Wracamy do fantasy. Teraz mniej klasycznie, bez udziwnień językowych, ale to nadal to samo uniwersum co w "Fortunnym spotkaniu" - tyle, że dziejącym się parę stuleci później (stąd też i sposób mówienia odmienny).
Trochę nie w porę daję to opo, bo 25 maja zobaczycie na Bastionie mojego kolejnego fanfika, ale cóż poradzić, heh, mam dużo tekstów i kiedyś trzeba je opublikować...
Głos
z cyklu Opowieści z Eorthe
**********
— Po co tam idziemy? — spytała ciekawsko Głos.
— Żebyś się pytała.
— Czy ty zawsze musisz mi odpowiadać tak nieuprzejmie? — Głos zrobiła się burkliwa.
— A czy ty zawsze musisz mi zadawać głupie pytania? Poza tym dobrze znasz odpowiedź.
— Znam, ale to wcale nie jest głupie pytanie. Zapominasz, że stamtąd nie da się uciec? Że nikt nigdy nie opuścił tego miejsca żywy?
— Moja w tym głowa, żeby tak się nie stało.
— Jak sobie chcesz. — Głos była zrezygnowana. — Twoje zasrane życie. Twoja skretyniała głowa. Tylko potem, jak cię przerobią na sito, nie kwil mi, że cię nie ostrzegałam.
— Skończyłaś?
Głos milczała. Enver wykrzywił usta i zacisnął zęby. Lubił Głos. Nie miał najmniejszego pojęcia skąd się wzięła i kim była, ani czemu upierała się, żeby mówić na nią właśnie „Głos”. Nie wyjawiła mu swojego imienia, jeśli w ogóle miała jakieś. Parę dni zeszło, zanim przyzwyczaił się, że Głos to nie on, ale ona. Pewnego dnia pojawiła się i już. Enver nie wnikał dlaczego. Czasem jednak Głos rozbiła się piekielnie irytująca, jak ostatnio.
Każdy postawiony przez niego krok wzbijał w powietrze chmurę duszącego pyłu. Ścieżka prowadziła do strzelistej, czarnej budowli, którą jakiś opętaniec wcisnął na szczyt najwyższej góry w całej okolicy. Nieboskłon zasnuły szarobure chmury, w promieniu kilku kilometrów nie było niczego, co mogłoby wydać z siebie jakikolwiek dźwięk — nie licząc jego samego i chrzęszczącej przy najdrobniejszym ruchu płytkowej zbroi, którą nosił. Nie cierpiał hełmów, dlatego cieszyło go, że po drodze nie hulał żaden wiatr. Zadusiłby się na śmierć w tym całym kurzu.
— Nie przeprosisz mnie? — spytała miło Głos.
— Za co? — burknął, ścierając kropelki potu zbierające się na rzęsach. Było gorąco jak w piecu hutniczym albo jakiejś kuźni. Nagle poczuł się tak, jak gdyby setki długich, ale niezbyt ostrych szpilek naparło na niego z każdej strony. Westchnął z rezygnacją. Głos miała swoje sposoby. — Dobrze, przepraszam, zadowolona?
— Nie. To nie brzmiało szczere.
Przewrócił oczami. Tym razem bardziej się postarał:
— Przepraszam.
— O, to już było całkiem, całkiem.
Przez resztę wędrówki na górę nie odezwali się do siebie ani słowem. Dobrze że okolica była całkiem bezludna. Przynajmniej nikt nie wytykał go palcem, jak jakiegoś wariata. Dość, że sam się czuł jak ktoś pozbawiony piątej klepki. Głos w końcu odzywała się tylko do niego, telepatycznie, czy jakoś tak. On musiał otwierać usta i naprawdę mówić, żeby go usłyszała. Kolejna niesprawiedliwość tego świata.
Stanął przed monumentalnymi wrotami, które zagradzały przejście do wnętrza czarnego zamku. Zadarł głowę. Z bliska budowla wydała mu się nieco mniejsza — ale i tak śmierdziała megalomanią.
— I co teraz poczniesz, geniuszu? Grzecznie zapukasz i ci otworzą?
— Drwij sobie, drwij.
Enver wysupłał z przypasanej sakiewki niewielki, oszlifowany obsydian, w którym tkwił fragment czerwonego kwarcu. Kamień oprawiony był w srebrzystą siateczkę.
— Nie przypomina mi to klucz.
Zignorował Głos i wyciągnął do przodu ramię z zaciśniętym w garści obsydianem. Wrota zaskrzypiały niby setka kocich pazurów skrobiących zardzewiałą tablicę i zaczęły się powolutku otwierać.
