Kilka dni temu miałem zaszczyt uczestniczyć w koncercie „Gala Muzyki Filmowej” w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Koncert z udziałem jednej z bardziej utytułowanych orkiestr symfonicznych w europie – Filharmonii Narodów został zorganizowany na 100 lecie urodzin Zino Davidoffa. Notabene marka kawy Davidoff była promowana podczas koncertu.
Sala była pełna. Zdarzały się tylko pojedyncze wolne miejsca, co przy cenie biletu – 80 złotych bardzo dobrze wróżyło. Koncert rozpoczął się z minimalnym – trzyminutowym opóźnieniem. Nieliczne oklaski przywitały prowadzącą ten muzyczny wieczór – Jolantę Fajkowską, znaną m.in. z drugiego programu telewizji. Potem już rozpoczęła się muzyka. Orkiestra – niesamowicie wykonała utwory. Słuchałam wielu, ale Filharmonia Narodów w pełni zasługuje na zaszczyty jakimi ją utytułowano. Grają z pasją – i to nie tylko słychać, ale i widać.
W programie koncertu znalazły się m.in. uwertura do „Don Giovanniego” Mozarta, Uwertura do „Wesela Figara” tegoż samego kompozytora, Fragmenty VI Symfonii „Pastoralnej” Beethovena, czy Divertimento na smyczki Mozarta.
I już teraz pojawia się zgrzyt. Wada, która przesądziła o nienajlepszej mojej ocenie koncertu. Szedłem na wieczór wypełniony muzyką filmową, a nie „klasyczną”, którą wykorzystano w filmach. Idąc tym tokiem rozumowania większość utworów, zarówno klasycznych, jazzowych jak i POP można podciągnąć pod „muzykę” filmową, bo gdzieś tam, w jakimś filmie je wykorzystano. To nie jest argument, że w filmie „Amadeusz” pojawiły się utwory Mozarta. Nie nazywajmy opery Don Giovanni muzyką filmową!
Po przerwie nastąpiła już ta lepsza część koncertu. Usłyszeliśmy dwa utwory z „Ojca chrzestnego”, z „Plutonu” z „Evity” (rewelacyjne „Don’t Cry for me Argentina”), motyw przewodni z „Mission Impossible” oraz (TAAAK!) motyw Księżniczki Lei i główny temat z „Gwiezdnych wojen”.
Orkiestra otrzymała brawa na stojąco. Trzykrotnie bisowała. Pierwszy bis to największa niespodzianka – „Marsz Imperium”. I tak zakończył się ten wieczór… Dobre zakończenie, marny start. Podobno mężczyznę poznaje się nie po tym… Ale to chyba inna bajka.
Niestety było tylko przeciętnie. Spodziewałem się czegoś znacznie bardziej doniosłego. Prawdziwego wydarzenia muzycznego. Nigdzie przed koncertem nie było pełnego programu i listy wykonywanych utworów. Była tylko ulotka z informacjami, że „Filharmonia narodów wykona działa najbardziej znanych twórców muzyki filmowej”. Beethoven czy Mozart, przy całym dla nich szacunku, twórcami muzyki filmowej nie są. W programie nie znalazła się nawet kompozycja z Goldfingera mimo zapowiedzenia jej przez prowadzącą. I właśnie tutaj jest kolejny zgrzyt. Jolanta Fajkowska – kobieta o miłej aparycji, niestety niezbyt radzi sobie z prowadzeniem takiej imprezy. Nie dość, że myliła nazwiska (gruzińskiego koncertmistrza przedstawiła jako… kobietę – widać miał imię kończące na „a” i się Pani Joli pomyliło), to jeszcze niezbyt dobrze wymówiła nazwę fortepianu „Steinway”. W muzycznym świecie wymówienie jej jako „Sztejnłej” to niezła wtopa, choć niezauważalna dla zwykłego zjadacza chleba.
Koncert, mimo, że w jakimś stopniu reklamowy i zorganizowany dzięki sponsorowi – kawie Tchibo nie był jednak darmowy. Najtańsze miejsca na drugim balkonie kosztowały 50 złotych. Pozostałe – 80. Żadnych zniżek, nawet dla studentów. Sporo jak na event reklamowy.
Jeśli mam być szczery zawiodłem się. Tak zupełnie szczerze. W programie nie znalazły się reklamowane w ulotce kawałki z „Indiany Jonesa”, „Szczęk” czy „Panisty”. Całość w moich oczach ratuje te kilka utworów filmowych wykonanych bezbłędnie. Usłyszeć na żywo Marsz Imperium. Tego się nie zapomina! Widać było znaczne braki organizacyjne i repertuar wydawał się miejscami na siłę podciągnięty pod hasło „muzyka filmowa”. Niestety. A miało być tak pięknie…
Piotr A. Wasiak
Czerwiec 2006
W programie koncertu znalazły się m.in. uwertura do „Don Giovanniego” Mozarta, Uwertura do „Wesela Figara” tegoż samego kompozytora, Fragmenty VI Symfonii „Pastoralnej” Beethovena, czy Divertimento na smyczki Mozarta.
