. Młody mag jęknął z bólu.
- Zastanawiałem się – rozpoczął jego oprawca, nie zwracając uwagi na cierpienie czarodzieja – czy nie zastosować wobec ciebie paraliżu. Unieruchomić całkowicie twojego ciała, i wprawić cię w lęk i przerażanie samą siłą mego umysłu. Zastosowałem jednak tę sztuczkę już wczorajszej nocy, a nie lubię zbyt często się powtarzać. Poza tym musisz zrozumieć, że jestem konserwatystą i mimo posmaku nowości, jaką daje mi możliwość magicznego paraliżowania moich przeciwników, wolę konwencjonalne metody stosowania bólu i kreowania przerażenia. Ot, na przykład takie jak te.
Ostatnim słowom towarzyszyło potężne uderzenie w krocze przywiązanego czarodzieja. Tym razem z jego ust nie wydobył się jęk, lecz ryk bólu, a całe jego ciało zapłonęło od cierpienia. Trawiło ono całe jego ciało przez minuty, dni, miesiące…
- Minuty, chłopcze, minuty – odezwał się metaliczny głos – Dałem ci dokładnie cztery minuty bólu. Powiedz mi, wywołuję w tobie przerażenie?
- Tak – zdołał wychrypieć Amergio, wciąż zmagając się ze skutkami uderzenia.
- To dobrze – skwitował krótko jego rozmówca – Wiedz jednak, że mimo tego, co powiedziałem wcześniej, rzadko torturuję moich wrogów.
- Jak to możliwe, że jestem twoim wrogiem? – zapytał drżącym głosem młody mag – Nawet cię nie znam!
- Powiedz mi – właściciel głosu nie zamierzał udzielić odpowiedzi na pytanie swego więźnia – czy ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości, że to ty zamordowałeś Nazora?
- Błagam, nawet cię nie znam, nie mogę być twoim wrogiem! Nie mogłem uczynić ci nic, co…
- Chłopcze – przerwał mu zimno głos – nie nadużywaj mojej cierpliwości, i odpowiedz na pytanie.
Amergio milczał przez dłuższą chwilę, po czym wziął głębszy oddech.
- Nie, nikt nie miał wątpliwości. Z całą pewnością wszyscy w obozie uznali mnie za mordercę.
- Zrobiłeś to? – ciche pytanie.
- Jaką odpowiedź chcesz usłyszeć?
- Prawdziwą.
- Nie. Nie zabiłem.
Cisza. Długa.
- Jak udało ci się uciec?
- Osmaliłem nieco ogniem moich „przyjaciół”.
- Duncana też? – zapytał szczerze zdziwiony głos – Odpowiedz, tylko szczerze.
- Tak mi się wydaję, lecz głowy nie dam – odpowiedział młody mag i skrzywił się – Zanim rozbiłem kulę teleportacyjną, usłyszałem jego krzyk – niewykluczone więc, że nie był przygotowany na atak ogniem.
- No proszę, proszę – właściciel metalicznego głosu wydawał się być zadowolony – Podsmażyłeś nieco Duncana. Może jednak nie wsadzę ci tych jaj do dupy.
Amergio rozszerzył oczy w ciemności, jednak zanim zdołał się odezwać, zerwano mu z głowy worek. Oślepiło go nagłe pojawienie się światła, a jego oczy potrzebowały chwili, aby się do niego przystosować. Gdy już się to udało, przywiązany do drzewa młodzieniec uniósł głowę i…
… spojrzał prosto w oczy Nazora. Jak najbardziej żywego.
- Witaj ponownie, chłopcze – w uszach Amergia rozległ się znajomy, ponury głos, nie mający nic wspólnego z tym zimnym, metalicznym, którego zmuszony był słuchać jeszcze przed chwilą. Nic poza właścicielem. Dłuższą chwilę zajęło młodemu magowi dojście do siebie po szoku, jakiego doznał. W końcu zdołał się nieznacznie uśmiechnąć.
- Sądzę, że nie muszę ci przypominać, że w teorii nie żyjesz – powiedział.
