Zapis rozmowy przeprowadzonej z tłumaczami na Alderaanie 2003 – 16 sierpnia 2003.
Łukasz Trykowski (Lord Sidious) (LT): Jak rozpoczęła się przygoda z Gwiezdnymi Wojnami
Radosław Kot (RK): Dla mnie był to pewien nocny seans, dawno, dawno temu. To co mnie wtedy ujęło to wykorzystanie scen z II Wojny Światowej, bombowców, myśliwców i nakręcenie tego na nowo w fantastycznej scenerii. Ten pierwszy nocny seans, to było coś nieoczekiwanego. Dopiero później film wszedł do normalnego rozpowszechniania w Polsce. W sumie oryginalny film w kinie widziałem pięć razy, a ile na wideo, tego już nie wiem. Oczywiście wideo pojawiło się dopiero wiele lat później. W między czasie jeszcze w telewizji były. Potem przestałem oglądać, wszystko mi się trochę przesyciło. Gdybym jednak miał popatrzeć na te pierwsze filmy z perspektywy lat, co zresztą niedawno zrobiłem, uznałbym je za pewien rodzaj ramoty, z dzisiejszego punktu widzenia, ale tak sympatycznej, że szkoda byłoby ją niszczyć czy o niej zapomnieć. „Gwiezdne Wojny” jest to jeden z tych filmów, które zrobiły olbrzymie wrażenie i które się zapamiętało. Ale dla mnie najważniejszym filmem sience-fiction i tak pozostanie „2001: Odyseja kosmiczna”, choć „Gwiezdne Wojny” acz w trochę innej konwencji są prawie równorzędnie, mimo wysiłków Pana Lucasa, by zetrzeć to pierwotne wrażenie.
LT: To od razu wiemy jak oceniasz nowe epizody.
RK: Tak, i myślę, że więcej nie wymaga to komentarza.
Aleksandra Jagiełowicz (AJ): U mnie to się zaczęło trochę inaczej, bo gdzieś tam usłyszałam, że w jakimś kinie grają amerykański film z niesamowitymi efektami specjalnymi i nazywa się to „Gwiezdne Wojny”. Ale jakoś nie przychodziło mi do głowy, żeby pójść na to do kina. W sumie dopiero, gdy wydarzyła się pewna smutna sprawa, otóż w technikum do którego chodziłam, nagle zmarł dyrektor, w związku z czym puszczono nas do domów. Trzeba było coś z robić z taką ilością czasu. Nieopodal akurat było kino, chyba Kosmos jeśli dobrze pamiętam, i poszliśmy cała klasą do kina. I jako taka kilkunastoletnia dziewczyna popatrzyłam na ten film i pomyślałam: „bardzo ładna historia, bardzo ładnie opowiedziana, ale gdzie te efekty?”. No cóż, wy raczej tego nie pamiętacie. Był taki film pod tytułem „Kosmos 1999”...
Publiczność: Pamiętamy..
AJ: To była ta klasyka, którą nam pokazywano w tym czasie. To były lata 70. Rewelacyjny film, rewelacyjne reakcje. W „Polityce” były np. takie „jak można tak demoralizować dzieci i pokazywać, że wychodzi sobie dwóch kosmonautów i tak sobie gaworzą z roślinką, nie patrząc, że ona może ich ugryźć albo coś im zrobić”. Takie było oburzenie, i takie artykuły w „Polityce”. Kończę z tym. Na ten czas dla mnie te „Gwiezdne Wojny” przyschły. No pomachali sobie tymi neonówkami, jak wtedy mówiłam, no ładna historyjka i tyle. Potem dopiero gdzieś tam znalazłam jakieś nawiązanie muzyczne, ale w sumie na tym sprawa się zakończyła. Dopiero parę lat później, jak już byłam na studiach zobaczyłam coś co się nazywało „Imperium kontratakuje”. I znów z braku lepszego zajęcia, niestety, poszłam na ten film. W kinie usiadłam, oglądałam i przez pierwsze piętnaście minut tak sobie myślę, „Rany Boskie, przecież to jest druga część „Gwiezdnych Wojen?””. Wtedy ani w prasie, ani w telewizji, nikt o tym nie mówił. Zresztą Ci którzy pamiętają najstarsze plakaty do Imperium, wiedzą, że tam nigdzie nie było napisane, że jest to druga część Gwiezdnych Wojen. A ja siedziałam tam, siedziałam, powoli rozpoznawałam te wszystkie postacie, powoli docierała do mnie ta mroczna atmosfera tego filmu. I od tego się właśnie jakoś tak na prawdę zaczęło. Obecnie wynik jest taki około pięćdziesięciu razy Gwiezdne Wojny, a reszta około paru setek. W dodatku miałam jeszcze taką koleżankę, która też na punkcie fantastyki miała lekko świra, więc potem to ona była C-3PO, a ja byłam R2-D2. Wraz z nią jeździłyśmy do kina, tam gdzie było nie dalej niż godzina od Katowic, więc chyba na ten film pojechaliśmy i do Gliwic, i do Zabrza. W tym momencie oczarowała mnie chyba historia, dramatyczna opowieść o tym, jak w pewnym momencie młody chłopak odkrywa, że jego najgorszy wróg, to jego ojciec. Jeszcze doszła pewna fascynacja Mocą, tym co mówił Yoda. I właśnie wtedy to już się zaczęło na poważnie. Inaczej się oglądało ten film, inaczej odbierało. Nawet jak wróciłam do „Gwiezdnych Wojen”, to też już zupełnie inaczej na nie spojrzałam. W tym momencie film już przestał być tylko efektami, które doceniłam, muzyką, którą zawsze doceniałam i słuchałam na okrągło, ale stał się czymś więcej. Potem sięgnęłam po słuchowiska i starałam się wsiąknąć wszystko co było do zdobycia. Gdzieś u siebie mam około 40 cdków, z nagraniami słuchowiska z BBC. Jest to coś zupełnie innego. Mimo, że akcja jest poprowadzona podobnie jak w filmie, jest to zupełnie inna wizja.
LT: Dobrze, widzę, że się przede wszystkim skoncentrowaliście na filmach, a jak to było z książkami? Czy to było w momencie współpracy z Amberem, czy też może jakoś wcześniej?
AJ: Oczywiście, że wcześniej. To było jeszcze na konwentach, gdzie pojawiało się jakieś 500 osób zainteresowanych fantastyką, którzy byli podzieleni na różne sekcje. Początkowo współpracowałam z sekcją Tolkienowską, dopiero później wyłoniła się sekcja Gwiezdnych Wojen. Już wtedy był tam Piotek Cholewa, który już pracował jako tłumacz. Tylko, że wtedy jeszcze nie było za bardzo co tłumaczyć. Zwłaszcza, że nie było za bardzo wydawnictw. Ale były klubówki, nie wiem czy jeszcze ktoś pamięta co to jest? Jak sama nazwa wskazuje były to nielegalnie wydawane nielegalne tłumaczenia zagranicznych książek. Ja w ten sposób dostałam właśnie trzy oryginalne „Gwiezdne Wojny”. Oczywiście była tam jeszcze „Fundacja”, był „Blade Runner”. To wszystko było tak trochę chałupniczo robione, kserowane gdzieś, potem oprawiane. Dla mnie niestety, te książki literacko były straszne. Nie wiem czy to była kwestia tłumaczeń, choć Piotr jest raczej dobrym tłumaczem, czy tych książek.
