Przedstawiam opowiadanie, o którym napomknęła kiedyś Valara, a które napisaliśmy razem. Nie jest ono z SW, także prosimy o wyrozumiałość - być może kiedyś również takie się też pojawi Fabuła powiastki toczy się w świecie gry "Heroes of Might and Magic III".
Zanim jednak zaczniemy, chcę podziękować Val`ice za dopuszczenie mnie do spółki, pomysły i zaangażowanie
Ponieważ jest ono spore, każde z nas będzie wklejało po kawałku. Miłej lektury, jeśli ktoś to przeczyta w ogóle
CZAS SMOKA
Prolog
- Jakby tutaj zakończyć księgę…- chrapliwy głos odbił się echem w dużej, ciemnej komnacie. – O, już wiem:
„Z krwi smoczej władca powstanie straszliwy.”
Wystarczy dać ludziom jakieś legendy, a padają ci do stóp… Syn smoka… Widzący prastare rytuały smoków… Źdźbło prawdy w tym jest, w końcu wychowałeś się razem z tymi wielkimi gadami. Znasz je lepiej niż inni uczeni, a nawet ci, którzy teraz przebywają ze smokami podczas treningów.
„Sługi swe spuści na krainy wszelkie”
Zachłanność. Taak… Chcesz mieć te wszystkie ziemie, które widzisz spoglądając w okno. I nie tylko to. Chcesz więcej, o wiele więcej. Suche, mroczne góry zamieszkiwane przez Nieumarłych. Zielone lasy z dźwięcznymi rzekami, otoczone delikatną mgiełką należące do elfów. Piaskowe pustynie, gdzie żyją koczowniczy barbarzyńcy, lodowe pustkowia zamieszkiwane przez tytanów. Bagna i Lochy, gdzie znajdują się największe łotry. I piekła, wszelkie zło. Taak… Pragniesz tego.
„Powstrzymać zdolna go tylko jest garstka
I ten, co dziedzictwo Gryfa w sobie trzyma”.
I jeszcze piękne zakończenie, dające nadzieję na lepsze czasy. Masz ochotę skreślić ostatnie wersy, ale powstrzymujesz się. Czemu? Czyżbyś faktycznie coś przewidywał? A może nie chcesz psuć wieśniakom fantazji? Czyżby były w tobie jeszcze jakieś ludzkie uczucia? Twoja ambicja ich nie zabiła? Zamykasz księgę odkładasz pióro. Czujesz satysfakcję. Podchodzisz do tajemnej skrytki. Otwierasz ją, głaszczesz trzy duże jaja. Każde z nich jest inne, jedno delikatnie różowe z ciemniejszymi plamkami, drugie o całej czerwonej skorupce, a trzecie czarne pokryte jak gdyby białą pajęczyną.
Słyszysz jak ktoś podchodzi do drzwi twojej komnaty. Szybko zamykasz skrytkę i wracasz do miejsca gdzie pisałeś księgę.
- Proszę! – mówisz.
- Witaj Adresiusie – Widzisz młodego rycerza w niebiesko-złotej zbroi. Blond włosy, krótki wąs i niebieskie oczy. Uśmiechasz się jak potrafisz najszczerzej.
- Witaj, Terhysie! Proszę podejdź, skończyłem pisać właśnie „Historyję smoków”. Zrób mi tą przyjemność i przeczytaj ją!
Mężczyzna nieśmiało bierze księgę. Taak, bój się, masz czego, myślisz. Dowiesz się tam strasznych rzeczy. Dla ciebie to i tak tylko legendy, a czy dożyjesz przepowiedni… to już nie mój problem. Wychodzicie z komnaty.
Rozdział 1
Terhys Volden wpatrywał się w horyzont. Był strażnikiem na jednej z wież miasta umarłych, Adhwydd, zwanego popularnie Necropolis. Nie odczuwał chłodu ani upływu czasu. Cóż to dla nieumarłego rycerza? Będzie żył, dopóki nie wydarzy się jakiś kataklizm, a i wtedy nie wiadomo, co bogowie postanowią.
Jego bystre oczy złowiły jakiś ruch na niebie. Ptak? Jakieś latające urządzenie szpiegowskie z Zamku? Obiekt przybliżał się...
