Witam! Serdecznie zapraszam do lektury mojego nowego opowiadnia noszącego nietypowy tytuł "Blask Mroku". Bardzo prosze o krytykę konstruktywną i adekwatną do mojego młodego wieku. Wiem, jest nieco przydługie, ale ciekawe, co moge obiecać Oto i opowiadanie:
Zdjął hełm.
Kwatera była mała i ciasna. Mieściła się w niej metalowa szafa, łoże oraz małe krzesło. Nic więcej. Ściany były zalane szaroburą plazmofarbą, nadając pokojowi jeszcze gorszego wystroju. Lecz odpowiednia była dla kogoś takiego jak Korn. Był to młody, pełen wigoru, nowy dowódca drużyny elitarnych jednostek szturmowych, Węże, która była jedną z odnóży, Legionu 405.
Otworzył blaszaną szafę. Westchnął i wspomniał swego mentora. Kiedy zobaczył swą jędrną, młodą twarz w lustrzanym odbiciu- na myśl przypomniał sobie swego nauczyciela, trenera i... zarazem przyjaciela. Jego twarz była identyczna, byli przecież klonami. Lecz mentorska twarz była o wiele dojrzalszą, godniejszą.
Jej kamienny wyraz...
Surowość mentora...
Otrząsnął się z dawnych wspomnień i powrócił do rzeczywistości.
Było zbyt wiele spraw do zrobienia żeby pogrążać się w marzeniach...
Mistrz był muskularny, masywny a jego sylwetka była iście krępa. Tiul siwych włosów był spięty w elegancki kuc. Pośród bujnej burzy włosów, dało się dostrzec, lecz z trudem niewielkie rogi. Skóra rycerza była chropowata i okryta pajęczyną zmarszczek a żółte oczy płonęły dzikością. Ostre zęby błyszczały w halogenowym świetle mostka, a szata krótka, czarna, aksamitna, z eleganckimi wyszyciami w kolorze bieli, dryfującej poprzez oranż, a na soczystej czerwieni kończąc, lśniła wśród srebrnych świateł. Jego uczeń, śniadawy wysoki młody blondyn, o włosach kręconych, długich do łokci, stał cicho u boku mistrza, w swym kremowym płaszczu. Kończył właśnie rok dwudziesty. Tuż przed nimi rozciągała się olbrzymia, wzmacniana durstalą szyba, oraz rudym, niewysokim brodaczem w oficerskim uniformie. Był to kapitan tegoż statku zwanego „Biskupem”. Krążyli nad planetą od kilku godzin i próbowali radarem przechwycić jakiś radiowy przekaz separatystów. Ponoć na tejże planecie znajdowała się wielka baza konfederatów w której skład wchodziła też ich główna radiostacja. Lecz od jakiegoś czasu panowała dziwna, niepokojąca cisza. Ponoć w bazie tej znajdował się też kompleks bunkrów w których przetrzymywano jeńców wojennych, w tym kilku Jedi. Na zdobyciu tej bazy bardzo zależało siłom Republiki. Była to placówka iście ważna strategicznie.
-Mistrzu, targają mną złe przeczucia! Uważam że powinniśmy zbadać sprawę, wylądować i spenetrować teren. Choćby wysłać zwiad!- rzucił po okropnej wizji zmasakrowanej bazy i ciałach martwych klonów, Simmis- młody, utalentowany rycerz.
-Nie. Na razie musimy czekać.- rzekł swym niskim, skrzekliwym głosem mistrz Ra’Mhi. Był bardzo silny i nieugięty ale też rozsądny i błyskotliwy. Oszpecony przez lata zaciekłych walk, szpiegowania, wnikania w warstwy przestępczego podziemia... Niezliczona ilości misji, walka z najgorszymi szujami galaktyki... To wyrzeźbiło hardą sylwetkę- setki blizn, ślady po walkach, połamane kości...
Wyszkolił nie wielu- w zasadzie nie miał na to nigdy czasu. Można by go nazwać komandosem Jedi. Zawsze misje. Miał dwóch, góra trzech uczniów w życiu- po tym jak swego pierwszego, Shathrę, stracił podczas jednej z szatańskich misji, w sercu walki, w krzyżowym ogniu. Po tym nie przyjął ich już wielu.
Czuł jednak, jak się starzeje.
Czuł jak jego stawy i muskuły, nie wytrzymują już ciężkich, często szaleńczych, misji.