RK: Może to była kwestia redakcji, Piotr tam się tym trochę zajmował
AJ: Akurat to pamiętam. I Nową nadzieją to on debiutował. Potem dopiero jak pojawiło się wydawnictwo Interart – pierwsze prawdziwe wydanie w Polsce, sięgnęłam dalej. Akurat Interart wzięło tłumaczenie Imperium Kontratakuje od Agnieszki Sylwanowicz, mojej przyjaciółki, która niby robiła je do klubówek. Potem dopiero ta sama Agnieszka podsyłała mi inne książki, które sprowadzała do Polski. Potem coś jeszcze przetłumaczyła chyba..
Potem dalej się rozwijała współpraca wymienna książek, głównie na linii Warszawa-Katowice i przez pewien czas jeszcze Lublin. Wtedy też postanowiłam, żeby spróbować coś ruszyć z tłumaczeniem. Zahaczyłam się trochę przy wydawnictwie Alfa, ale potem Alfa się zamknęła i powstała Beta. Dopiero tam zaczęto mi podsuwać trochę fantastyki. Ale miałam mówić o sprawie z „Gwiezdnymi Wojnami”. Z nimi sprawa się zaczęła przez Toma Bombadila. A współpracując i pozostając w stosunkach służbowych z pierwszym hobbitem Rzeczpospolitej, nie było szans bym nie dostała do tłumaczenia Toma Bombadila. Mianowicie zwrócił się z prośbą do mnie pan Paweł Rzetecki, że pan Andrzej Kowalski mnie zarekomendował do tego zadania. To było dość trudne, bo było pisane wierszem. Ale gdy już to skończyłam, to zapytałam się Rzeteckiego, „Panie Pawle, czy ja mogłabym dostać coś do tłumaczenia z serii „Gwiezdne Wojny”?”. I dostałam coś co się w oryginale „Rouge Planet” nazywało, czyli „Planeta Życia”. I od tego się zaczęło.
LT: OK. Widzę, że trochę wjechaliśmy na następne pytania. A jak to było w Twoim przypadku?
RK: U mnie to było trochę podobnie, wszystko zaczęło się jeszcze od apokryfów, jak to nazywaliśmy. W latach 80. nie było tylu książek, co np. w latach 90. Było wtedy tego bardzo niewiele. Pierwsze były chyba apokryficzne opowieści o Hanie Solo. Potem długo, długo nic się nie działo. Dopiero kiedy Lucas podjął decyzję, że wraca do Gwiezdnych Wojen, że zamierza zrobić z tego przemysł, zaczęły pojawiać się nowe powieści, w bardzo konkretny sposób. Potem jakoś w sumie to przycichło, bo skończyły się czasy klubówek. Aż do połowy lat 90. Wtedy akurat współpracowałem z Amberem i dostałem do tłumaczenia „Pakt na Bakurze”, z czego byłem bardzo zadowolony, ponieważ trafiły mi się Gwiezdne Wojny. Starałem się zrobić z tego co mogłem. Bo były tam różne dziwne kwiatki. Pani Tyers zrobiła co umiała, nie moja wina, że nie umiała nic więcej. Potem było jeszcze kilka pozycji, ale tego nie było zbyt wiele. Głównie dlatego, że Amber próbował wykorzystać mnie do tłumaczenia Tolkiena, czemu starałem stawiać opór. Raz mi się udało, dwa razy mi się nie udało. Potem coś tam się jeszcze pojawiło, jakiś Kryzys Czarnej Floty, a na końcu Opowieści Łowców Nagród, które były dla mnie najbliższą pozycją. To była książka najlepiej napisana, z tych, które ja dostałem przynajmniej. Dobra stylistycznie, ale co najważniejsze było mało bzudrek, a miejscami miało to nawet jakiś sens, a nawet na prawdę sens. Ale to była fantastyka, prawdziwa fantastyka. A nie jak u pani Tyers, gdzie to było jak życie opowiadane przez uszy, coś co by się nigdy nie sprzedało, gdyby nie miało szyldu Gwiezdnych Wojen.
LT: Dobrze, a co sprawiło, że zdecydowałeś, iż będziesz tłumaczem? Bo Ola już tu coś wspominała.
RK: W Poznaniu jeszcze od lat 70. działał Klub Fantastyki Orbita. Na początku lat 80. klub usamodzielnił się, gdy rozpadła się wielka federacja klubów, sklecona jeszcze przez Pana Wójcika, zresztą późniejszego właściciela Interartu. Już wtedy zaczęły tam krążyć wspomniane już wcześniej klubówki. W roku 1989 rozpoczęło się prawdziwe wydawanie książek, fakt manufaktura nadal pozostawiała wiele do życzenia, ale coś się ruszyło. W związku z tym wydawcy zaczęli szukać tłumaczy. Niektórzy z nich szukali tłumaczy bardziej kompetentnych, albo przynajmniej na tyle, by wiedzieli co tłumaczą. By potrafili w ogóle ruszyć fantastykę, a nie tłumaczyli ją tak jak np. western. W związku z tym wpierw właśnie uderzyli do klubów, z którymi jakieś powiązania, zwłaszcza na początku jeszcze istniały. Wtedy właśnie w wydawnictwie Pomorze z Bydgoszczy narodził się pomysł, że spróbują wydawać fantastykę, a szukając tłumaczy, a właściwie bardziej nawet korektorów w końcu trafili do Orbity. W rezultacie dwóch nas spróbowało swych sił w tym przedsięwzięciu, ja i Jarek Kotarski. Dostałem pierwszą książkę w sumie trudno to nazwać do korekty czy redakcji. Był tekst przetłumaczony, a ja musiałem go przerobić na polski. I tak potem drugi raz, trzeci. A skoro to wychodzi, to pomyślałem, że może ja sam spróbuję coś takiego zrobić i ku mojemu zdziwieniu poszło to i się przyjęło. A gdy potem stwierdziłem, że to jakoś wychodzi, ludzie za bardzo nie psioczą, z redaktorami dogaduję się, krew się nie leje, a przynajmniej nie często, a w dodatku sprawia mi to frajdę, więc postanowiłem dodać sobie drugi zawód i już tak zostało. Pierwszy nadal wykonuję, wykładam na uczelni.
LT. A Ty Ola?