— Nie przeprosisz mnie? — spytał kąśliwie Enver, lecz nie doczekał się odpowiedzi. — Jesteś nieznośna.
— Dziękuję, nawzajem.
Głos zawsze miała ostatnie słowo. Enver wyciągnął z innej sakiewki miniaturową fiolkę zgniłozielonego płynu, potrząsnął nią, otworzył. Zawartość cuchnęła zgniłym mięsem. Ścisnął palcami nos w nadziei, że osłabi to odór mętnej cieczy i wlał ją do gardła. Skręciło go tak, że aż się zgiął wpół, ale wytrzymał i ustał na nogach.
— Smaczne?
Przeraźliwie kwaśny posmak eliksiru wywołał u niego odruch wymiotny, ale i teraz nie dał się ponieść fizjologicznym reakcjom organizmu.
— Jak najprzedniejsze wino. Powinnaś kiedyś spróbować.
Złapał za ozdobioną podłużnymi kawałkami ametystu rękojeść swojego miecza. Klinga syknęła, oswabadzana z czarnej pochwy, i zrobiła młynek. Enver śmiało wkroczył do ponurego wnętrza budowli, które tonęło w nieprzeniknionych odmętach ciemności. Przez chwilę jego źrenice delikatnie pulsowały — i nagle widział wszystko tak klarownie, jak gdyby ktoś w zamku na raz zapalił tysiąc pochodni. Mikstura na nocne widzenie sprawowała się wyśmienicie.
— Jeszcze możesz się wycofać — podsunęła mu Głos.
— Niedoczekanie twoje.
Znajdująca się za progiem sala, wyłożona czarnym marmurem oraz podparta dwoma rzędami smukłych kolumn z bazami w kształcie pentagonów, była tyleż imponująca, co niefunkcjonalna — spełniała za to wspaniale rolę straszaka. Samotny wędrowiec z kagankiem albo pochodnią mógł zwinąć się ze strachu od przygniatającego go z każdej strony, pozornie bezkresnego mroku.
Enver nie musiał się tym przejmować, od razu poszedł w stronę potężnych schodów, które widniały na samym krańcu wielkiej hali. Stopnie były gładkie, ale nie śliskie. Nie miał żadnych kłopotów z pokonaniem ich.
— Cholerny labirynt — bąknął, bacznie lustrując siedem krętych korytarzy odchodzących w różnych kierunkach od szczytu schodów.
— Wrota za tobą jeszcze się nie zamknęły — przypomniała mu Głos. Zignorował ją, z kolejnej kieszonki wyciągnął miniaturowe, okrągłe pudełko. Otworzył wieczko.
— Co to jest?
— Busola. Magiczna — od razu uprzedził jej pytanie.
— Och.
Nabłyszczona złotym pyłem wskazówka wskazała drugie od lewej wejście. Enver nie miał powodów, by nie ufać swojej busoli — parokrotnie uratowała mu życie — ale zaczął bardzo ostrożnie stawiać kroki. Korytarz piął się w górę, wił niby żmija, naprzemian zwężał i szerzył, karlał i ogromniał.
— Czemu te kryształy się świecą?
— Jakie... — urwał. Ametysty na rękojmi miecza lśniły purpurowym blaskiem. — Cholera...
Raptownie zakręcił ciałem piruet i machnął klingą na odlew. Coś brzęknęło, trzasnęło, chrupnęło i rozkołatało się po całej podłodze.
— Klasyczny kościotrup — powiedział z odrazą Enver, kopnąwszy pożółkłą czaszkę. — Spodziewałem się czegoś oryginalniejszego.
— Tak? — Głos była zdenerwowana. — Kryształy wciąż się świecą.
— O.
Odwrócił się i zmierzył korytarz uważnym wzrokiem, wyciągnąwszy szpic swojego oręża agresywnie przed siebie. Przeszedł kilkanaście metrów na leciutko ugiętych nogach, starannie kontrolując szybkość oddechu.
Atak przyszedł niewiadomo skąd. Niby nic go nie pociągnęło, nic nie uderzyło, ani nie pchnęło, ale mimo to zwalił się ciężko na napierśnik. Parę płytek pancerza boleśnie wbiło mu się w brzuch. Przeturlał się na plecy i kątem oka dostrzegł rozmazany kształt przelatujący przez ścianę.
— To już jest ciekawsze.
— Jest za tobą — zaalarmowała go Głos.