Wziął Simmisa na ucznia z jednego powodu- żeby Ra’Mhi mógł mieć swego następcę, kogoś kto będzie stanie poświęcić życie w imię sprawiedliwości i wykonać każdą misję. Rada dobrze znała wszystkie poczynania Ra’Mhiego- choć czasem niepraktyczne i nieetyczne- rozsądne i strategiczne. Zakonowi przydawali się tacy rycerze.
Statek dryfował wśród nurtów czerni przestrzeni. Po chwili...
...przygasło światło. Nikt się tym nie przejął lecz złe przeczucia pchnęły obu rycerzy.
-Kapitanie Yugon? Cóż to było?- spytał zaniepokojony Simmis. Rozejrzał się i wyczuł dziwne drgania w Mocy.
-Nic, doprawdy, nic. Pewnie któraś z turbin na chwilę się przycięła. Nie ma się czym...
Kapitan nie dokończył kiedy zobaczył odchodzącego blondyna. Wzruszył ramionami, powrócił do przyglądania się rozległej przestrzeni i przepięknej zielonej planecie, rozciągającej się przed nimi pejzażem, ciągnąc i głaszcząc swą rudą, bujną brodę. Ra’Mhi czuł niepokój duszy odchodzącego Simmisa.
-Kapitanie Yugon, poślijcie kogoś za mym uczniem. To rozkaz!
-Tak jest.- kapitan do swych ust przyłożył komunikator i rozkazał posłać kilku żołnierzy za młodzieńcem. Lecz kiedy Zabrak ponownie odwrócił się, swego ucznia już nie ujrzał.
Mroczne odmęty maszynowni przyprawiały o dreszcze. Wszystkie mechanizmy działały sprawnie, tak jak powinny, lecz Simmis szedł dalej przed siebie pchnięty złymi przeczuciami. Ciche drgania w Mocy, napawały go niepokojem.
Szmery obiły się o jego uszy a ręka spoczęła na mieczu. Powili zaczął unosić rękojeść do góry, z kciukiem na włączniku, gotów do ataku. Widział już cień zbliżającego się przeciwnika.
Z zimną krwią nacisnął włącznik, przygotowany na wszelakie ataki.
Syk i bladozielony blask spłoszył szczury. Napastnik zbliżał się powoli, niepewnie, lecz nie zatrzymywał się. Chalactanin stanął hardo, gotowy do ataku.
Z cieni... wyłonił się republikański żołnierz a młodzieniec naciskając włącznik, nakazał swej laserowej broni wessać klingę.
-Co ty tu robisz, żołnierzu?
-Zostałem przydzielony do pańskiej eskorty, dowódco.- odpowiedział stanowczo szturmowiec.
-Eskorty?- odparł zdziwiony. Z cienia wyłoniło się jeszcze trzech szturmowców-klonów, gotowych do strzału. Simmisa oświeciło- Dobrze więc... Pójdziecie ze mną. Mamy nowe rozkazy. Mamy spenetrować maszynownię.
-Tak, komandorze.
Szczury rozbiegały się na boki, kiedy Simmis, swą zieloną klingą oświetlał drogę drużynie. Mrużył oczy próbując zobaczyć czubek swego nosa. Czym głębiej schodzili, tym było ciemniej. Tym duszniej. Tym gorącej. Zmęczeni długą wędrówką, przysiedli przy jednym z wielkich kół zębatych.
Szmery obiły się o ściany maszynowni pustym echem.
-Cóż to było?- spytał sam siebie młodzieniec, rozglądając się niespokojnie.
-Moje czujniki nie wskazują na żadną formę życia.- Simmis zobaczył jak jeden z klonów, prawdopodobny dowódca, sprawdza świecące diody, wbudowane w zbroje, na swym nadgarstku.
-Jak ciebie zwą?- spytał Simmis. Klony często nadawały sobie przydomki. Choć wszystkie były takie same, każdy miał inny charakter. Zasadniczo nie były to przydomki. Klony zbiegiem wojny, zaczęły być traktowane niczym, ludzie, przybierając też nazwiska.
-Korn, komandorze.- odpowiedział dowódca. Jego zbroja była wymalowana w już wytarte, lecz połyskliwe, platynowe oznaczenia, a jeden z jego naramienników był skórzany. Zbroja w paru miejscach była popękana, widać było że dużo przeszedł. Szmery ucichły a Simmis wstał i rzekł:
-Dobrze żołnierze, idźmy dalej.
-Simmisie? Simmisie? Simmisie?!- mistrz był spanikowany. Jego uczeń nie odpowiadał na żadne wezwania. Czyżby nie żył?- Kapitanie, muszę iść go poszukać. Czuje że coś się stanie, że jest w wielkim niebezpieczeństwie!