Strażnik spostrzegł, co to było. Zaczął walić w dzwon na trwogę. Ostrzec mieszkańców, myślał gorączkowo. Jestem strażnikiem, to mój obowiązek.
Widział widma, które stanowiły ludność miasta. Wampiry, strzygi, a także uczonych ludzi, nekromantów. Wszyscy oni wylegli na ulice, zaalarmowani dźwiękiem. I zobaczyli to, co strażnik.
To był smok. Złoty smok. Widać było, że zamierza zaatakować miasto. Przybliżył się - potężnym słupem ognia i pazurami zwalił cześć wieży. Potykając się, Terhys zdołał zbiec na dół, w ciżbę, która zaczęła zdradzać już oznaki paniki.
Wpadł jak burza do pałacu, stanowiącego siedzibę Sandro, naczelnego nekromanty i przywódcy miasta. Wiedział, że nie należało mu przeszkadzać, niemniej jednak zlekceważył zakaz. Jeśli miał umrzeć po raz wtóry z ręki okrutnego pana, niechże chociaż spełni swój obowiązek, ostrzegając go.
Komnata była skromnie umeblowana. Stół, krzesła, biblioteczka z księgami, których zrozumienie wykraczało poza pojmowanie zwykłego żołnierza. Dostrzegł także drugie drzwi. Tam pewnie znajdowało się pomieszczenie, w którym Sandro dokonywał eksperymentów. Volden nigdy nie odczuwał potrzeby, by się tego dowiedzieć.
Nekromanta siedział przy stole i pisał. Szczupły, ponury mężczyzna w czarnej szacie podniósł wzrok. Terhys przełknął ślinę i wyrzucił z siebie:
- Panie! Smok! Złoty smok atakuje miasto!
Władca zerwał się na równe nogi. W jego oczach zapaliły się błyski szaleństwa.
- Smok? Bredzisz, strażniku! Necropolis nie zaatakował od stuleci żaden smok! Mów o co ci naprawdę chodzi?!
- Panie mój, sam zobacz, jeśli mi nie wierzysz!
Sandro otworzył okno. I uwierzył.
Na dole, na ulicach rozpętało się tymczasem ogniste piekło. Mieszkańcy ginęli, domy rozpadały się pod pazurami i skrzydłami gada.
- Coś mi się widzi, że to nie zwyczajny smok – mruknął Terhys do siebie.
- Nie – usłyszał od strony okna. – Nie jest zwyczajny.
Sandro odwrócił się.
- Jedź do zamku Verkhen i sprowadź kogo zdołasz!
- Panie?
- Rób, co mówię!
Terhys wybiegł z komnaty.
***
Coś było nie tak. Wstała ze skromnego łoża i wyszła na balkon. Była pełnia. Blask księżyca oświetlał całe terytorium Zamku Adelaide. Cisza... jakby przed burzą...
Coś jest nie tak. Jakby na potwierdzenie tych słów wielki cień pojawił się na dachach wieśniackich domków. I znikł. Adelaide wytężyła wzrok ale nic nie zobaczyła. Nagle coś wydało z siebie potężny ryk, coś jak...
- Smok?!- wykrzyknęła.
Stwór zionął ogniem i cała wieś stanęła w płomieniach.
Adelaide wybiegła ze swojej komnaty. Rycerze i klerycy, którzy mieszkali w zamku zaczęli ospale wychodzić na główny korytarz.
- Ruszcie się! Na dół pomagać mieszkańcom! Zostaliśmy zaatakowani przez smoka!
Wszyscy znajdujący się na korytarzu zaczęli biegać w różne strony i nie były to bynajmniej oznaki paniki.
Gdy wybiegła z zamku dzwony klasztoru biły na alarm. Wbiegła do kamiennej budowli i przystanęła przy najbliższym mnichu.
-Pani, straty są ogromne! Nie wiemy czy damy radę wszystkich ocalić.- starszy mnich w brązowej szacie mówił z przerażeniem.
- Za chwilę przybędą klerycy zamku , pomogą wam. Gdzie kapłani?
-W najwyższej wieży klasztoru, pani.