AJ: Ja to zawsze miałam ciągoty do pisania. Dużo pisałam, na maturze napisałam 15 stron odpowiedzi na zadane pytania. Lubiłam to i zawsze mi to szło, szybko, łatwo i przyjemnie. Doszłam do wniosku, że szkoda by marnować swoje możliwości, a w dodatku przecież można by za to coś zarobić. Ale ponieważ słabo znałam angielski, a dobrze znałam francuski, to pierwsze moje tłumaczenia były właśnie z języka francuskiego. Dopiero potem zabrałam się za dokształcanie języka. Za jakiś czas spróbowałam sił z angielskim i tu w sumie zaczęło się od współpracy z wydawnictwem Harlequin. Dostałam książkę, jakoś przez nią przebrnęłam, ale to nie była literatura najwyższych lotów. Potem przyszła książka kucharska, pierwsza do mikrofalówek i od razu pewne rozczarowanie. Bo okazało się, że choć wiem jak jest po angielsku miotacz, wiem jak jest po angielsku statek kosmiczny, a nie wiem jak jest pietruszka. Wiele się na tych tłumaczeniach nauczyłam, jakoś mi to poszło i szło dalej. A ponieważ w pracę tą starałam się wkładać dużo serca, to z czasem postanowiłam brać jedynie to co mnie interesuje. A nie przepraszam, po drodze miałam jeszcze dwa inne Harlequiny, ale w końcu grzmotnęłam nimi i zakończyła się współpraca z wydawnictwem. Wynikało to z tego, że skoro mam połowę tłumaczenia wycięte albo zmienione, zmieniony tytuł, a reszty książki nie poznaję, to ja dziękuję. Potem próbowałam z wydawnictwem Phantom Press, a tu była ciekawa sprawa, bo pracowałam trochę, a potem właściciel tego wydawnictwa wziął całą kasę i uciekł za granicę. Tak więc najpierw było wydawnictwo Phantom Press, potem Phantom Press w upadłości, a potem zawiadomienie z sądu, że muszę się stawić na świadka. I potem na pewien czas w ogóle odeszłam od tłumaczeń. Ale nie tylko ja, np. Marek Nowowiejski, do teraz nie ma pracy, odszedł już z fantastyki i tuła się. Dla mnie tym ratunkiem był Amber. I w tym Amberze w zasadzie do tej pory jestem. Jeszcze po drodze, za czasów Mark>a Nowowiejskiego, dostałam książkę o policjancie francuskim i jego przygodach. Książka była pisana językiem bardziej niż gwarowym. Potem ten sam pomysł został powielony przez Glena Cooka w książce o przygodach detektywa Garreta. Zrobiłam pierwszą książkę, drugą, trzecią i robiło mi się je coraz lepiej. Niestety wydawnictwo zwinęło manele, a serię przejął Mag. Więc obecnie robię tak rocznie gdzieś cztery – pięć książek Amberu i jedną, jak się Mag zbierze, dla Maga. Choć oni dostarczają te książki w formie bardzo różnej.
LT: To może teraz jakieś krótsze pytanie..
AJ: (śmiech)
RK: Haha, krótsze pytanie, czy krótsza odpowiedź?
LT: Oczywiście odpowiedź. W każdym razie, czy obecnie jeszcze czytacie jakieś inne książki z Gwiezdnej Sagi, poza tym co tłumaczycie / tłumaczyliście?
RK: Ja czytuje przede wszystkim te, które tłumaczy Ola Jagiełowicz albo Jarek Kotarski.
LT: Ale on już chyba nie tłumaczy.
RK: Już nie, ale spory plik tych książek przetłumaczył.
AJ: Ja natomiast czytałam namiętnie, ale w momencie, przepraszam Cię Radku, jak natknęłam się na panią Kathy Tyers, to przestałam troszeczkę. Dopiero jak się pojawiła Nowa Era Jedi zaczęłam na nowo i każdą książkę po kolei czytuję, które czasem dostaję od wydawnictwa Amber na zasadzie, niech mi Pan coś przyśle Panie Pawle do poczytania, to wszystko pochłaniam.
LT: To może po Nowej Erze Jedi, Wojny Klonów?
AJ: No cóż, w Stovera akurat wierzę, ale zobaczymy będzie co dalej i komu dadzą dalej.
LT: A czy macie jakiegoś ulubionego autora piszącego książki z Gwiezdnych Wojen?
AJ: No właśnie Matthew Stover i Aaron Allston.
RK: Ja chyba najbardziej przywykłem do Timothy’ego Zahna.
LT: To są tłumacze, których czytacie, a tych których najlepiej Wam się tłumaczyło?
AJ: Tu też Stover. I jeszcze było kilku autorów w serii NEJ, których na prawdę bardzo dobrze mi się udało przeczytać i tłumaczyć.
RK: Ja chyba za mało tłumaczyłem, by mieć jakieś zdanie.
LT: A najgorzej?
AJ: Hm. Jeśli chodzi o Gwiezdne Wojny, to wszystko mi się dobrze tłumaczyło.
RK: U mnie to chyba Pani Tyers wybija się na prowadzenie.
LT: A czy zdarzyło Wam się tłumaczyć autorów, którzy napisali coś w Gwiezdnych Wojnach, ale gdzieś poza tą serią?
AJ: Ja właściwie to tłumacze tylko Gwiezdne Wojny, więc jakoś nie miałam okazji.
RK: Nie, niestety.
LT: A to ja w tym momencie, bym polemizował z Tobą.
RK: Tak?
LT: A Władca Runów?
RK: A tak, Wolverton, rzeczywiście on tam jest podpisany jako Farland.
LT: To może chwilę się na tym zatrzymaj>my. Obecnie trwają prace nad filmem na podstawie Władcy Runów..
RK: O pomysł to już jest od dawna..
LT: A dodajmy, że chyba całość Ty przetłumaczyłeś.
RK: Tak, dokładnie. Całość tłumaczenia jest moja.
LT: Czy w związku z tym, chciałbyś robić tłumaczenie do filmu, pracować nad nim?
RK: Cóż, czegoś takiego jeszcze nie robiłem. W każdym razie ryzyko ponosiłby ten, kto zleciłby mi tłumaczenie filmu, nie ja. Niezależnie jak to będzie w filmie zrobione, zobaczymy. W każdym razie, we wrześniu [2003] na zachodzie ukazuje się czwarty tom, siłą rzeczy po polsku będzie miał tytuł „Kościelisko”, bo tak wynika z wcześniejszych tłumaczeń.
LT: Obydwoje mieliście też szczęście, bądź nieszczęście jak tu słyszałem, tłumaczyć Tolkiena.
AJ: Zaszczyt (śmiech).
RK: Zaszczyt który jakoś tak dziwnie leży (śmiech).
LT: Mimo wszystko bardzo uznany autor, ale przy tym dość trudny. Jak podchodziliście do takiego tłumaczenia?