-Generale, nie ma się czym przejmować. Pewnie ma rozłączony komunikator. Spokojnie...
Ra’Mhi złapał go za oficerskie fraki i ryknął zachrypnięcie:
-Mam się czym przejmować, Jolee, do diabła! Mój uczeń może być martwy!
Kiedy tak kapitan zawisł kilka centymetrów nad podłogą, ponownie przygasło światło...
...a statek zaczął tracić równowagę i poziom. Cała załoga spanikowana próbowała łapać się za pobliskie przedmioty. Statek przechylił się mocno i po chwili... zawisł w przestrzeni niczym martwa marionetka. Kiedy kapitan panicznie rozglądał się ujrzał jedynie zamykające się wrota. Mistrz ruszył.
Lecz nie wiedział co go tam czekało...
-Kornie, gdzie jesteś?- krzyknął w ciemną przestrzeń bezdennej studni, Simmis. Wisiał nad otchłanią, która w każdej chwili mogła go pożreć. Maszyny ucichły i zapanowała okropna, grobowa cisza. Jego głos i wołanie o pomoc zawisło w powietrzu kołysząc po pustej maszynowni, obijając się echem o ściany. Zanim statek przechylił się, Simmis, Korn oraz ich drużyna usłyszeli przeraźliwy dźwięk, jakby krzyk kobiety, lub też innej istoty, spleciony ze zgrzytaniem metalu o metal. Przeszły ich dreszcze, wpadli w panikę kiedy statek zaczął przechylać się. Wtedyż to żołnierze pospadali w mroczne odmęty maszynowni, włącznie z Kornem. Choć młody rycerz darł się, krzyczał aby go usłyszano- nikt nie odpowiadał. Napawał go strach. Czuł że żołnierze przepadli, czuł że tylko on przeżył... Jakby szept... Potem szmer... Serce zaczęło łomotać niczym młot...
Po ścianach spływała krew... pośród nich wyłaniały się dziwne wzory... Słowa...
Cóż to był za istny koszmar!
Ciche szepty, krew spływająca strumieniami po ścianach...
Kolejny kobiecy krzyk, a następnie przeraźliwe, rechoczące cienie stłumienie tańczyły pośród krwawych płomieni...
Niekończąca się chwila, strach opętał całe ciało i duszę...
Simmis stanął na przekór swym koszmarom i zaczął wspinać się ku sufitowi. Lokaty chłopak wspomagał się Mocą oraz swymi laserowym orężem.
Udało się, dotarł do celu. Wtedy zaczął się nowy spektakl strachu. Wrota otwarły się a blade światło rzuciło swój blask na twarz młodego Jedi. Sylwetka nadchodzącej śmierci zawidniała wśród blasku. Zbliżał się powoli, lecz przyśpieszył tępa kiedy zobaczył Simmisa. Kiedy ten, gotowy do ataku, przygotował się na ujrzenie twarzy wroga ujrzał... swego mistrza, który gnał do niego zdyszany i zmęczony.
-Simmisie, do diabła, czemu nie odpowiadałeś na me wezwania!?
-Straciłem kontakt. Mistrzu, ja... ja...- nie mógł wykrztusić ani słowa. Statek, wtem ponownie zachwiał się, aby obrócić się.
-Co się, u diabła, dzieje?!- wykrzyknął Ra’Mhi. Przez cały okręt, przebiegł donośny śmiech. Czyżby złowieszczy szyderca Mocy, bawił się kosztem „Biskupa”? Ze sklepu posypały się liczne skry, które pokaleczyły rycerzy. „Uciekajmy!” rozległ się krzyk Simmisa. Choć gnali pośród korytarzy okrętu, spełzło to na niczym, kiedy to iskry kaleczyły ich dalej. Szyderczy śmiech nie ustawał. Kiedy gnali poprzez korytarz, wielopalczasta ciemność ogarnęła, najdalsze odmęty korytarzy. Iskry, parzyły Jedi, poważnie raniąc ich. Byli już wyczerpani i zmęczeni wędrówką w istnym piekle. Wtem, z odmętów statku rozległ się ogłuszanie głośny huk, który przyprowadził z sobą falę wyładowań, istny sztorm elektryczny, który wyżerał z mechanizmów okrętu, energię, i wypluwał ją w postaci śmiercionośnych błyskawic. Ra’Mhi i Simmis przyśpieszyli kroku aby w ostatniej chwili, wedrzeć się poprzez wrota na mostek.