Otworzyła duże drewniane drzwi. Na środku ogromnej komnaty w kole stali kapłani. Najbardziej doświadczeni mnisi Klasztoru. Chodzili w niebieskich szatach ze złotymi zdobieniami. Kaptury mięli zarzucone na głowę, a mimo to z miejsca gdzie powinna być twarz bił niebiański blask. Wypowiadali chórem słowa modlitwy. Adelaide odczekała aż skończą.
- Wiecie co to za smok? - zapytała bez wstępu.
- Czarny - powiedział jeden.
- Z Lochów - odparł kolejny.
- Dość młody - dokończył trzeci.
-Jak go pokonać?- wyjrzała przez okno. Widok ją przeraził. Ogień przeniósł się na kolejną wioskę. Płomienie odcięły dostęp do pobliskiej rzeki.
- Już za późno. Odleciał.- odezwał się ten, który przemówił jako pierwszy.
- Ogniem zniszcz ogień... – powiedziała jakby do siebie.- Trzeba ocalić kolejne wioski.
Stanęła na skrzyżowaniu dróżek. Skupiła się, zaczęła wypowiadać zaklęcie. Dłonie ułożyłą jak do modlitwy. Następnie prawą wysunęła do przodu i zrobiła zamaszysty gest w prawą stronę. Tę samą czynność powtórzyła z lewą ręką. Ponownie złączyła dłonie przed klatką piersiową. Szybko wypchnęła je przed siebie kończąc wypowiadać zaklęcie. Stanęła przed nią ściana ognia wysoka na dwadzieścia i szeroka na pięćdziesiąt stóp.
- Chodź do mnie smoczy ogniu a cię zgaszę.
Jednak ogień nie był skory do współpracy. Przesuwał się z domku na domek bardzo powoli. Adelaide zaczęła odczuwać zmęcznie, coraz słabiej się czuła.
- Wytrzymaj, pani - powiedział jakiś kobiecy głos
W końcu poczuła, że ognie się łączą. Znowu zaczęła wypowiadać zaklęcie. Podniosła ręce do góry, po czym szybko je opuściła. Ogień znikł.
- Och, pani!- znów ten sam głos. Adelaide była za słaba żeby go rozpoznać. - Twój lud będzie ci wdzięczny!
- Pomóż mi.- Adelaide oparła się na kobiecie i zaczęły iść w stronę zamku.
Rozdział 2
Terhys wiedział, że do zamku pani Adelaide, Verkhen, jest około dwóch dni drogi. Gnał jak wicher, jego nieumarły koń nie odczuwał zmęczenia, zaś on sam nie czuł głodu ani pragnienia. Nie napotkał po drodze żadnych przeszkód. Smok skutecznie wypłoszył zbójców i czające się w mroku stwory.
Zastanawiał się, skąd nagle zjawił się ten gad. Dawno temu, kiedy jeszcze jako człowiek służył królowi Gryphonheartowi, ojcu obecnej królowej Katarzyny, otrzymał dzieło uczonego Adresiusa pod tytułem „Historyja smoków”. Z niego dowiedział się, że niegdyś smoki nie były przerażającymi bestiami, jak obecnie. Mogło to wydać się dziwne, ale posiadały coś w rodzaju religii, raz do roku udawały się bowiem do Tatalii, gdzie mieszkał stary, bardzo stary smok, któremu oddawały cześć po jego śmierci. I nagle wszystko się popsuło. Ludzie i inne rasy rozumne zaczęli się mnożyć i wypierać smoki. Chwytali ich dzieci i zmuszali je, by im służyły. Rodzice próbowali pokonać najeźdźców, jednak niezwykła broń i spryt tych dziwnych istot były zbyt wielkie. Bezsilne smoki musiały obserwować jak ich potomkowie cierpią w niewoli.
Oczywiście jeden potwór nie oznaczał, że coś jest nie tak. Mógł się obudzić z wiekowego snu i uznał, że nagle zachciało mu się jeść. Adhwydd graniczyło z górami, gdzie, jak głosiła legenda, swoje leża miało niegdyś stado złotych smoków. Możliwe, że jeden z nich przetrwał pogromy jakich dokonywały ludzkie i krasnoludzkie oddziały łowców.