RK: To podobnie w sumie trochę jak z „Gwiezdnymi Wojnami”. Pierwsza propozycja robienia Tolkiena to coś, z czym trzeba się zmierzyć. Myślę nawet, że w obszarze fantastycznej literatury, jak ktoś zrobi Tolkiena, to jakby coś wszystkim udowodnił, a co za tym idzie, już więcej nic nikomu udowadniać nie będzie musiał. Z tej strony powiem tak, pierwsze co robiłem – „Niedokończone Opowieści” wziąłem ponieważ chciałem. To była propozycja, która mi się spodobała i pomyślałem, że zobaczę, spróbuję. Takich propozycji się nie odrzuca po prostu. Naciąłem się strasznie, pewnie dlatego, że to były w dużej mierze rzeczy nie przewidziane do publikacji. Innym językiem był publikowany „Władca Pierścieni” jeszcze innym „Hobbit”, ale to w zamyśle Tolkiena było przygotowane do publikacji i on właśnie tak to widział. A jeśli chodzi o „Niedokończone opowieści” i całą późniejszą Historię Śródziemia, to niestety, to nie było ukończone, gotowe do publikacji. Język był bardziej tu bardziej chrupawy niżby mógł być. Ale zrobiłem. Potem gdy przyszła kolejna propozycja – „Księga Zaginionych Opowieści” w pierwszej chwili odmówiłem, tym bardziej, że robiłem coś co mi się wtedy szalenie podobało, cykl który mi się szalenie podobał, a to oznaczało przerwanie tej pracy, a serię tą chciałem zrobić. Potem propozycja została ponowiona. A ja nie straciłem swego cyklu, co prawda jedną książkę zrobił ktoś inny, ale pozostałe czekały na mnie, aż zrobię Tolkiena.
AJ: W momencie kiedy Amber zabrał się za cykl Tolkiena, to wiadomo, że jak ktoś się za to bierze, to od razu pierwsze kroki robi do Warszawy, do Warszawskiej części Sekcji Tolkienowskiej Klubu Fantastyki. Informacja o tym, od razu wywołała tam oburzenie, jakie to świętokradztwo tłumaczyć na nowo „Przygody Toma Bombadila” czy „Władcę Pierścieni”. Wtedy właśnie Andrzej zaproponował mnie, wiedząc, że ja takich oporów mieć nie będę. Tym bardziej, że jak przeczytałam jak był przetłumaczony „Tom Bombadil” doszłam do wniosku, nie jest to tłumaczenie, które pasuje do Toma Bombadila, więc chętnie je poprawię. Tam niestety w niektórych miejscach było trudno, bo choć to niby tomik wierszy, to mimo to Tolkien pisze wierszem dość nie równym. W żadnym wypadku nie jest to typ naszego Mickiewicza, tu każda linijka ma zupełnie inny rytm, i zupełnie inną długość. Ja robiłam wszystko, by ten typowy dla wiersza rytm zachować. Potem drugim spotkaniem, to już był prawdziwy zaszczyt, był udział w tłumaczeniu „Władcy Pierścieni” jako takiego, które powstawało pod kierownictwem Cezarego i Marii Frąców. Uważam, że zrobili kawał doskonałej roboty, na tyle świetnie o ile okazało się, niektóre nazwy są już zastrzeżone, np. „ludów” nie można nazwać „ludami” bo jest to zastrzeżone przez panią Skibniewską. Tam się podobno toczą procesy o to, w tej chwili, na szczęście mnie to nie dotyka, bo ja firmowałam jedynie VI część. A potem, jak już w sumie nie było co tłumaczyć, a co najwyżej jedynie tłumaczyć na nowo, zaczął się kolejny etap, ale już niezupełnie Tolkien. Albumy filmowe, czyli tak zwany koszmar na pułkach. Robiłam to wtedy równolegle z Andrzejem Syrzyckim, on zrobił bodajże „Postacie i miejsca”, ja mu trochę pomagałam, a ja robiłam album filmowego. Z drugą częścią było podobnie. Ale teraz już nie ma takiego albumu, widocznie doszli, że trochę za dużo tego, jest natomiast album „Broń i uzbrojenie”. I szczerze odradzam. Co prawda dowiedziałam się jak, nazywa się każda najmniejsza blaszka w zbroi, ale jak konsultowałam ten oryginalny tekst ze specjalistami, to okazało się, że autor w wielu miejscach namieszał, albo nazmyślał. W sumie ja to przetłumaczyłam, potem następna osoba zabrała się za prostowanie tekstu, a kolejna jego ułagodzenie. I myślę, że po wysiłkach tych trzech osób, być może będzie to się nadawało do czytania, ale na pewno do oglądania. I to na pewno, bo zdjęcia są piękne.
LT: Dobra, skończmy już z tym Tolkienem. Tu już Ola przyznała się, że swego czasu coś gdzieś tam pisała. Tłumacząc musicie mieć jakiś polot pisarski, tak więc czy może już napisaliście coś gdzieś dla siebie, może jakieś opowiadania, może nawet na półkę.
AJ: Ja mam w sumie taką jedną powieść, którą czwarty raz przerabiam. W sumie to piszę ją od początku. Najpierw chciałam, żeby to było podobne do Gwiezdnych Wojen, potem doszłam do wniosku, że lepsza byłaby konwencja fantasy, ale teraz doszłam do wniosku, że wtedy uciekają tam wszystkie najciekawsze i najzabawniejsze sytuacje. Ale cały czas jest to w szufladzie, bo nigdy nie miałam czasu doprowadzić tego do końca.
LT: A chciałabyś kiedyś to wydać?
AJ: A kto by to chciał?
LT: A Ty?
RK: Spróbować, spróbowałem. I niech to zostanie tam w tej szufladzie.
LT: Dobra wróćmy jeszcze do Gwiezdnych Wojen. Idąc na film, słyszycie oryginalny tekst i widzicie polskie napisy. Jakie wrażenie odnosicie, zwłaszcza przy ostatnim filmie.
AJ: Ja nigdy nie czytam.
(śmiech na sali).
AJ: Nie czytam, bo chyba bym wyszła.
RK: O właśnie.
AJ: Pamiętam genialne zupełnie tłumaczenie z lat 70. i z czasów gdy TVP puściła „Gwiezdne Wojny” i „Imperium Kontratakuje”, na „Powrót Jedi” już pieniędzy nie wystarczyło. Tam było świetne tłumaczenie w stylu „Nasz kapitan zginął gdzieś na Antylach” [zamiast „Naszym właścicielem był kapitan Antilles”]. Plus jeszcze charakterystyczne było „latanie statkiem kosmicznym to nie młocka”.
RK: A tego to jest trochę. Czasem jak na komputerze włącza się lista dialogowa to też są takie rzeczy. Ostatnio bodajże z „Dwóch Wież” jest taka scena, w której oddział Sarumana atakuje na wargach zmierzających do Helmowego Jaru, a tu pojawia się tekst, że zaatakowali ich skauci. Drużyna harcerska ich napadła po prostu.
AJ: Zresztą w „Drużynie pierścienia” też krążyło tłumaczenie w którym ktoś krzyczy „Wrony”, gdy pojawiają się kruki.