-Padnij!- ryknął, a po chwili personel runął w dół. Sztorm przebrnął przez cały statek, aby zdewastować doszczętnie mostek. Po skruszeniu wzmacnianych durstalą specjalistycznych szyb, sztorm rozpłynął się w kosmicznej pustce. Kiedy rycerze powstali, mogli dokładnie przyjrzeć się mostkowi. Naokoło, leżały porozpruwane ciała żołnierzy, i krwawe smugi na ścianach.
-Co do…?- wyjąkał młody uczeń.
-Nie uwierzycie, mistrzowie! Doszło do masakry! Niespodziewanie, wręcz z nikąd pojawiły się dziwne bestie, które próbowały nas zabić. Pozostawiły przy życiu jedynie garstkę sterników i kilku szturmowców! Jesteśmy zgubieni! System podtrzymywania życia niebawem wygaśnie, komunikatory nie działają, to koniec!
-Kapitanie, czy cokolwiek jeszcze działa?- odparł Simmis.
-Jedyne co udało się uratować to hydrorotatory i ogranicznik energii.
-Przełącz ogranicznik na alternatywny pobór, uruchom go ponownie, wprowadź kod systemowy i przebadaj statek w celu poszukania ostatnich źródeł energii.
Yugon, wprawiony w swój fach, uczynił wszystko wręcz kilkoma kliknięciami.
-Jedyne co pozostało to kilka kapsuł, które nie były w zasięgu sztormu.
-Rozumiem, twą ideę, uczniu. Też czuję pulsy Mocy. Ktoś czyha na nasze życie. Udamy się na planetę w towarzystwie drużyny elitarnych klonów.
-O ile żyją, mistrzu…
-Czy coś się komuś stało?- powiedział Korn, przetaczając wzrok poprzez otoczenie. W cieni, wyłoniło się kilku z lekka poturbowanych szturmowców.
-Jesteśmy nieco oboleli, ke`gyce.- wtrącił Qer, spec od łączności. Jeden z nich lekko stękał zbliżają się do Korna:
-Mam zwichniętą nogę, dowódco, lecz nie są to poważne obrażenia.- rzekł Sivve, który zajmował się amunicją i bronią.
-Rozumiem. Qer, nawiąż kontakt z kapitanem.
-Komunikatory nie działają, wszystkie kanały i sygnały są zablokowane. Coś zakłóca przebieg fali radiowych.- odparł.
Korn, aby zaimponować swym kompanom, zakręcił miotacz na palcu, aby następnie schować go do kabury:
-A więc, w drogę, chłopaki.
Machiny zaprzestały pracy, rozsiewając w maszynowni upiorną ciszę. Ich kroki, niosły echo, na wiele metrów, pośród ścian maszynowni. Wtem, rozległ się szmer. Coś poruszyło się pośród cieni. Wszyscy unieśli lufy miotaczy, u źródła dźwięku. Jeden z elitarnej drużyny Węży, Xeryo, zburzył ciszą, retorycznie pytając:
-Co u…- nie zdążył dokończyć swych słów, kiedy to olbrzymia łapa, wyposażona w trzy palce, zakończone okropnie ostrymi pazurami, porwała go w cień.
-Xeryo!- wykrzyknął Qer. Wtem olbrzymia bestia, z wielkimi, upiornymi oczyma, wbiegła z cienia. Wyglądała niczym wielki szkielet obity w cieniutką skórę i pulsujące mięśnie; jego zęby były okropnie ostre, a łapy trójpalczaste, wyposażone w wielkie pazury. Kiedy rzuciła się na Qera, żołnierze rozpoczęli ostrzał. Bestie porażona błyskawicami wspięła się na jedno z kół zębatych.
-Szykuj się, potworku…- warknął Sivve, wyjmując z za pleców, granatnik jonowy. Cisnął wielką, oranżową kulą w bestie, a ta poparzona runęła w dół. Widać teraz było jej rozprutą skórę, i ostatnie drgania mięśni. Po chwili ciało, oplotła pajęczyna cienia, i wessała bestię w ciemność.
-Co to u diabła było?- krzyknął Qer, wstając.
-O, shabla, nie mogę na to patrzeć!- rozległ się głos, Yohnera.- Patrzcie, co ta bestia zrobiła z Xeryem.
Żołnierze powoli dotarli do ciała nieszczęsnej elity. Trup był zmasakrowany. Ślady krwi zdobiły pancerz, a rozprute ciało, zalała ślina i ropa. Był to widok obrzydliwy.
-Był to wierny żołnierz. Żałuje tej straty. Lecz musimy ruszać w drogę. Tych potworów może być tu więcej.
