Cholerne wstrząsy. Trzęsło naszym statkiem jak diabli. Warkot silników ogłuszał wszystko ale przez jego liniową melodię przebijały się krzyki blasterów i plazmatyczne strzały z dział. Nic nie mówiliśmy- czekaliśmy. Czekaliśmy aż klapa kanonierki podniesie się i rozpocznie się bój. Tyle bitew. Przeżyłem już z czterdzieści potyczek pomiędzy WAR a separatystami, i tylko w jednej zostałem ranny. Jestem już w zasadzie weteranem. Pamiętam tamten dzień. Pierwszy dzień. Na naszą planetę przybył jakiś, karłowaty, zielony gość i zabrał nas na jakieś pustynne zadupie. Walczyliśmy długo, i wygraliśmy. Tamten dzień rozpoczął zupełnie nowy rozdział mego życia- rozdział pod tytułem „Wojny Klonów”. Przyniósł wiele radości, ale i wiele smutku przyniesionego przez przegrane. Ach, już przyzwyczaiłem się do życia żołnierza. Choć wpajano we mnie żołnierskie zasady podczas szkolenia to jednak trzeba było się przyzwyczaić do życia na wojnie. Tak wyglądał zazwyczaj mój dzień na służbie: walka, walka, walka, walka, obiad w kuchni polowej i dalej walka, walka, walka i walka. Nie miałem przyjaciół, ani stałego dowódcy. Przyjaciele- zbędni, tylko ciągle się plączą pod nogami, dowódca- zmienny, nasz legion jest przerzucany z jednego sektora wojska na drugi ale ja w rzeczywistości mam to w dupie. Teraz liczy się tylko walka. Ale zawsze jak zaczynam udział w bitwie nie wiem czy ją przeżyje czy nie. Zawsze jest ryzyko więc z nikim nie wiąże jakiś z więzi uczuciowych żeby potem nikt za mną nie tęsknił. Taki ze mnie troskliwym facet. Usłyszeliśmy nagle głos któregoś dowódcy który niósł swe echo przez komunikator na całą kanonierkę: „Szybko! Zaczyna nam brakować sił! Lądować, lądować, lądować!”. Czyżbyśmy już byli nad planetą? Uderzyliśmy w coś, trzask stykających się stalowych części popieścił nieprzyjemnie nasze uszy. Bardzo nieprzyjemnie. Ja i dwa inne klony przewróciliśmy się, na skutek uderzenia. Niekoniecznie uderzenia. Ktoś mógł w nas trafić. I tak najprawdopodobniej się stało- swąd przypalonego metalu dotknął delikatnie nasze organy węchowe. No, może trochę bardziej niż delikatnie. I znowu wróciłem do punktu wyjścia- trzęsło dalej jak diabli. Tym razem jeszcze gorzej. Jak widać przecinaliśmy atmosferę z szatańską szybkością, zestrzeleni kiedy to lecieliśmy przez bitwę na orbicie. Ta jednak na razie przynosiła naszym siłom jedynie korzyści. Główny statek Konfederatów był w bardzo kiepskim stanie. Kiedy tak sobie spokojnie rozmyślałem w pozycji leżącej, przyciskany ciałem towarzysza broni, uderzyliśmy o ziemię. Klapa powoli zaczęła się otwierać ale w końcu, na skutek usterek i przypalonych części statku wyłączyła się i opadła. Jedynym wyjściem było rozstrzelenie jej blasterem. Kiedy właśnie chciałem to zrobić, tuż po wstaniu z zimnej podłogi kanonierki, okazało się że ubiegł mnie mój towarzysz broni. Wybiegliśmy z kanonierki i spojrzeliśmy w górę. Widać było pejzaż walki, plazmatyczne chmury, salwy rakiet i kilka, najniżej położonych, krążowników. Stąd wyglądały jak miniaturki, popularne zabaweczki zbierane przez dzisiejszą dziatwę. Kiedy tak przyglądaliśmy się z zapałem walce przeszedł mnie zimny dreszcz- zimne powietrze przedarło się przez mój popękany pancerz. Musiałem podkręcić ogrzewanie. W naszych hełmach rozległ się głos dowódcy: „Ruszajcie na pole bitwy! Czemu was tam jeszcze nie ma do jasnej cholery!”. Chyba nie było trudno się domyślić co to miało oznaczać.
-Ej, chyba musimy iść na bitwę, co?- sarkastycznie warknąłem przez zęby. Nie myślcie dobie że warknięcie przez zęby w tym kontekście miało ich przestraszyć, o nie. Po prostu było tam tak strasznie zimno że nie dało się inaczej. Nie odpowiedzieli ale posłuchali się mnie i ruszyliśmy przez śnieżne zaspy kierując się za odgłosami bitwy.