Wjechał w las, który stanowił granicę między księstwem Adelaide a posiadłościami Sandro. Ujrzał zadbane domki wieśniaków, gdzieniegdzie z kominów warsztatów buchał dym. Im bliżej miasta, tym dymów było więcej. Poczuł niepokój. Kiedy zaś ujrzał ogień trawiący domy, zrozumiał. Jednak nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Na bogów! To niemożliwe! Nawet złoty smok, znany z szybkości i wytrzymałości, nie mógł dotrzeć tu tak szybko!
Wpadł do grodu. Widział przerażone twarze mieszkańców, którzy zorientowali się, kim jest. Kilku strażników zastąpiło mu drogę. Ujrzał, jak dołącza do nich grupa kapłanów.
- Stój, demonie! – zakrzyknął jeden z nich. – Z piekła przyszedłeś, do piekła wrócisz!
- Co tu się stało? – spytał. – Oszczędźcie sobie egzorcyzmów i mówcie!
Jego śmiałe zachowanie zbiło ich z pantałyku.
- Smok tu był – odezwał się w końcu jeden ze strażników. – Wielki, czarny jak smoła! Zaatakował Verkhen zupełnie niespodziewanie.
- Prowadźcie do waszej władczyni, natychmiast! Mam dla niej wiadomości wielkiej wagi oraz posłanie od mego pana!
Popatrzyli na kapłanów, a potem na siebie.
- Zsiądź z konia i oddaj broń, jeśli naprawdę przybywasz w pokoju – rzekł dowódca straży.
Terhys oddał broń. Poprowadzono go do wysokiego, górującego nad miastem budynku. Komnata w której się znalazł była bardzo duża. Mimo to nie była urządzona z przepychem. Po prawej stronie był długi prostokątny stół z kilkunastoma drewnianymi krzesłami. Dalej w głąb pomieszczenia stał skromny tron na którym siedziała szczupła, niewysoka kobieta o rudych włosach i niebieskich oczach. Jej prosta, biała suknia spięta była złotą broszą.
Rycerz spostrzegł, że władczyni Verkhen jest blada, a podkrążone oczy świadczyły o niewyspaniu. Jeśli to był atak smoka, pomyślał, nie dziwię się, że jest w takim stanie. Adelaide to magiczka i uzdrowicielka, musiała więc całą noc spędzić na nogach, pomagając swoim poddanym. Chociaż nie chciał się do tego przyznać, podziwiał ją. Oczywiście w Adhwydd też mieszkali uzdrowiciele, ale byli nimi tylko z nazwy, jako że jedyną chorobą trapiącą mieszkańców miasta była nuda wieczności.
Zdjął hełm i przyklęknął na kolano.
- Wstań, mości rycerzu – odezwała się przyjemnym głosem pani na Verkhen. – Cóż cię sprowadza do mego miasta?
Usłuchał i podniósł się. Adelaide spojrzała z ciekawością na niezwykłego gościa. Miał szczerą twarz, jasne włosy były równo przycięte tak, by nie przeszkadzały w zakładaniu hełmu. Krótkie wąsy i niebieskie oczy, zupełnie jak jej, dopełniały obrazu. Gdyby nie czarna, wzbudzająca grozę zbroja z wizerunkiem czaszki, symbolem nekropolii, mogłaby uznać, że młody wojownik pochodzi z któregoś z ościennych królestw.
- Pani - odezwał się, a na dźwięk jego głosu przeszedł ją dreszcz. Chrapliwy, jakby po przecięciu strun głosowych, które nie zagoiły się, stanowił kontrast z twarzą nieumarłego. Opanowała się jednak i dała znak, by mówił dalej.
- Nazywam się Terhys. Przybywam od mego władcy, Sandro, nekromanty – Adelaide skrzywiła się niedostrzegalnie. - Adhwydd zostało zaatakowane przez smoka...
- Smoka? – w jej głosie wyczuł napięcie. – Czarnego smoka?
- Złotego.
Zesztywniała. Zacisnęła ręce na oparciu fotela, aż zbielały jej kłykcie.