-Skąd one się tu w ogóle wzięły?- zajęczał Sivve.- Może to jakieś radioaktywne mutanty?
-Nie mamy ani chwili do stracenia.- rozległ się głos Korna.- Musimy się stąd wynosić zanim podzielimy los Xerya.
Po dosłownie kilku chwilach wędrówki, do zamglonego przez wojnę umysłu Korna, dotarło że stracił kogoś kogo darzył miłością. Braterską miłością i więzami krwi. Nie był nawet świadom że stracił kogoś z kim się wychowywał, z kim dorastał, z kim żył odkąd sięgał pamięcią. Nie było czasu na rozmyślania kiedy rozległ się upiorny krzyk mordowanego Yonhnera.
-Strzelać!- rzucił bez namysłu Korn. Bestia wyminęła strzały i rozpoczęła pogoń za żołnierzami.- Cholera, wiać!- ryknął ponownie Korn. Niespodziewanie, spośród cieni, wyłoniły się kolejne monstra. Żołnierze wytężali swe kończyny naprężając mięśnie do granic możliwości ich ciał. Wielu dostało się pomiędzy kły, istot, a niektórzy byli startowani poprzez pędzące przed siebie, bestie.
Istoty miału iście wyczulony refleks i wyostrzone zmysły. Ich kroki zlały się z jednym tonem łomotu serc klonów. Byli zmuszeni zawrócić do odmętów okrętu. Wyczerpanie i przygnębienie opanowało ich ciała i umysły. Mieli dość katorgi. Tnąc ciemność, dostali się do głównego szybu reaktora. Martwe ciała koordynatorów reaktora ścieliły drogę żołnierzom. Wszystko zmieniło się w jedną perfekcyjnie dopasowaną całość. Reaktor stanowił serce okrętu. Koordynatorzy zostali zamordowanie przez bestie, co spowodowało awarię statku. Lecz pozostawało jeszcze jedno puste ogniwo. Czym były i skąd wzięły się bestie?
Bestie, zwolniły, kiedy dojrzały żołnierzy truchlejących tuż przed szybem. Zbliżały się powoli. Śmierć była jedyną ścieżką, którą wręcz bezbronni w porównaniu z siłą bestii żołnierze, mogli podążyć.
-Żryjcie to pokrzywione banthy!- ryknął beznamiętnie Sivve, wypluwając kilkanaście wielkich jonowych kul, z lufy granatnika. Bestie przerzedzone przez nagły szturm, spłoszyły się, lecz było za późno na ucieczkę. Ciała runęły w dół, tocząc się pośród mgły. Pozostałe przy życiu, nieugięte drapieżniki, rzuciły się na Sivve’a który ostatnim tchem, krzyknął:
-Uciekajcie! To jedyna szansa!
Niczym olbrzymia powłoka, rozgniewane monstra, oplątały Sivve’a. Po chwili zepchnęły go do szybu prowadzącego do czułego na dotyk reaktora. Po chwili rozległ się ogłuszający huk. Było pewne iż bestie, wraz z Sivvem zniszczyły swym ciężarem reaktor. Po chwili nadciągnęła fala elektromagnetyczna która wyssała całą elektryczność z otoczenia i wypluła ją w postaci roztańczonych błyskawic. Zdemolowane mechanizmy koordynatorskie rozsiały liczne snopy iskier.
-Czy… już koniec?- wstał niepewnie jeden z niewielu żywych, Lev.
-Myślę że tak.- odparł Korn.- Bestie powinny być martwe, myślę że ostatnie wybiła fala. Teraz musimy natychmiast udać się na mostek. Myślę że oni mają pewniejsze informacje niż my.
-Oby.
Skąpane w świetle słońca, kapsuły, runęły w dół tnąc czarną przestrzeń. Wdarły się w orbitę, aby następnie dotrzeć do powierzchni.