RK: Najgorsze jest to, że ktoś się pod tym tłumaczeniem podpisał. Ktoś uznał, że może to firmować. Pirackie, czy nie pirackie, ale ktoś się do tego przyznaje.
LT: Z tym, że tłumaczenia krążące w sieci, należy chyba traktować z przymrużeniem oka. Sam spotkałem się z takim, że w pewnym momencie pojawia się informacja „przykro mi, ale nie rozumiem tego idiomu”.
RK: Ale uczciwy był ktoś.
(pytanie z sali): Jak to było z tłumaczeniem Barrissy i zmianami płci?
AJ: Jak dostałam „Nadchodzącą burzę” to wraz z nią dostałam materiały do tłumaczenia, w tym scenariusz przetłumaczony przez Andrzeja Syrzyckiego na potrzeby albumu, i wtedy złapałam się za głowę. Bo w książce wiedziałam, że Barrissa to była ona, natomiast z albumu zupełnie to nie wyglądało tak. Ale podobne sytuację się zdarzają. W książce jak tłumaczyłam ostatnio, jedną z części „Linii wroga”, to tam było tak, że jedna z Yuuzhańskich postaci w książce była kobietą, a w spisie na początku mężczyzną. Powiedziałam o tym Rzeteckiemu, ale nie wiem co on z tym zrobił.
LT: Czy utrzymujecie kontakt z innymi tłumaczami, pracującymi nad Gwiezdną sagą? Np. w ramach Nowej Ery Jedi? Bez informacji zwrotnej by wychodziły...
AJ: I tak wychodzą. I nie ma co tu dużo mówić. Pierwsze takie starcie miałam z Panem Syrzyckim, w momencie, kiedy on Master Shaper przetłumaczył jako Kształtownik. Napisałam mu, że nie może być to kształtownik, bo to się kojarzy z belką o specyficznym przekroju (termin techniczny). W końcu po długiej debacie mejlowej napisał mi: „Niech Pani nazywa sobie to jak chce, bo i tak redaktor w ogóle tego nie zauważy”.
LT: To już wiemy jak działa redakcja książek Star Wars.
AJ: Dokładnie.
RK: Wtedy gdy ja jeszcze tłumaczyłem, to były czasy gdy ogrom książek robił Jarosław Kotarski i błogosławiony tu dziś już niejednokrotnie, Andrzej Syrzycki. Wówczas to Jarek Kotarski spróbował dla Amberu zunifikować całe słownictwo. Trochę mu się to udało. Nie wszystko może było najlepiej trafione, ale przynajmniej starał się, by było jednorodne. Część rzeczy trzeba było dopracować później. W każdym razie, ja znam tu tylko wersję Jarka. A sytuacja wyglądała tak, ze Jarek miał tą swoją listę, a ponieważ Syrzycki był na miejscu, próbował coś tam zmieniać i normalnie doszło do konfliktu. Najbardziej to wyszło w momencie, kiedy Jarek dostał to przetłumaczenia leksykon, czyli przewodnik encyklopedyczny. Zastosował się do swojej listy, ale potem zostało to trochę zmienione, na nazwy Syrzyckiego. Jarek jest dość nerwowy, więc skończyło się to karczemną awanturą, ale że będąc kimś na dystans bardziej, także i topograficznie, bo jest ten dystans między Warszawą a Poznaniem, i przez to Jarek przegrał ostatecznie. I od tego momentu panuje tu pewne bezkrólewie, bo nie ma nikogo, kto by próbował pilnować jednolitego tłumaczenia, stylu. Nie ma nikogo, kto by nad tym panował. Ale jedno jest dobre, że choć część z tych rzeczy została. Sam pamiętam, że niektórych wcześniejszych pomysłów nawet nie ma co cytować, takie osobliwości wychodziły. A potem, gdy się okazało, że jeden z leksykonów Jarka, został bez jego wiedzy przeredagowany przez Syrzyckiego, ale pozostało nazwisko Jarka jako tłumacza, to Jarek odszedł. To był już cios poniżej pasa. I wtedy zakończyła się jego współpraca z Amberem definitywnie. I od tamtej pory jest w sumie coś w rodzaju bezhołowia. Wtedy jak jeszcze ja tłumaczyłem, to starałem się, by nazwy były z Jarkiem na bierząco dyskutowane. By były spójne, jednorodne.
AJ: Jeśli chodzi o pewną konsekwencję, to ja ze swojej strony ciągle z Amberem i panem Syrzyckim walczę. No może nie do końca walczę, ale proszę pana Rzeteckiego, by dał mi od razu dwa tomy, by choć w nich to tłumaczenie było spójne. W każdym razie jak jeszcze pierwsze książki tłumaczyłam, to dostałam taką swoistą listę, na której było napisane, jak się co powinno nazywać. Oczywiście były tam różne kwiatki jak np. coś co mi się bardzo nie spodobało – „Eskadra Łobuzów”, albo X-skrzydłowce. W obu przypadkach próbowałam z Amberem walczyć, ale nic. W każdym razie, męczę się z tymi X-skrzydłowcami i Łobuzami. Potem dopiero na liście mejlowej SWPL dowiaduję się nagle, że całe moje tłumaczenie zostało zmienione i są X-wingi. Więc od razu wzięłam za telefon i dzwonie, i mówię „Panie Pawle, czy panu zależy na tym, bym ja traciła czas? A wy potem na to by to zmienić? A on, na to, że w sumie to Łotry brzmią lepiej niż Łobuzy. A ja mu na to, że ja od początku to mówiłam, ale niestety taka była konsekwencja i wymogi.
LT: I na koniec, słyszałem jeszcze, że oboje lubujecie się w kotach, ba nawet ponoć próbowałeś kiedyś wydać jakiś tomik opowiadań o kotach? Dobrze słyszałem?
RK: Tak, dobrze. W sumie to było tak, że chcieliśmy wydać antologię opowiadań Andre Norton, składającą się z dwóch zbiorów, oczywiście wszystkie o kotach. No i udało się namówić agentkę, że można było zrobić z tego jedną książkę. Tyle, że wydawnictwo, dla którego to robiłem, niestety się rozpadło.
(pytanie z sali): Którego z bohaterów sagi lubicie najbardziej.
AJ: U mnie to było wielu, ale obecnie chyba najbardziej Anakin.
RK: Przypuszczam, że u mnie sympatia od razu narodziła się do Hana Solo i już tak zostało.
(pytanie z sali): Czy np. uważacie, że powinno się tłumaczyć wiernie, czy raczej, że można dokonywać pewnych zmian i korekt?
AJ: Ja uważam, że powinno się tłumaczyć wiernie.