- Bogowie! – wyszeptała. – Zaczęło się!
- Co ci jest, pani? – zapytał zdumiony. – Co się zaczęło?
- Inwazja. Posłuchaj, Terhysie. Opowiem ci pewną historię. Znasz zapewne księgę autorstwa Adresiusa o smokach?
- Tak, pani, znam.
- Pamiętasz zapewne, że na końcu znajduje się tajemnicza przepowiednia:
„Z krwi smoczej władca powstanie straszliwy,
Sługi swe spuści na krainy wszelkie,
Powstrzymać zdolna go tylko jest garstka
I ten, co dziedzictwo Gryfa w sobie trzyma”
Otóż, panie rycerzu, Adresius był potomkiem smoka i śmiertelnej kobiety. Rytuały, które tak dokładnie opisywał, widział na własne oczy. Pewnego dnia zaginął bez wieści. Zostawił swoje przybory do pisania, dom i po prostu udał się w daleki świat, nikt nie wie dlaczego. Było to dziesięć lat temu.
- Proszę o wybaczenie, pani – skłonił się – ale co to ma wspólnego z atakami smoków?
- Przepowiednia, Terhysie.
Spojrzał na nią zdumiony.
- Nie sugerujesz chyba, księżno, że teraz, dziesięć lat później, tenże Adresius wysyła smoki na Erathię i że to on jest owym „władcą straszliwym” ? Dlaczego miałby to robić? - Część garnizonu z Verkhen uda się do Adhwydd. - Pod jednym warunkiem. Wasi nekromanci nie będą robili z moich ludzi nieumarłych - przerwała, żeby słowa do niego dotarły. - Mamy swoje wierzenia. Ale w zamian za moją pomoc chcę czegoś od ciebie.
Czego żądasz ode mnie, nieumarłego potwora?
- Byłeś i nadal jesteś rycerzem. Niestraszne ci niebezpieczeństwa, zwłaszcza w, wybacz, twoim stanie. Chciałabym, abyś chronił mnie i część mojej armii w drodze do nekropolii.
- Jak sobie życzysz, pani – skłonił się.
Dała znak, że posłuchanie dobiegło końca, jednak kiedy chciał opuścić komnatę, zatrzymała go.
- Skończyłam część oficjalną. Ale rada bym się jeszcze dowiedzieć czegoś o tobie. Nieczęsto odwiedzają nas goście z tak daleka.
- Ponieważ spieszę do mego pana, aby powiadomić go o sojuszu, opowiem ci, pani, wersję skróconą mojego życiorysu. Może w lepszych czasach dokończę opowieść.
Uśmiechnęła się.
- Mam nadzieję i liczę na to.
- Moje pełne imię i nazwisko brzmi Terhys Volder. Urodziłem się trzydzieści lat temu za panowania ojca króla Gryphonhearta, ojca królowej Katarzyny. Byłem synem jego siostrzeńca i baronowej z AvLee. Przyszedł w końcu czas, że stary władca zmarł, a Gryf wstąpił na tron. Zostałem rycerzem. Kilka lat później wybuchła wojna. Król został nieumarłym, a z nim jego wojsko. Wybudowaliśmy Adhwydd, które później dostało się w ręce Sandro. Torturował mnie, przeciął mi struny głosowe, bym nie bluźnił przeciw jego bezbożnym praktykom. Na niewiele w końcu się to zdało, bo od tej pory służymy jemu, gdyż stary Gryf zginął potraktowany wyjątkowo silnym i paskudnym czarem – Adelaide zadrżała słysząc jego upiorny śmiech, pozbawiony wesołości. – Tak w skrócie przedstawia się moja historia.
- Dziękuję ci za zaspokojenie mojej ciekawości, Terhysie. Możesz odejść. Poczekaj na mnie w koszarach. Zbiorę wojsko i wyruszymy.
Skłonił się ponownie i opuścił komnatę.
Na ulicach dogasały pożary. Tych, których atak smoka pozbawił dachu nad głową, kapłani pocieszali i oferowali im tymczasowe schronienie w świątyniach.
Widząc go, jak jedzie na swym czarnym rumaku, odsuwali się i składali palce w ochronnym geście. Zaczepił jednego z przechodniów.
