Właściwie już przeszedłem grę, nie była to wielka trudność, bo przecież nie ma większego problemu w rozgniataniu setek wrogów przepotężnym Sithem, poziom trudności jest mniej więcej równy Ulvowi z siekierą w przedszkolu - nie miałbym się czym chełpić licząc kolejne porąbane dziecięce korpusy fruwające w powietrzu. Grafika, gameplay czy sama jakość rozgrywki nie powaliły mnie na kolana, gra zwraca uwagę z innego powodu. Grając nie czułem się jak pragnący niezbyt obciążającej intelektualnie rzeźni fanatyk komputerowej rozrywki, raczej niczym stary żołnierz siedzący w Toi-Toiu, który właśnie wrzucił do dziury pod swoim tyłkiem granat przeciwpancerny.
Temat zacznę końską dawką spoilerów, trudno tego uniknąć, niemniej przestrzegam, bo już kilkukrotnie zdarzyło się, że mogłem mieć na sumieniu samobójstwo.
Zacznijmy od zobrazowania sytuacji... reżyserzy filmów gwiezdnowojennych, autorzy książek i komiksów, a przede wszystkim producenci gier są jak rycerz w pełnej zbroi płytowej wkraczający do składziku porcelany o wielkości 5x5 metrów, na środku którego stoi przepiórcze jajko. Zadanie rycerza to przygotowanie omletu w opisanym składziku, jajo zaś jest kanonem Star Wars. Teraz wyobraźmy sobie, że producenci gier nie tylko mają na sobie zbroję płytową, ale także przeszli ciężki wylew i z trudem się poruszają. Praktycznie nie ma możliwości żeby udało im się przygotować omlet bez rozpiżdżenia wszystkiego wokół na drobny wiór.
Nie inaczej jest w przypadku twórców Force Unleashed, wparowali oni ze swoimi pomysłami w kluczowy dla kanonu czasookres mitologii Gwiezdnych Wojen, historia na której się oparli podchodzi do tematu bez pardonu, z wielkimi ambicjami ekspansyjnymi, na domiar złego sam twór ich pracy jest najmniej ambitnym gatunkiem w historii komputerowej rozrywki - konsolową młócką. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie bardziej obrazoburczego podejścia.
Jak to możliwe, że po przejściu niemal całej gry wciąż jestem zdrowy na umyśle, nie rozbiłem telewizora i konsoli na miazgę, nie kupiłem biletu lotniczego do USA i nie zarżnąłem wszystkich w LucasArts jak prosiąt w rzeźni? Cud. Force Unleashed był jak miotacz płomieni w rękach dzieci, jednak w niepojęty dla ludzkiego umysłu sposób nie stało się nic złego. Przeciwnie - fabuła nowej gry jest naprawdę dobra i z wyjątkiem paru dziur trzyma się kupy (i kanonu). Co więcej, uznawany przez fanów ciąg wydarzeń wzbogaca naprawdę ciekawą historią, odkrywa zasłonę niewiedzy nie czyniąc przy tym większych spustoszeń. Może przesadzę, ale dla mnie Force Unleashed to najmocniejsze wydarzenie w kanonie gwiezdnowojennym od premiery Epizodu III.
Historia gry trzyma się obranej przez Lucasa logiki. Vader ma ambicje obalenia Imperatora, więc kiedy na swojej wyściełanej truchłem Jedi drodze spotyka dziecko silne mocą, które mógłby wyszkolić, na jego ramieniu pojawia się diabełek i szepcze "wyszkolisz to skopiecie Palpatine`owi ten zeskwarczony zad". Jak wiadomo, ci źli zawsze słuchają małych, czerwonych i rogatych stworzonek szepczących w głowie, więc Vader bierze dziecię za Pampersa na statek i szkoli przez bite naście lat na gościa, który wchodząc do Doliny Śmierci zła się nie ulęknie, gdyż jest najpaskudniejszym, najgorszym, najokrutniejszym i najpotężniejszym sukinsynem w tej zapadłej Dolinie, a może i w całych zaświatach. Brzmi idiotycznie, ktoś powie? Pierwszy pomysł na jaki wpadł Vader po spotkaniu swojego syna to wytrenowanie go i wrzucenie Sidiousa do głębokiej dziury, dlaczego więc posiadanie ucznia przed Epizodem IV byłoby tak niedorzeczne? Otóż nie byłoby.
Vader w czasie początkowym dla fabuły nie poznał wielu nauk Sithów, więc przyjmując wychowanka wyszkolił go w rzemiośle które znał. Odrąbywanie kończyn, rzucanie plazmowym prętem jarzeniowym, jakieś bzdury o koncentracji... no i specjalność zakładu - telekineza. Jako Anakin Skywalker świeżoupieczony Darth specjalizował się w agresywnym wykorzystaniu Mocy, nie dziwne więc, że swojego ucznia wytrenował jak kulę do kręgli, która wpadając na tor sieje spustoszenie na całej trasie swego ruchu. Do tego dokooptował mu na kompana podróży najwierniejszego pilota Imperium, a że był on bardzo atrakcyjną blondynką? Co to za różnica dla Vadera, przecież w solarium na Mustaphar męskość spaliła mu się w pierwszej kolejności. Do tej pory wszystko brzmi całkiem logicznie. Vader zdobywa doświadczenie pedagogiczne, próbuje obalić swojego pryncypała (dokładnie podłóg nauk Sith), młody uczeń wykonuje sprawunki swojego astmatycznego mistrza, a najlepsza laska spośród pilotów Imperium robi do niego maślane oczy. Dorzuć do tego zdradę, kłamstwo, zwodzenie, podwójną grę i masz doskonałą fabułę, materiał na rewelacyjną książkę, wielki i długi RPG czy całą serię komiksów.
Wplecenie preturbacji Tajnego Ucznia Vadera w początki Rebelii, czystkę Jedi czy porachunki między Imperatorem i jego uczniem daje niesamowity potencjał, który w moim odczuciu został brutalnie poturbowany formą jego prezentacji. Wiem, że jest książka o Wyzwolonej Mocy, wiem o komiksach, ale niestety, jest też gra, krótka, płytka i prymitywna, która zarzyna pomysł w zarodku. Jak mam teraz czytać cokolwiek związanego z Force Unleashed, skoro już znam finał historii, uczestniczyłem w wydarzeniach bezpośrednio? Czuję się intelektualnie zbrukany faktem, że taka historia została wpleciona w najbardziej debilną z możliwych rozgrywek - iść do przodu i siekać. Żeby tą podkładkę fabularną zapakowano do formuły KoTORA - nie miałbym pretensji. Szlag mnie jednak trafia, że musiałem poznać tak ciekawy epizod w historii Galaktyki tłukąc setki Imperialnych Szturmowców kombinacją 3 klawiszy.
Force Unleashed to jedno z najważniejszych wydarzeń w Expanded Universe, historia może wydawać się naciągana, ale to tylko pozory. Każdy element fabuły da się wybronić, a przy tym stanowi naprawdę świetny i emocjonujący materiał. Nie przeboleję jednak prostactwa przekazu. Po raz drugi obejrzę w kinach Wojny Klonów, scenariusz zbudowany wokół kretyńskiej nawalanki, tymczasem historia o takim potencjale zostaje wydana jako konsolowy slasher. Jeżeli za coś dałbym twórcom w pysk to za kompletny brak poszanowania dla zasady decorum.
Czego sobie i Wam życzę.
Btw. Shaak Ti jest mistrzynią w umieraniu. W samym mainstreamie była zabijana definitywnie i na amen 3 razy. To chyba nowy rekord.