Nazor także uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Nie powiem, że zawsze wiedziałem, że bystry z ciebie chłopak, bo się doskonale maskowałeś. Naprawdę, wyśmienicie to zagrałeś. Popełniłeś jednak błąd…
- Pomagając ci w walce z trupem Arona – dokończył Amergio, kiwając głową – Moja pomoc nie była ci jednak potrzebna, prawda? W końcu niezbyt dobrze by to o tobie świadczyło, jeżeli nie dałbyś rady własnemu tworowi.
Starszy mag nie przestawał się uśmiechać.
- Moja pomoc – ciągnął dalej więzień – zdradziła ci jedynie, że posiadam zbyt wielkie umiejętności jak na idiotę, którego udawałem. Błyskawicznie więc zdecydowałeś się zmodyfikować swoje plany, upokorzyć mnie na oczach pozostałych przy życiu najemnikach i wrobić w morderstwo.
- Tak, dzięki tobie zdecydowałem się zmodyfikować mój pierwotny plan –Nazor westchnął – Cała ta sprawa z ożywieńcem miała sprawić wrażenie, że ktoś na mnie poluje. Planowałem, że po połączeniu się z grupą Duncana wrobię albo jego, albo też sprawię, że obaj zginiemy. Nie muszę dodawać, że ja miałem zginąć na niby, a on nie. Ale los widać chciał inaczej, chłopcze.
- Nie wątpię – mruknął zrezygnowany młody czarodziej – Co z ciałem?
- Jedna z przyczyny naszej „sprzeczki” – odpowiedział mu z lekkim uśmiechem rozmówca – Dezerter. Odpowiednie mikstury, przygotowywane od dłuższego czasu i mam idealnego martwego sobowtóra.
- Zaiste – potwierdził skinieniem głowy Amergio. Wiedział, że z pewnością zginie, walczył jednak za pomocą słów o każdą dodatkową sekundę życia. – Wiedziałeś, że Gildia ma cię na oku?
- I tak, i nie. Byłem świadom, że moje… kontakty oraz niektóre działania nie podobają się Wielkim Magom, i że obserwują oni moje poczynania. Sądziłem jednak, że monitorują mnie z dalszej odległości, i że nie podsyłają mi pod sam nos szpiegów. Od długiego czasu planowałem zniknięcie moim mocodawcom. Raz, że moja pozycja w naszej cudownej organizacji mocno ucierpiała, dwa, że sama Gildia przestała odpowiadać moim ambicjom. – Nazor wzruszył ramionami – Wiedziałem, że nie mogę zniknąć ot tak, po prostu, bo zaczęliby mnie ścigać. Zdecydowałem się więc ukartować własną śmierć.
Uwięziony mężczyzna milczał. Gówno go obchodziły powody jego oprawcy, jego plany i knowania. Amergio chciał żyć, po prostu żyć! Zadawał pytania jedynie po to, aby żyć! Tych jednak zaczynało mu rozpaczliwie brakować.
- Zdołałem cię uwięzić – podjął niespodziewanie Nazor, utkwiwszy wzrok w pustce – ponieważ w nocy wkradłem się do twego namiotu, uśpiłem czarami, i podmieniłem kulę, w której zawarłeś czar teleportacji. Byłem świadom, że to jedyny sposób, w jaki mógłbyś się ewentualnie uwolnić Duncanowi – ponownie spojrzał na swego więźnia – I oto jesteś.
Młody czarodziej nie odzywał się. Z oczu zaczęły spływać mu łzy.
- Założyłem, że uciekniesz, bądź zginiesz próbując. Nie chciałem ryzykować tego, że ktoś z Gildii da wiarę twym słowom, zbada sprawę dokładniej i jakimś cudem odkryje, że coś tu nie pasuje.
Nazor wyciągnął sztylet, przybliżył swoją twarz do twarzy przywiązanego do drzewa maga, i wyszeptał złowrogo:
- Nie chciałem także, abyś żył.
Cisza. Sztylet. Amergio.
Śmierć.