Z podłużnej kieszonki przyczepionej do zewnętrznej strony pochwy wydobył cienką, drewnianą rurkę. Położył miecz na nogach, wsadził do rurki lotkę, rurkę podetknął pod usta, przetoczył się na brzuch i z całej siły dmuchnął. Nie celował, co było trochę nierozważne, ale jego cel był tak duży, że tylko z wyjątkowym pechem mógłby spudłować.
Lazurowy obłok stęknął w zetknięciu z pociskiem, sflaczał i spłynął z powietrza na ziemię w postaci śluzowatej ektoplazmy.
— No i po sprawie. Mam nadzieję, że to nie był jakiś twój daleki kuzyn.
— Nie jestem duchem, Enver — wycedziła Głos.
— Żartowałem tylko — westchnął, mijając kupkę ektoplazmy. — Niepotrzebnie się pieklisz.
Szedł korytarzem poskręcanym niczym spartaczony koszyk zrobiony z jednej długiej wikliny kilka minut, nie napotykając żadnych przeszkód, nowych przeciwników, zapadni, wyskakujących kolców, gotowych go zmiażdżyć kul i tym podobnych przyjemności. Nawet powietrze, które winno zdradzać ślady duchoty, kurzu, czy niebezpiecznych gazów było krystalicznie czyste. Niepokoiło go to, czuł niezręczne napięcie spowijające jego muskuły. Dotarł do następnej sali, niewiele mniejszej niż poprzednia, ale za to kończącej się rozwartymi szeroko wrotami.
— Enver!
Ostrzegawczy krzyk Głosu osadził go w błyskawicznym przykucnięciu. Nad jego głową świsnął brzeszczot topora. Uniósł gardę, odwrócił się i ciął z dołu ku górze, morderczym hakiem. Szarozielona bestia runęła na posadzkę z krwistym plaśnięciem. Dwie kolejne nie przejęły się tym, zawyły, szczerząc garnitury piekielnie ostrych zębów, zaatakowały go razem — jedna zardzewiałą halabardą, druga krótką gizarmą. Enver sparował ciosy na bok, kopnął okutym butem w nogę najbliższego potwora, drugiemu zaś nieoczekiwanie odrąbał prawe ramię. Podcięty przeciwnik machnął na oślep halabardą. Enver z ogromnym wysiłkiem podskoczył i sierpowate ostrze broni przypadkiem, z rozmachu zdzieliło jednorękiego potwora w brzuch.
Po chwili niefortunna bestia położyła się nieopodal kompana bez swojej paskudnej głowy, która pofrunęła z przeciągłym świstem aż pod ścianę hali.
Enver zgarbił się, wypuścił z ulgą powietrze.
— Wróć, wyjdź z tego przeklętego zamku, proszę cię — powiedziała udręczonym tonem Głos.
— Dlaczego tak bardzo mnie uciskasz, żebym nie szedł dalej? — spytał gniewnie. — No, odpowiedz.
— Nie chcę, żebyś zginął — odparła cichutko Głos.
— Bo ty zginiesz ze mną? Dlatego?
— Nie. — Głos rozeźliła się, jakby oburzona tą sugestią. — Ja będę żyć, ale w innej głowie, może bardziej mądrzejszej i mniej zakutej niż twoja.
— I mimo wszystko...
— Tak, mimo wszystko — starannie zaakcentowała każdy wyraz.
Zmieszany i zawstydzony, podrapał się po głowie i milczał kilka długich chwil. Było mu głupio, jak dziecku, które coś straszliwie nabroiło. Miała całkowitą rację. Był wobec niej zbyt nieuprzejmy, nie zasługiwała sobie na tyle złośliwości. Niemniej jednak nie zamierzał zmieniać swoich postanowień. Chciał iść dalej.
— Dziękuję za to, co mówisz, ale jestem już za blisko celu, żeby podwinąć ogon.
— Nigdy nie jest za blisko.
— Myślisz? To literalnie parę kroków i...
Nie dokończył. Zwrócony twarzą do odległej komnaty na końcu hali, usłyszał za sobą złowieszczy klekot kościanych stóp i różnorodny tupot bardziej żywych nóg. Szkielety i inne bestie zaczęły się gęsiego wysypywać z korytarza.
— Teraz już, zdaje się, nie mam wyboru.
— Istotnie. — Głos zabrzmiała przejmującym smutkiem oraz zrezygnowaniem. — Biegnij.
Zrobił jak powiedziała. Co tchu rzucił się w stronę wrót po przeciwległej stronie sali. Dopadł ich zdyszany i spocony jak po parokilometrowym biegu, głowiąc się czym zamknąć potężne odrzwia. Nim wpadł na jakikolwiek sensowny pomysł, wrota same głucho się zatrzasnęły centymetry przed jego nosem.