I już teraz pojawia się zgrzyt. Wada, która przesądziła o nienajlepszej mojej ocenie koncertu. Szedłem na wieczór wypełniony muzyką filmową, a nie „klasyczną”, którą wykorzystano w filmach. Idąc tym tokiem rozumowania większość utworów, zarówno klasycznych, jazzowych jak i POP można podciągnąć pod „muzykę” filmową, bo gdzieś tam, w jakimś filmie je wykorzystano. To nie jest argument, że w filmie „Amadeusz” pojawiły się utwory Mozarta. Nie nazywajmy opery Don Giovanni muzyką filmową!
Po przerwie nastąpiła już ta lepsza część koncertu. Usłyszeliśmy dwa utwory z „Ojca chrzestnego”, z „Plutonu” z „Evity” (rewelacyjne „Don’t Cry for me Argentina”), motyw przewodni z „Mission Impossible” oraz (TAAAK!) motyw Księżniczki Lei i główny temat z „Gwiezdnych wojen”.
Orkiestra otrzymała brawa na stojąco. Trzykrotnie bisowała. Pierwszy bis to największa niespodzianka – „Marsz Imperium”. I tak zakończył się ten wieczór… Dobre zakończenie, marny start. Podobno mężczyznę poznaje się nie po tym… Ale to chyba inna bajka.
Niestety było tylko przeciętnie. Spodziewałem się czegoś znacznie bardziej doniosłego. Prawdziwego wydarzenia muzycznego. Nigdzie przed koncertem nie było pełnego programu i listy wykonywanych utworów. Była tylko ulotka z informacjami, że „Filharmonia narodów wykona działa najbardziej znanych twórców muzyki filmowej”. Beethoven czy Mozart, przy całym dla nich szacunku, twórcami muzyki filmowej nie są. W programie nie znalazła się nawet kompozycja z Goldfingera mimo zapowiedzenia jej przez prowadzącą. I właśnie tutaj jest kolejny zgrzyt. Jolanta Fajkowska – kobieta o miłej aparycji, niestety niezbyt radzi sobie z prowadzeniem takiej imprezy. Nie dość, że myliła nazwiska (gruzińskiego koncertmistrza przedstawiła jako… kobietę – widać miał imię kończące na „a” i się Pani Joli pomyliło), to jeszcze niezbyt dobrze wymówiła nazwę fortepianu „Steinway”. W muzycznym świecie wymówienie jej jako „Sztejnłej” to niezła wtopa, choć niezauważalna dla zwykłego zjadacza chleba.
Koncert, mimo, że w jakimś stopniu reklamowy i zorganizowany dzięki sponsorowi – kawie Tchibo nie był jednak darmowy. Najtańsze miejsca na drugim balkonie kosztowały 50 złotych. Pozostałe – 80. Żadnych zniżek, nawet dla studentów. Sporo jak na event reklamowy.
Jeśli mam być szczery zawiodłem się. Tak zupełnie szczerze. W programie nie znalazły się reklamowane w ulotce kawałki z „Indiany Jonesa”, „Szczęk” czy „Panisty”. Całość w moich oczach ratuje te kilka utworów filmowych wykonanych bezbłędnie. Usłyszeć na żywo Marsz Imperium. Tego się nie zapomina! Widać było znaczne braki organizacyjne i repertuar wydawał się miejscami na siłę podciągnięty pod hasło „muzyka filmowa”. Niestety. A miało być tak pięknie…
Piotr A. Wasiak
Czerwiec 2006
Baca2006-07-04 20:11:57
Mefi - wiem, ze tak jest. Zawarłem to także w swoim poprzednim poście. Te piosenki zwykle trafiają potem na płytę - 'music inspired by'. To ciężka sprawa i wielki dylemat do rozstrzygnięcia. Wielokrotnie muzyka nie będąca napisaną specjalnie do filmu przez sposób swojego wykorzystania może podejść pod tę definiję muzyki filmowej. Moim zdaniem granica jest bardzo cienka, czerwona i płynna. Wielokrotnie wszystko zależy od konkretnej sceny. Chociaż nie da się ukryć, że muzyka filmowa to muzyka pisana pod film.
Chociaż z drugiej strony, jak pokazują przykłady filmów The Wall, 'Pink Floyd Live at Pompeii' czy filmu 'Brave' czasem to film jest ilustracją do muzyki i takie tam. Podobnie zresztą było z filmem Disneya Fantasia o którym mówiła jakże fachowo pani Jola.
Co do taperów to ich zadanie m było głównie grać, czyż nie? Kto skomponował muzykę nie było istotne dla ostatecznego wpływu na film. Taper tylko odgrywał muzykę do filmu, i że grał nie decydowało o tym czy była to muzyka filmowa czy nie. Decydowało czy była do filmu napisana.