RK: Moim zdaniem jest tak, że jeśli autor się zagubi, porobi ewidentnie jakieś błędy, to zadaniem tłumacza jest właśnie to by je ponaprawiać. Oczywiście trzeba jak najmniej ograniczać swoje własne myśli. No czasem się tak zdarza, ja miałem swego czasu problem z Alanem Dean Fosterem, który palnął w swojej książce, którą tłumaczyłem, jakiś błąd o genetyce. Nie wiem, dlaczego właśnie tak napisał. Więc zostało to przeze mnie tak wyprostowana, żeby trochę inaczej to zabrzmiało, żeby nikt nie mógł się ani mnie, ani Fostera czepiać.
(pytanie z sali): Jak się skończyła Twoja współpraca z Amberem?
RK: Generalnie to współpraca była na początku średnia. Potem w połowie lat 90. było trochę lepiej, ale potem skończyło się tym, że Amber zażądał od wszystkich tłumaczy nowych umów. I generalnie nie zgadzałem się z jednym paragrafem. Udało mi się indywidualną umowę, bez tego paragrafu, wynegocjować. Przetłumaczyłem, chyba z siedem kolejnych książek, ale Amber doszedł do wniosku, że nie będzie indywidualnych umów z tłumaczami, że wszyscy mają być równi. Generalnie chodziło o to, żeby przekazać Amberowi prawa do tłumaczenia, za jednokrotne honorarium, więc zakończyłem z nimi współpracę. Generalnie wcześniej to było tak, że Amber posiadał prawo do tłumaczenia, dopóki posiadał prawo do wydania tytułu, a chcieli zmienić na to, żeby mieć prawo do tłumaczenia, nawet po utracie swojej licencji. No i się skończyło, ale generalnie w miarę dobrze wspominam współpracę, bo książki schodziły regularnie, były to w miarę ciekawe rzeczy.
Łukasz Trykowski (Lord Sidious) (LT): Jak rozpoczęła się przygoda z Gwiezdnymi Wojnami
Radosław Kot (RK): Dla mnie był to pewien nocny seans, dawno, dawno temu. To co mnie wtedy ujęło to wykorzystanie scen z II Wojny Światowej, bombowców, myśliwców i nakręcenie tego na nowo w fantastycznej scenerii. Ten pierwszy nocny seans, to było coś nieoczekiwanego. Dopiero później film wszedł do normalnego rozpowszechniania w Polsce. W sumie oryginalny film w kinie widziałem pięć razy, a ile na wideo, tego już nie wiem. Oczywiście wideo pojawiło się dopiero wiele lat później. W między czasie jeszcze w telewizji były. Potem przestałem oglądać, wszystko mi się trochę przesyciło. Gdybym jednak miał popatrzeć na te pierwsze filmy z perspektywy lat, co zresztą niedawno zrobiłem, uznałbym je za pewien rodzaj ramoty, z dzisiejszego punktu widzenia, ale tak sympatycznej, że szkoda byłoby ją niszczyć czy o niej zapomnieć. „Gwiezdne Wojny” jest to jeden z tych filmów, które zrobiły olbrzymie wrażenie i które się zapamiętało. Ale dla mnie najważniejszym filmem sience-fiction i tak pozostanie „2001: Odyseja kosmiczna”, choć „Gwiezdne Wojny” acz w trochę innej konwencji są prawie równorzędnie, mimo wysiłków Pana Lucasa, by zetrzeć to pierwotne wrażenie.
LT: To od razu wiemy jak oceniasz nowe epizody.
RK: Tak, i myślę, że więcej nie wymaga to komentarza.
Aleksandra Jagiełowicz (AJ): U mnie to się zaczęło trochę inaczej, bo gdzieś tam usłyszałam, że w jakimś kinie grają amerykański film z niesamowitymi efektami specjalnymi i nazywa się to „Gwiezdne Wojny”. Ale jakoś nie przychodziło mi do głowy, żeby pójść na to do kina. W sumie dopiero, gdy wydarzyła się pewna smutna sprawa, otóż w technikum do którego chodziłam, nagle zmarł dyrektor, w związku z czym puszczono nas do domów. Trzeba było coś z robić z taką ilością czasu. Nieopodal akurat było kino, chyba Kosmos jeśli dobrze pamiętam, i poszliśmy cała klasą do kina. I jako taka kilkunastoletnia dziewczyna popatrzyłam na ten film i pomyślałam: „bardzo ładna historia, bardzo ładnie opowiedziana, ale gdzie te efekty?”. No cóż, wy raczej tego nie pamiętacie. Był taki film pod tytułem „Kosmos 1999”...
Publiczność: Pamiętamy..
AJ: To była ta klasyka, którą nam pokazywano w tym czasie. To były lata 70. Rewelacyjny film, rewelacyjne reakcje. W „Polityce” były np. takie „jak można tak demoralizować dzieci i pokazywać, że wychodzi sobie dwóch kosmonautów i tak sobie gaworzą z roślinką, nie patrząc, że ona może ich ugryźć albo coś im zrobić”. Takie było oburzenie, i takie artykuły w „Polityce”. Kończę z tym. Na ten czas dla mnie te „Gwiezdne Wojny” przyschły. No pomachali sobie tymi neonówkami, jak wtedy mówiłam, no ładna historyjka i tyle. Potem dopiero gdzieś tam znalazłam jakieś nawiązanie muzyczne, ale w sumie na tym sprawa się zakończyła. Dopiero parę lat później, jak już byłam na studiach zobaczyłam coś co się nazywało „Imperium kontratakuje”. I znów z braku lepszego zajęcia, niestety, poszłam na ten film. W kinie usiadłam, oglądałam i przez pierwsze piętnaście minut tak sobie myślę, „Rany Boskie, przecież to jest druga część „Gwiezdnych Wojen?””. Wtedy ani w prasie, ani w telewizji, nikt o tym nie mówił. Zresztą Ci którzy pamiętają najstarsze plakaty do Imperium, wiedzą, że tam nigdzie nie było napisane, że jest to druga część Gwiezdnych Wojen. A ja siedziałam tam, siedziałam, powoli rozpoznawałam te wszystkie postacie, powoli docierała do mnie ta mroczna atmosfera tego filmu. I od tego się właśnie jakoś tak na prawdę zaczęło. Obecnie wynik jest taki około pięćdziesięciu razy Gwiezdne Wojny, a reszta około paru setek. W dodatku miałam jeszcze taką koleżankę, która też na punkcie fantastyki miała lekko świra, więc potem to ona była C-3PO, a ja byłam R2-D2. Wraz z nią jeździłyśmy do kina, tam gdzie było nie dalej niż godzina od Katowic, więc chyba na ten film pojechaliśmy i do Gliwic, i do Zabrza. W tym momencie oczarowała mnie chyba historia, dramatyczna opowieść o tym, jak w pewnym momencie młody chłopak odkrywa, że jego najgorszy wróg, to jego ojciec. Jeszcze doszła pewna fascynacja Mocą, tym co mówił Yoda. I właśnie wtedy to już się zaczęło na poważnie. Inaczej się oglądało ten film, inaczej odbierało. Nawet jak wróciłam do „Gwiezdnych Wojen”, to też już zupełnie inaczej na nie spojrzałam. W tym momencie film już przestał być tylko efektami, które doceniłam, muzyką, którą zawsze doceniałam i słuchałam na okrągło, ale stał się czymś więcej. Potem sięgnęłam po słuchowiska i starałam się wsiąknąć wszystko co było do zdobycia. Gdzieś u siebie mam około 40 cdków, z nagraniami słuchowiska z BBC. Jest to coś zupełnie innego. Mimo, że akcja jest poprowadzona podobnie jak w filmie, jest to zupełnie inna wizja.