Obszerna komnata niespodziewanie zalała się oślepiającym światłem. Enver odchylił się do tyłu, krzyknął, odruchowo puścił miecz i zakrył dłońmi oczy.
— Możesz już na mnie spojrzeć, człowieku.
Władcze, zimne słowa, którymi rozdźwięczało się pomieszczenie, nie wypowiedziała Głos, aczkolwiek pochodziły z ust kobiety. Odjął ręce od brwi i powoli uniósł powieki. Sala tonęła w najczystszym świetle słonecznym, jakie istniało. Złociste promienie wpadały do środka przez wysokie, prostokątne okiennice sięgające samego sklepienia. Każda z trzech lekko pochylonych ku wnętrzu ścian liczyła dokładnie po siedem wielkich okien.
Na kamiennym tronie, który musiał się zmaterializować w wybuchu światła, siedziała piękna, dostojna kobieta o iście arystokratycznych rysach i spiczastych uszach wykłuwających się z burzy gęstych, czarnych włosów spływających dwiema błyszczącymi kaskadami aż do jej pasa.
— Ty jesteś dawną Lady Mrocznych Elfów, słynną Lady Nieśmiertelności, pani? — spytał powoli Enver, po chwili oszołomienia podjąwszy swój miecz z podłogi.
— W rzeczy samej — odparła oschle. — Wedle zwyczajów obu naszych ras wypadałoby, abyś się wpierw przedstawił.
Lekko się zaczerwienił i zarazem zdziwił, że nie usłyszał żadnej cierpkiej uwagi Głosu. Lubiła w takich momentach wcinać się z jakimś szyderczym zdankiem, na które nie mógł odpowiedzieć w obecności innych osób, żeby nie wyjść na wariata.
— Ach, prawda, przepraszam. Jestem Enver z krainy Insob, pani.
— Witam cię, Enver. Widzę, że posiadasz wiele magicznego ekwipunku. Ametysty wykrywające, zbroja przeciw istotom niematerialnym... solennie przygotowałeś się do tej wyprawy. — Skinęła mu głową z uznaniem. Nie odgadł, czy autentycznym, czy udawanym. — Przejdźmy tedy do sedna. Masz jedno życzenie. Słucham.
Nieznacznie przekrzywił głowę, zmarszczył czoło.
— Jedno? W legendzie była mowa o dwóch.
— Legenda to legenda. Zawiera różne ziarna prawdy, ale nigdy całą prawdę. — Elfka uśmiechnęła się chłodno. — Słucham.
— To stawia sprawę w innym świetle, pani — rzekł z namysłem Enver, unikając wyjawiania swojego olbrzymiego rozczarowania. — Pozwolisz, że poświęcę chwilkę na zastanowienie?
— Oczywiście.
Enver stał przy wrotach, więc i tak nie mógł się już bardziej oddalić. Zrobił mądrą minę i niby mimochodem odwrócił się plecami do Lady Elfów.
— Głos, co o tym myślisz? — spytał szeptem. Głos milczała. Powtórzył pytanie nieco głośniej. Głos nie odzywała się. Zaniepokojony, nawet bardzo zaniepokojony, po raz trzeci zadał swoje pytanie, już półgłosem. Nie było dopowiedzi. Wszystkie kolory odpłynęły z jego ściętego oblicza.
— Głos? Gdzie jesteś?
Nie przejmował się już tym, że elfka może go usłyszeć.
— Głos?!
— Zniknęła, Enver.
Obrócił się na pięcie jak oparzony. Wbił spojrzenie w jej głębokie, błękitne oczy, odniósł wrażenie, że przebił się przez cielesną powłokę jej ciała i dotarł do nieśmiertelnej duszy. Jego żołądek niemalże przeistoczył się w kulę lodu. Lady Elfów nie kłamała.
Nie było jej. Głos naprawdę zniknęła. Ale... jak? Dlaczego? Co zrobił?
Oblała go fala rozpaczy, poczuł taką pustkę, jakby ktoś brutalnie wyrwał mu serce i, jeszcze bijące, zjadł na jego oczach. Przyzwyczaił się do Głosu, jej ezoterycznego, aksamitnego tonu, jej ciętych ripost i ciepłych słów, którymi obdarzała go z równą częstotliwością. Nie mógł uwierzyć, że teraz tak nagle miałby ją stracić. To było niemożliwe.