No, swoją drogą: dostałem w swe występne łapy tę całą ulotkę - generalnie żadne z zawartych tam słów, nawet próbując na siłę interpretować je pod termin "muzyka w filmie kompozytorów którzy żyli wcześniej", nie sugeruje, że będą grali Mozarta czy też Verdiegoalbo Berlioza bądź Debussy'ego.
Mefisto2006-07-04 18:39:56
Baca - ale tak, jak Yako mówi, w filmach wykorzystuje się też notorycznie piosenki, czy to znaczy, że są one muzyką filmową, bo występują w filmie? Bzdura: muzyka filmowa to muzyka, która powstała specjalnie na potrzeby filmu.
A co do taperów, to oni też sami, czasem ktoś dla nich, musiał tą muzykę pisać też :>
Baca2006-07-04 16:05:20
Wierzę. Ja nie dostałem ulotki. Spojrzenie w moją chłopską, przeczesaną bliznami ponurą i ogorzałą twarz przeraziło podawaczy ulotek. 8)
Yako2006-07-03 21:33:09
Ale w ulotce było napisane wyraźnie "Gala twórców muzyki filmowej" - czyli IMO takich co pisali SPECJALNIE do filmu. Ja myślę, że Mozart by sięobraził, gdyby nazwać go "kompozytorem muzyki filmowej" :D
Baca2006-07-03 16:38:58
Nic z tych rzeczy Mefi, ja zawsze mam rację. :P
Czepiając się słówek - i jest, i nie jest.
Jest, bo znajduje się w filmie.
Nie jest, bo została wykorzystana do niego niejako na użytek postaci i powiedzmy, że występuje w formie jak w Amadeuszu np. koncertu jaki tam daje Mozart czy coś tam w jakiejś tam sali czy czymś, a nie jest używana jako "zewnętrzna ilustracja" do scen.
Chociaż z drugiej strony w zasadzie to wszystko komicznie się przenika.
Więc mamy muzyke napisaną przez typa specjalnie pod film, jak i wykorzystaną w filmie.
Zarazem jest to "muzyka filmowa", jak i nie jest to "muzyka filmowa". Wydaje mi się, że nie można tego jednoznacznie oddzielić i raz na zawsze zdefiniować, tylko należy pamiętać o tej prostej zasadzie i w danym przypadku wsadzać do odpowiedniego wora. :-)
Z tą muzyką filmową "u zarania dziejów" to miałeś na myśli pana tzw. tapera czy fakt, że muzyka powstawała zarówno na zamówienie jak i odgrywano istniejące już 'standardy'?
Mefisto2006-07-03 15:07:13
Shit, już nie piszę po nocach - tam miało być, że nie jest to muzyka filmowa.
Baca - i tu się mylisz. Już u zarania kina tworzono muzykę do filmu. Oczywiście równolegle korzystano z tej istniejącej, ale muzyka użyta w filmie, to nie jest muzyka filmowa.
Baca2006-07-03 08:31:22
Zwrócę tylko nieśmiało uwagę, że muzyka filmowa to muzyka która występuje w filmie. Zarówno ta specjalnie do niego napisana, jak i skomonowana wcześniej, a wykorzystana w filmie. W początkach trwania Xtej Muzy stosowano tylko i wyłącznie muzykę istniejącą. Innowacja jaką było pisanie fragmentów ilustrujących poszczególne sceny przyszła nieco później. U zarania wynalazka braci Lumiere sprawy miały się zupełnie inaczej niż wyobrażamy sobie teraz.
Inna rzecz, że Mozart, Haendel et consortes, to nie dość, że (nieświadomi) kompozytorzy filmowi, ale i co zabawniejsze (również nieświadomi)kompozytorzy dzwonków do buraków.
A inna sprawa - jak w filmie o życiu Jana Chryzostoma Wolfganga Bogumiła Mozarta miałoby nie być jego utworów ? :)
PS: czy 'panista' to człowiek odpowiedzialny za robienie naleśnika (pan cake) ?
Mefisto2006-07-03 02:21:02
Dwie sprawy: Adagio for String to także muzyka filmowa :)
I były jeszcze bilety po 30 zł, ale bez miejscówki.
Z całą resztą się zgodzę - wtopa, choć z momentami.
The One2006-07-02 21:04:19
Uważam dokładnie tak samo jak recenzent. Nie dość, że reklam było tyle, że wstęp powinien być wolny (wielki plakat Davidoff Cafe nad orkiestrą, kawa na korytarzach), to w niemal całej pierwszej części koncertu grano muzykę klasyczną wykorzystaną w filmach a nie muzykę filmową!
Dobrze przynajmniej, że druga część była lepsza - motywy z SW, M:I oraz Jamesa Bonda były świetne. Niestety, ja też się zawiodłem. Gdyby Bastion to organizował wyszłoby 10 razy lepiej :)