Z jednej z kapsuł, niezgrabnie wygramolił się Ra’Mhi, a tuż za nim Simmis, jednym zgrabnym ruchem, wystrzelił z kapsuły. Ostatni szturmowcy, pozostali przy życiu, po masakrze na mostku udali się z nimi, zlokalizować źródło pulsów Mocy. Brnęli poprzez puszczę, pośród mokradeł, licznych kwietnych łąk, i lasów. Wędrówka dłużyła się niemiłosiernie. Chrust zgrzytał pod ich obcasami. Po chwili rozległ się donośny szmer. Ra’Mhi powoli osunął dłoń na zakrzywioną rękojeść swej laserowej broni. Simmis, bez dłuższego namysłu, wypluł z rękojeści blado-seledynowe ostrze. Żołnierze gorączkowo rozglądali się. Ra’Mhi oczekiwał. Bez ruchu, stał i oczekiwał zapowiedzianego w Mocy ataku. Po chwili zadrżały liście jednego z krzewów, i dwie wielkie bestie rzuciły się na żołnierzy, rozszarpując ich ciała. Simmis, bez namysłu, ruszył na stwora, zadając serię morderczych ciosów, które jednak nie podołały niewyobrażalnemu refleksowi potwora. Po rzędzie kłów, spływała spieniona ślina, a trójpalczaste łapy wyposażone były w lekko zakrwawione pazury. Bestia przewracała wielkimi, bezdennymi oczyma, obserwując ostrzeliwujących ją żołnierzy. Po chwili, jej mięśnie zadrżały, i rzuciła się na jednego z żołnierzy wyrywając mu brutalnie dłoń, a następnie wbijając kły w hełm. Chwilę później, bestia tarzała się po ziemi, pośród kurzów konając. W jednej chwili była martwa. Ra’Mhi złamał jej kruchy kręgosłup, jednym ruchem Mocy. Następna bestia, wystrzeliła kierując się w stronę, Simmisa. Klinga skierowała się w stronę brzucha, istoty, aby następnie rozpruć ów. Po chwili, ciała zżarła, oplatająca je ciemność.
-Co to u diabła było?!- krzyknął Simmis, nie wierząc własnym oczom.
-Właśnie takie potwory zaatakowały mostek. – wtrącił jeden z żywych szturmowców, rozglądając się gorączkowo.- Pojawiły się z cienia, i pośród cieni zniknęły.
-Musimy iść dalej. Nie mamy czasu.- odparł Zabrak.
Wtem, Simmis, rozsunął gałęzie wielopalczastego krzewu, a przed oczyma Jedi oraz żołnierzy, wystrzelił pokruszona świątynia. Ogromna część jej ściany, oraz połowa dachu była rozpruta kłami czasu, a liczne bluszcze porosły pokruszone skalne bloki. Uderzenia, w umysłach rycerzy, nasiliły się. Młodszy Jedi, z lekka zachwiał się pod nadmiarem kipiącej z budynku Mocy. Tam znajdował się ich cel.
Stąpali powoli i niepewnie. Jedi, prowadzili swych podwładnych poprzez budzące dreszcze ruiny tajemniczej świątyni. Rozsiane po sklepie pęknięcia w dachu, rozpościerały w powietrzu słoneczne smugi. Wnet, do uszu wszystkich dotarł złowieszczy śmiech. Rozległ się trzask, a następnie ciała żołnierzy runęły w dół, z połamanymi kręgosłupami. Śmiech nie ustawał kiedy to, z piasku, zalewającego zniszczony marmur, wystrzelił słup cienia, z pomiędzy którego wyłoniła się wyniosła sylwetka Pau’ana, okutego w ciemno-bordową utapauańską zbroję. Był on osobnikiem, w powietrzu wręcz rozmytym lecz w pełni materialnym.
-Witajcie…- rzekł. Mroczny ton, zlał się z ścianami zrujnowanej świątyni.- Jam jest Darth Desolous! Jam, zakląłem swą zbłąkaną, szaloną świadomość, w owym ciele! W pełni poznałem tajemnice sithańskiej magii i alchemii i za pomocą ot, tych stworzyłem swe nowe ciało! Powróciłem, siejąc grozę i zło, na powierzchni tej planety. Ugiąłem kark, tego świata. Zawładnąłem ją i stworzyłem potęgę, we władzy mając, hordy, szalonych, zaślepionych blaskiem mej potęgi, bestii- istot niegdyś zamieszkujących, ten piękny świat. Stworzyłem bezwzględnie podległą mi armię. A teraz, wy, nędzne świnie przybywacie tu, niczym na moje zawołanie; niczym szczury zaślepione wojną!
-Zbyt wielu już zginęło, abyś ty mógł pozostać przy życiu…!- Simmis, pod wpływem impulsu ruszył na Sitha, by zakończyć jego żywot. Po chwili, salwa błyskawic wystrzeliła z suchej dłoni Pau’ana, i obezwładniła młodzieńca.
-Czego od nas chcesz…?- wyjąkał Zabrak.