Ta planeta, bodajże, nazywała się Vusan Prime ale mój podręczny komputronik był już przestarzały i popsuty więc mógł się mylić. Podawał że klimat ma niski, planeta jest zaśnieżona i w tym się z nim zgadzałem. Wyglądało na to że znajdowała się na odległych sektorach Zewnętrznych Rubieży, brak mieszkańców, dobra na tajną bazę. I w zasadzie jej położenie wykorzystała Konfederacja zakładając tu tymczasową sieć bunkrów w której ukrywali się Rada Konfederacji. Dlatego nasze siły zaatakowały. Nasza wędrówka dłużyła się okropnie. Jednak, bitwa była coraz bliżej. Echo strzałów i salw rakiet coraz bardziej rosło. W końcu, przedzierając się przez ostatnie góry śniegu dotarliśmy do okrytego śniegiem wzgórza. Stamtąd zaczęliśmy obserwować bitwę- na olbrzymiej, zaśnieżonej równinie toczyła się rzeź klonów i droidów. Nad całą bitwą krążyła chmura spalin przez którą przebijały się myśliwce, kanonierki i droidy-sępy. Z wzgórza wyglądało to jeszcze całkiem, całkiem- z bliska z pewnością jeszcze gorzej. Ruszyliśmy. Okazało się że przed nami ,sprytnie ukryty przez śnieg, stromy spadek. Ja biegłem pośrodku więc tylko zobaczyłem jak jeden z moich towarzyszy spada w jezioro pożogi wojennej krzycząc w oddali „Shabla!”...
-Jak zejdziemy?- rzucił jeden z moich towarzyszy.
-Nie wiem.- odpowiedział inny.
Mnie nie obchodziła ta sztuczna dyskusja. Skoczyłem. Patrzyłem jak droidy i klony zbliżały się do mego wizjera. W ostatniej chwili włączyłem rakietowy plecak i osiadłem na śniegu wyłączając go. W mgnieniu oka wyjąłem miotacz i zacząłem rozstrzeliwać bezmózgie droidy. Olej rozbryzgiwał się na wszystkie strony. Bitwa trwała...
18 godzin później...
Zaczęło się już ściemniać. Zasadniczo to była szesnasta ale przez chmarę spalin i dymu przysłaniającą światło słoneczne było już ciemno. To jedynie dawało korzyści klonom- droidy były zmylone, nie wiedziały czy korzystać z wizjerów nocnych czy dzienny i większość korzystała z dwóch na raz. Były przez to zdezorientowane. Kiedy tak walczyłem coś poczułem- że staje na czymś twardym i metalowym. Nagle, niczym z procy, wystrzeliłem w powietrze cały poparzony i bez ręki- wszystko było jasne, stanąłem na minie. Szybowałem tak i szybowałem...i w końcu wpadłem do okopu naszych sił. Obiegły mnie jakieś postacie, nie widziałem kto to. Coś ukuło mnie w ramię. Powoli oddałem się w objęcia Morfeusza...
Obudziłem się na twardym, niewygodnym łożu. W uszach dzwoniły mi odgłosy bitwy. Strzały z blasterów i szumy rakiet. Właśnie jedna przeleciała z osiem metrów nam mym łożem. Popatrzyłem na swą rękę- na jej miejscu znajdowała się pospolita proteza tymczasowa używana na tej wojnie. Nagle do okopu w którym leżałem wpadł klon. Zaczął zdejmować naramiennik.
-Co ty robisz?- zapytałem zaintrygowany jego poczynaniami.
-Wzmacniam się.- odpowiedział wyjmując jakieś małe strzykawki z perłowo białym płynem w środku.
-Co to jest?
-Igiełki śmierci. Poprawia mi nastrój podczas bitwy.
-Chory pomysł.
Wstrzyknął sobie narkotyki w żyły, założył naramiennik i wrócił do walki wyskakując z okopu. Nad moją głową zawisnął niebiesko-skóry Duros, doktor polowy- Tyrr San.
-I jak się czujesz?- spytał ciepłym tonem.- Miałeś ciężki wypadek.
-Źle.- odpowiedziałem.- Posłuchaj doktorku...czy jeśli...no...mam...no wiesz...
-Rozumiem.
-Mogę w walce? Prawdziwe życie rozpocząłem walką i chce je skończyć walką.
Duros uważnie się rozejrzał i pochylił się nad mą głową. Szepnął mi do ucha:
-Żaden z moich przełożonych czy kolegów z pracy by na to nie pozwolił bo to według ich nieetyczne. Ja ci na to pozwolę..
Podał mi mały miotacz, uśmiechnął się i odszedł. Wstałem i wyskoczyłem z okopu. Ruszyłem to walki. Przymknąłem lekko oczy i znowu je otworzyłem. Szedłem białym korytarzem, w okuł mnie chodzili moi rozradowani bracia. Czułem wewnętrzne ukojenie i spokój...moje prawdziwe życie rozpoczęło się walką i walką się skończyło...
I jak? Prosze o oceny w skali od 1 do 10.