LT: Dobrze, widzę, że się przede wszystkim skoncentrowaliście na filmach, a jak to było z książkami? Czy to było w momencie współpracy z Amberem, czy też może jakoś wcześniej?
AJ: Oczywiście, że wcześniej. To było jeszcze na konwentach, gdzie pojawiało się jakieś 500 osób zainteresowanych fantastyką, którzy byli podzieleni na różne sekcje. Początkowo współpracowałam z sekcją Tolkienowską, dopiero później wyłoniła się sekcja Gwiezdnych Wojen. Już wtedy był tam Piotek Cholewa, który już pracował jako tłumacz. Tylko, że wtedy jeszcze nie było za bardzo co tłumaczyć. Zwłaszcza, że nie było za bardzo wydawnictw. Ale były klubówki, nie wiem czy jeszcze ktoś pamięta co to jest? Jak sama nazwa wskazuje były to nielegalnie wydawane nielegalne tłumaczenia zagranicznych książek. Ja w ten sposób dostałam właśnie trzy oryginalne „Gwiezdne Wojny”. Oczywiście była tam jeszcze „Fundacja”, był „Blade Runner”. To wszystko było tak trochę chałupniczo robione, kserowane gdzieś, potem oprawiane. Dla mnie niestety, te książki literacko były straszne. Nie wiem czy to była kwestia tłumaczeń, choć Piotr jest raczej dobrym tłumaczem, czy tych książek.
RK: Może to była kwestia redakcji, Piotr tam się tym trochę zajmował
AJ: Akurat to pamiętam. I Nową nadzieją to on debiutował. Potem dopiero jak pojawiło się wydawnictwo Interart – pierwsze prawdziwe wydanie w Polsce, sięgnęłam dalej. Akurat Interart wzięło tłumaczenie Imperium Kontratakuje od Agnieszki Sylwanowicz, mojej przyjaciółki, która niby robiła je do klubówek. Potem dopiero ta sama Agnieszka podsyłała mi inne książki, które sprowadzała do Polski. Potem coś jeszcze przetłumaczyła chyba..
Potem dalej się rozwijała współpraca wymienna książek, głównie na linii Warszawa-Katowice i przez pewien czas jeszcze Lublin. Wtedy też postanowiłam, żeby spróbować coś ruszyć z tłumaczeniem. Zahaczyłam się trochę przy wydawnictwie Alfa, ale potem Alfa się zamknęła i powstała Beta. Dopiero tam zaczęto mi podsuwać trochę fantastyki. Ale miałam mówić o sprawie z „Gwiezdnymi Wojnami”. Z nimi sprawa się zaczęła przez Toma Bombadila. A współpracując i pozostając w stosunkach służbowych z pierwszym hobbitem Rzeczpospolitej, nie było szans bym nie dostała do tłumaczenia Toma Bombadila. Mianowicie zwrócił się z prośbą do mnie pan Paweł Rzetecki, że pan Andrzej Kowalski mnie zarekomendował do tego zadania. To było dość trudne, bo było pisane wierszem. Ale gdy już to skończyłam, to zapytałam się Rzeteckiego, „Panie Pawle, czy ja mogłabym dostać coś do tłumaczenia z serii „Gwiezdne Wojny”?”. I dostałam coś co się w oryginale „Rouge Planet” nazywało, czyli „Planeta Życia”. I od tego się zaczęło.
LT: OK. Widzę, że trochę wjechaliśmy na następne pytania. A jak to było w Twoim przypadku?
RK: U mnie to było trochę podobnie, wszystko zaczęło się jeszcze od apokryfów, jak to nazywaliśmy. W latach 80. nie było tylu książek, co np. w latach 90. Było wtedy tego bardzo niewiele. Pierwsze były chyba apokryficzne opowieści o Hanie Solo. Potem długo, długo nic się nie działo. Dopiero kiedy Lucas podjął decyzję, że wraca do Gwiezdnych Wojen, że zamierza zrobić z tego przemysł, zaczęły pojawiać się nowe powieści, w bardzo konkretny sposób. Potem jakoś w sumie to przycichło, bo skończyły się czasy klubówek. Aż do połowy lat 90. Wtedy akurat współpracowałem z Amberem i dostałem do tłumaczenia „Pakt na Bakurze”, z czego byłem bardzo zadowolony, ponieważ trafiły mi się Gwiezdne Wojny. Starałem się zrobić z tego co mogłem. Bo były tam różne dziwne kwiatki. Pani Tyers zrobiła co umiała, nie moja wina, że nie umiała nic więcej. Potem było jeszcze kilka pozycji, ale tego nie było zbyt wiele. Głównie dlatego, że Amber próbował wykorzystać mnie do tłumaczenia Tolkiena, czemu starałem stawiać opór. Raz mi się udało, dwa razy mi się nie udało. Potem coś tam się jeszcze pojawiło, jakiś Kryzys Czarnej Floty, a na końcu Opowieści Łowców Nagród, które były dla mnie najbliższą pozycją. To była książka najlepiej napisana, z tych, które ja dostałem przynajmniej. Dobra stylistycznie, ale co najważniejsze było mało bzudrek, a miejscami miało to nawet jakiś sens, a nawet na prawdę sens. Ale to była fantastyka, prawdziwa fantastyka. A nie jak u pani Tyers, gdzie to było jak życie opowiadane przez uszy, coś co by się nigdy nie sprzedało, gdyby nie miało szyldu Gwiezdnych Wojen.
LT: Dobrze, a co sprawiło, że zdecydowałeś, iż będziesz tłumaczem? Bo Ola już tu coś wspominała.