-Zabije was, opanuje wasze ciała. Następnie udam się na Coruscant, opanuje tych bezmyślnych starców Rady Jedi, i zniszczę Zakon od wewnątrz, sącząc jad ciemnej strony w jego najważniejsze organy. Wyplenię Jedi i przejmę władzę nad Republiką! We władzy będę posiadał ślepo mi służącą armię klonów, i setki bestii! Ruszę na podbój wszechświata, i tak zapanują Sithowie! Przywrócę pokój i ład! Ciemność ukształtuje galaktykę na nowo!
-Nie wydaje mi się…
Zabrackie dłonie złapały za zakrzywioną rękojeść i wypluły z niej oranżowy słup lasera. Desolous, poczynił podobnie, ruszając do walki. Zadał serię niespodziewanych ciosów, obezwładniając Ra’Mhiego. Ten z lekka zachwiał się, lecz przywrócił swą równowagę zalewając napastnika gradem różnorakich ciosów, niezauważalnie szybko przeplatając formy Ataru i Soresu. Mozolnie za pomocą wici blokad i ciosów, dotarł do sztuki morderczej, i niebezpiecznej- do granicy Światła i Ciemności, do… Vaapadu. Techniki, stworzonej przez potężnego Mace’a Windu. Wnet, Ra’Mhiego otoczyły podszepty Ciemnej Strony, albowiem podczas użycia ów diabolicznej formy musiał poddać się działaniu mroku. Obrócił ciemność i gniew Desolousa, przeciwko niemu, tworząc otaczającą go otchłań, która tępiła wszystkie emocje i obracała je w morderczy atak na psychikę napastnika. Sączył jad w swoisty krwioobieg Mocy, Sitha. Pauańska istota, była wyczerpana, lecz nie zamierzała ugiąć się pod falą ataków Vaapadu. Sith, był za potężny, aby jakikolwiek Jedi mógł ujrzeć jego nędzę.
Jego umysł był doskonały…
…w czasie walki, przeanalizował ciosy jak dotąd nieznanego mu Vaapadu, i wykorzystał ich alternatywę, aby przepleść ów, poprzez Makashi, i zadać grad ciosów…
Zabrak, był zupełnie zdezorientowany i zaskoczony. Wpłynął z mroku, i obudził się z transu Ciemnej Strony; chaos i zamęt ciosów wybił go z rytmicznego pulsu światłocienia. Wykonał kilka wiotkich ruchów rąk, trzask i pisk, zlały się z ponowną falą szyderczego śmiechu tryumfującego Sitha. Po chwili nastąpił oślepiający błysk; mistrz Jedi runął w dół, a na miejscu jego dolnych kończyn pozostała plama przypalonej tkanki. Z pomiędzy jego kłów, wydobył się syk i jęk. Desolous, uniósł swą krwawą plazmę…
Nie było już nadziei…
…Simmis, otwarł swe oczy. Zamglone otoczenie, w jednym momencie, wyostrzyło się. Ujrzał swego Zabrackiego mentora, odpierającego ataki, Desolousa swobodnie, i oddalając mu je w postaci o wiele potężniejszych. Nadal, z lekka oszołomiony młodzian, ujrzał jak Desolous, w dziwny sposób odpiera ataki Ra’Mhiego, aby następnie obrócić je przeciwko niemu. W mgnieniu oka, mistrz nie miał nóg. Leżał bezwładnie wśród piachu, czekając na nadchodzącą zagładę. Simmis nie mógł na to pozwolić. Młody Chalactanin, wdał się w nurt Mocy, aby wybić się spośród piachu i skrzyżować ostrza, z Sithem, tuż nad piersią mistrza. Lecz było za późno. Klinga posunęła po jego plecach aby następnie podjąć próbę pozbawienia go głowy. Nie powiodła się kiedy to, Simmis, uratował konającego mistrza przed pewną śmiercią. Pau’an ukazał swe zęby w upiornym uśmiechu, aby następnie, uderzyć obcasem skórzanego buta w brzuch młodego Jedi. Ten odtoczył się na kilka metrów, a w jego uszach zadudnił głos:
-Ty śmiesz, krzyżować dziś klingę ze mną?! Skonasz jako pierwszy, śmieciu Jedi!