— Co z nią zrobiłaś? — warknął, zwężając gniewnie oczy. Tylko ona mogła to uczynić, tylko ona miała taką potęgę. — Odpowiedz!
— Głos odeszła.
— Nie, nie wierzę w to — żachnął się. — Ty ją zabrałaś. Wróć mi ją, natychmiast!
— Czy to twoje życzenie?
— Czy to moje...?
Zastygł w bezruchu, z lekko rozwartymi ustami. Oczy Lady Elfów były takie cudowne, piękne, fascynujące. Mądre. Dolna warga zadrgała mu. Nie było w nich złych intencji, nie było wzburzenia. Wszystko, co poprzednio robiła elfka, było zwykłą grą.
Był taki bezmyślny. Czego najbardziej na świecie pragnął? Wcale nie nieśmiertelności i pieniędzy, po które tu przybył. To rzeczy trywialne. Pewna wersja fragment legendy mówiła, że Lady Elfów spełniała jedynie te marzenia, które pochodziły prosto z serca. Czy to mogła być prawda?
Enver tak naprawdę najbardziej nie chciał samotności. Przerażało go, gdy myślał o tym, że zostanie sam. Ale czy musiał dojść aż do tego ponurego zamczyska, by to wreszcie pojąć? Musiał zaprzepaścić szansę na zdobycie czegoś nieosiągalnego, by zrozumieć, że w rzeczywistości najbardziej pragnie rzeczy prostej i, w teorii, łatwej do zyskania, rzeczy, którą może posiadać każdy człowiek?
— Tak — wydusił wreszcie przez zesztywniałe usta. — Tak, to jest moje życzenie. Proszę, wróć mi Głos.
— Życzenia stało się zadość — oznajmiła oficjalnie Lady Elfów.
— Głos? — Jego własny głos wprost wibrował z emocji.
Cisza.
— Głos?
Cisza.
Enver popatrzył z wyrzutem na Lady Elfów.
— Oszukałaś mnie, ona mi nie odpowiada!
— Zapytaj jeszcze jeden raz.
Nagle wróciła mu nadzieja.
— Głos?
— Jestem, Enver.
Przez moment bał się spojrzeć za ramię. To nie mogło się dziać, Głos była tylko w jego głowie, nie istniała — ale działo się. Głos stała tuż za nim, w powłóczystej białej sukni, z wyrazem bezbrzeżnego szczęścia i zdumienia na pięknej twarzy okolonej falistymi pasemkami orzechowych włosów.
— Ale... jak? — W głowie buzowało mu od dziesiątek sprzecznych emocji, miriadów pytań.
— Zrobiłeś to, Enver, zrobiłeś... — Załamał jej się głos, z intensywnie szmaragdowych oczu pociekły łzy szczęścia. Uśmiech powlekł jej zaciśnięte wargi. Rzuciła się do Envera i nie zwracając uwagi na zbroję, z całej siły przytuliła się do niego. Miecz ponownie runął na posadzkę. Drżącymi ramionami objął jej wstrząsane szlochem ciało. Sam również nie zdołał powstrzymać łez. — Zrobiłeś to. Nie wierzyłam, że... że poświęcisz swoje sny...
Niespodziewanie olśniło go.
— Nie chciałaś, żebym tu wchodził bo wiedziałaś, że znikniesz... na zawsze, prawda?
— Nie mogłam ci nic powiedzieć — szepnęła, cofając się, tak by mogła mu popatrzeć w oczy. — Przepraszam, że nie wierzyłam w ciebie... przepraszam.
Przyciągnął ją jeszcze raz do siebie, przez długą chwilę napawał się jej szczęściem. Nigdy nie sądził, że w swoim życiu będzie się kiedykolwiek z czegokolwiek tak bardzo cieszyć. Złączeni z sobą w objęciach, nawet nie spostrzegli zbliżającej się Lady Nieśmiertelności.
— Spełniłeś swoje najszczersze marzenie, skrywane tak głęboko w sercu, że dopiero w ostatnim momencie odkryłeś, iż to jego spełnienia najbardziej pragniesz — oświadczyła dystyngowanym, lecz przyjaznym głosem. — Tylko ci, którzy mają czyste serca, odchodzą stąd. Wy je macie i możecie odejść. Nikt nie będzie was niepokoił w drodze powrotnej.
Elfka odwróciła się niespiesznie, ruszyła z powrotem w stronę tronu.
— Dziękuję ci, pani — powiedział Enver przez ściśnięte łzami gardło.
Zatrzymała się na moment.
— Podziękuj sobie. I jej.