- Którędy do koszar?
- T.tttam.... – wydukał przerażony mężczyzna. – Ttt...to tamten budynek.
Nagle padł Terhysowi do nóg.
- Nie zabijajcie mnie, panie, błagam! Ja nie chcę umierać!
- Uspokój się człowieku, nic ci nie zrobię. Dziękuję za wskazówkę. Niech cię bogowie chronią.
Zdumiony kupiec długo patrzył w ślad za nim, nie mogąc uwierzyć, że spotkał nieumarłego rycerza i przeżył.
***
Koszary wojska z Verkhen stanowiła grupa niskich, pokrytych gontem budynków. Z jednego z nich, największego, dobywał się zapach, który Terhys niezawodnie rozpoznał jako obornik koński, zmieszany z zapachem siana. Skierował konia w tamtą stronę, jednak po chwili zmitygował się. Upiorny wygląd wierzchowca mógł przerazić żywe zwierzęta. Zsiadł więc, przytrzymując go za uzdę i czekał na Adelaide, obserwując ruch na dziedzińcu.
Żołnierze w błękitno-złotych barwach królestwa omijali go szerokim łukiem. Próbował ich pozdrawiać, ale rychło dał sobie spokój, widząc, że nie odnosi to skutku.
Nagle od strony bramy wjazdowej rozległ się stukot kopyt. Na dziedziniec wjechała gniada klacz, niosąca na swoim grzbiecie rycerza, którego twarz zakrywał pełny hełm. Jeździec miał na sobie lekką zbroję, przy pasie zaś miecz w złoconej pochwie. Zeskoczył z rumaka i skierował się w stronę Terhysa.
Odsłonił przyłbicę. Strażnik z Adhwydd spoglądał w oblicze księżnej. Skłonił się.
- Pojedzie trzydziestu śmiałków. Będziemy szybciej podróżować. Poza tym myślę – uśmiechnęła się – że Sandro dysponuje armią, która wspomoże moich wojaków.
- Tak, pani. Codziennie kilkanaście szkieletów zjawia się w naszych koszarach. Jednakże na pewno doceni twój gest.
- Mam nadzieję – mruknęła Adelaide, tak by nie dosłyszał.
Któryś z przechodzących żołnierzy spojrzał w ich stronę, odwrócił się na pięcie i pobiegł do budynku, gdzie mieściła się kwatera dowódcy.
Za chwilę wyszedł w towarzystwie niewysokiego, brodatego mężczyzny ubranego jak wszyscy wojskowi w złoto i błękit.
- Pani! – odezwał się z ukłonem. – Gdybyśmy wiedzieli...
Obrzucił Terhysa niechętnym spojrzeniem, ale nie odezwał się słowem. Odwrócił się do władczyni miasta.
- Czego żądasz?
- Trzydziestki – odparła natychmiast.
- Galtor – zwrócił się do zastępcy dowódca. – Sprowadź ich.
- Tak jest!
Czarodziejka popatrzyła na nieumarłego, a potem na kapitana.
- Panowie, myślę, że powinniście się poznać. Kapitan Girka Kretz, rycerz Terhys Volder, który jest tu z misją od swego pana, Sandro. Nekropolię również zaatakował smok.
Kretz spojrzał na niego zdumiony. Volder pokiwał głową.
- To niestety prawda. Był to złoty smok.
Kapitan nie zdążył zadąć pytania, gdyż Galtor przyprowadził grupę ludzi.
- To jest Trzydziestka, Terhysie – powiedziała z dumą Adelaide. – Nie lękają się niczego. Wybrani starannie spośród wszystkich wybijających się ludzi, jacy tu służą.
- Żołnierze – kapitan powiódł po nich wzrokiem. – Idziecie do nekropolii.
Spojrzeli po sobie niepewnie.
- Do nekropolii? – powtórzył jeden z nich i dostrzegł Terhysa. – Z nim?
- Ze mną – odezwała się księżna. Pokrótce wyjaśniła w czym rzecz.
- Za Adelaide! – wrzasnęła Trzydziestka jednym głosem. – Na bój, po chwałę!
Volden uśmiechnął się pod wąsem.