Simmis, w jednym momencie wstał i rzucił się z, nie zwiastującym nic dobrego, okrzykiem. Wtem, z dłoni Desolousa, wydobyła się salwa błyskawic; Simmis, uniósł klingę w górę, aby odeprzeć atak. Zadał kilka ciosów przesyconych gniewem. Nie były na tyle potężne, aby zabić Sitha. Kilka złowieszczych ciosów, zadało ból Simmisowi. Runął na Desolousa w szaleńczym akcie desperacji. Wnet, w jego umyśle zabrzmiały słowa konającego mentora, „Simmisie! Mój miecz!”; ujrzał kierującą się w jego stronę hakowatą rękojeść, ciśniętą przez mistrza, którą czym prędzej złapał, i zadał kilka potężnych ciosów Nimanu, dwoma słupami lasera. Choć nie była to, według niego technika przydatna, po znacznym zmodyfikowaniu jej Simmis wyuczył w sobie śmiertelnie niebezpieczny styl walki dwoma ostrzami. Pobierał nauki u świątynnego fechmistrza Cina Draliga, podobnież jak pobierał nauki u własnego mistrza. Dralig preferował walkę podstawową ów formy, lecz Ra’Mhi polegał na najniebezpieczniejszych punktach tego stylu. Simmis, po pracy nad oboma rodzajami walki, dwóch odmiennych mistrzów, skonstruował najodpowiedniejsze dla niego zastosowanie walki dwoma ostrzami. Wykorzystywał ciosy z wielu technik, podobnie też jak improwizował, lecz nadal bazował na podstawowych ruchach Nimanu. Zadawał ciosy błyskawicznie szybko, wybijając z równowagi sprytnego Sitha. Po chwili jednak, rękojeść o ostrzu seledynowym, wypluła snop iskier i potoczyła się, rozdarta po piachu. Hakowaty, srebrny oręż zatańczył w dłoniach Simmisa, aby kołowrotkiem zdezorientować Pau’ana, co nie było zadaniem prostym. Odwrócił atak Chalactanina, przeciwko niemu. Padły melodyczne, zażarte ciosy, kiedy to Desolous, stawiał bloki przed wyczerpanym Jedi. Poszarpana tunika, uwierała go, spowalniając zadawanie ciosów. Miał dość. Powoli, oddawał się zmęczeniu, i litościwej ciemności. Runął na kolana, gotów na śmierć, „Zawiodłem, mistrzu…”. Lecz, rozległ się krzyk Mocy. Otwarł oczy, widząc jak Pau’an unosi ostrze, aby zadać ostateczny cios. Chalactanin, błyskawicznie wdarł się w nurt Mocy i uniósł rękojeść, w powietrzu, przywołując laser. Wnet, oranżowa plazma, zatopiła się w bordowej zbroi Pau’ana. Upuścił miecz, który wylądował pośród piachów. Odsunął się, i wraz z Simmisem przypatrywał się jak zalewa go gęsty cień. Po chwili runął, ale zanim jego ciało starło się z piachem, wessał go cień. Znikł, a jedynym świadectwem jego istnienia pozostał, lekki dym. Simmis powoli zwlekł się, na nogi i chwiejnie podbiegł do swego mistrza. Ukląkł, aby przemówić:
-Mistrzu! Obiecuję ci że przeżyjesz!
-Cierpienie jest esencją życia, mój drogi… Jedi nie może być zaślepiony uczuciami. Kiedyś to… zrozumiesz. Zachowaj mój miecz… Niechaj Moc… będzie… z… t-tobą…
Łzy młodego Jedi zlały się z gorzkim potem. Mistrz, wisiał bezwładnie na rękach rycerza. Simmis, powoli i ostrożnie położył ciało. „Jedi nie może być zaślepiony uczuciami”. Otrząsnął się, z emocji. I wstał. Nagle, do jego uszu doszedł huk nadciągających kanonierek. Wybył, z ruin, aby ujrzeć skąpane w świetle słońca, lądujące statki. Włazy otwarły się i Simmis, dojrzał oczekujących go szturmowców. Dotarł do statku i wskoczył do kanonierki. Właz, z hukiem, zamknął się, zagradzając drogę soczystym promieniom zachodzącego słońca. Po kilku chwilach kanonierka wzbiła się w powietrze. Simmis, zachowując kamienny i beznamiętny wyraz twarzy, dojrzał wyraźnie zgnębionego, posmutniałego Korna.
-Cóż się stało?- spytał, unosząc lekko brew.
-Straciłem moich braci. Tych z którymi dorastałem. Kochałem ich. Teraz zostaliśmy tylko Lev, Qer i ja.
-Dzisiaj też straciłem kogoś kogo kochałem. Teraz ja wiem co czujesz, a ty wiesz co czuje ja.
Korn, uśmiechnął się.
-Niegdyś postrzegałem klony z innego punktu widzenia. Uważałem was, za bezmózgie automaty do zabijania. Ale teraz wiem, że i wy macie uczucia.- Simmis, w pojednawczym geście uśmiechnął się. Korn, poczynił podobnie, i odparł:
-Myślę, że to początek długiej przyjaźni.