RK: W Poznaniu jeszcze od lat 70. działał Klub Fantastyki Orbita. Na początku lat 80. klub usamodzielnił się, gdy rozpadła się wielka federacja klubów, sklecona jeszcze przez Pana Wójcika, zresztą późniejszego właściciela Interartu. Już wtedy zaczęły tam krążyć wspomniane już wcześniej klubówki. W roku 1989 rozpoczęło się prawdziwe wydawanie książek, fakt manufaktura nadal pozostawiała wiele do życzenia, ale coś się ruszyło. W związku z tym wydawcy zaczęli szukać tłumaczy. Niektórzy z nich szukali tłumaczy bardziej kompetentnych, albo przynajmniej na tyle, by wiedzieli co tłumaczą. By potrafili w ogóle ruszyć fantastykę, a nie tłumaczyli ją tak jak np. western. W związku z tym wpierw właśnie uderzyli do klubów, z którymi jakieś powiązania, zwłaszcza na początku jeszcze istniały. Wtedy właśnie w wydawnictwie Pomorze z Bydgoszczy narodził się pomysł, że spróbują wydawać fantastykę, a szukając tłumaczy, a właściwie bardziej nawet korektorów w końcu trafili do Orbity. W rezultacie dwóch nas spróbowało swych sił w tym przedsięwzięciu, ja i Jarek Kotarski. Dostałem pierwszą książkę w sumie trudno to nazwać do korekty czy redakcji. Był tekst przetłumaczony, a ja musiałem go przerobić na polski. I tak potem drugi raz, trzeci. A skoro to wychodzi, to pomyślałem, że może ja sam spróbuję coś takiego zrobić i ku mojemu zdziwieniu poszło to i się przyjęło. A gdy potem stwierdziłem, że to jakoś wychodzi, ludzie za bardzo nie psioczą, z redaktorami dogaduję się, krew się nie leje, a przynajmniej nie często, a w dodatku sprawia mi to frajdę, więc postanowiłem dodać sobie drugi zawód i już tak zostało. Pierwszy nadal wykonuję, wykładam na uczelni.
LT. A Ty Ola?
AJ: Ja to zawsze miałam ciągoty do pisania. Dużo pisałam, na maturze napisałam 15 stron odpowiedzi na zadane pytania. Lubiłam to i zawsze mi to szło, szybko, łatwo i przyjemnie. Doszłam do wniosku, że szkoda by marnować swoje możliwości, a w dodatku przecież można by za to coś zarobić. Ale ponieważ słabo znałam angielski, a dobrze znałam francuski, to pierwsze moje tłumaczenia były właśnie z języka francuskiego. Dopiero potem zabrałam się za dokształcanie języka. Za jakiś czas spróbowałam sił z angielskim i tu w sumie zaczęło się od współpracy z wydawnictwem Harlequin. Dostałam książkę, jakoś przez nią przebrnęłam, ale to nie była literatura najwyższych lotów. Potem przyszła książka kucharska, pierwsza do mikrofalówek i od razu pewne rozczarowanie. Bo okazało się, że choć wiem jak jest po angielsku miotacz, wiem jak jest po angielsku statek kosmiczny, a nie wiem jak jest pietruszka. Wiele się na tych tłumaczeniach nauczyłam, jakoś mi to poszło i szło dalej. A ponieważ w pracę tą starałam się wkładać dużo serca, to z czasem postanowiłam brać jedynie to co mnie interesuje. A nie przepraszam, po drodze miałam jeszcze dwa inne Harlequiny, ale w końcu grzmotnęłam nimi i zakończyła się współpraca z wydawnictwem. Wynikało to z tego, że skoro mam połowę tłumaczenia wycięte albo zmienione, zmieniony tytuł, a reszty książki nie poznaję, to ja dziękuję. Potem próbowałam z wydawnictwem Phantom Press, a tu była ciekawa sprawa, bo pracowałam trochę, a potem właściciel tego wydawnictwa wziął całą kasę i uciekł za granicę. Tak więc najpierw było wydawnictwo Phantom Press, potem Phantom Press w upadłości, a potem zawiadomienie z sądu, że muszę się stawić na świadka. I potem na pewien czas w ogóle odeszłam od tłumaczeń. Ale nie tylko ja, np. Marek Nowowiejski, do teraz nie ma pracy, odszedł już z fantastyki i tuła się. Dla mnie tym ratunkiem był Amber. I w tym Amberze w zasadzie do tej pory jestem. Jeszcze po drodze, za czasów Mark>a Nowowiejskiego, dostałam książkę o policjancie francuskim i jego przygodach. Książka była pisana językiem bardziej niż gwarowym. Potem ten sam pomysł został powielony przez Glena Cooka w książce o przygodach detektywa Garreta. Zrobiłam pierwszą książkę, drugą, trzecią i robiło mi się je coraz lepiej. Niestety wydawnictwo zwinęło manele, a serię przejął Mag. Więc obecnie robię tak rocznie gdzieś cztery – pięć książek Amberu i jedną, jak się Mag zbierze, dla Maga. Choć oni dostarczają te książki w formie bardzo różnej.
LT: To może teraz jakieś krótsze pytanie..
AJ: (śmiech)
RK: Haha, krótsze pytanie, czy krótsza odpowiedź?
LT: Oczywiście odpowiedź. W każdym razie, czy obecnie jeszcze czytacie jakieś inne książki z Gwiezdnej Sagi, poza tym co tłumaczycie / tłumaczyliście?
RK: Ja czytuje przede wszystkim te, które tłumaczy Ola Jagiełowicz albo Jarek Kotarski.
LT: Ale on już chyba nie tłumaczy.
RK: Już nie, ale spory plik tych książek przetłumaczył.
AJ: Ja natomiast czytałam namiętnie, ale w momencie, przepraszam Cię Radku, jak natknęłam się na panią Kathy Tyers, to przestałam troszeczkę. Dopiero jak się pojawiła Nowa Era Jedi zaczęłam na nowo i każdą książkę po kolei czytuję, które czasem dostaję od wydawnictwa Amber na zasadzie, niech mi Pan coś przyśle Panie Pawle do poczytania, to wszystko pochłaniam.
LT: To może po Nowej Erze Jedi, Wojny Klonów?
AJ: No cóż, w Stovera akurat wierzę, ale zobaczymy będzie co dalej i komu dadzą dalej.
LT: A czy macie jakiegoś ulubionego autora piszącego książki z Gwiezdnych Wojen?
AJ: No właśnie Matthew Stover i Aaron Allston.
RK: Ja chyba najbardziej przywykłem do Timothy’ego Zahna.
LT: To są tłumacze, których czytacie, a tych których najlepiej Wam się tłumaczyło?
AJ: Tu też Stover. I jeszcze było kilku autorów w serii NEJ, których na prawdę bardzo dobrze mi się udało przeczytać i tłumaczyć.
RK: Ja chyba za mało tłumaczyłem, by mieć jakieś zdanie.
LT: A najgorzej?
AJ: Hm. Jeśli chodzi o Gwiezdne Wojny, to wszystko mi się dobrze tłumaczyło.
RK: U mnie to chyba Pani Tyers wybija się na prowadzenie.
LT: A czy zdarzyło Wam się tłumaczyć autorów, którzy napisali coś w Gwiezdnych Wojnach, ale gdzieś poza tą serią?
AJ: Ja właściwie to tłumacze tylko Gwiezdne Wojny, więc jakoś nie miałam okazji.
RK: Nie, niestety.
LT: A to ja w tym momencie, bym polemizował z Tobą.
RK: Tak?
LT: A Władca Runów?
RK: A tak, Wolverton, rzeczywiście on tam jest podpisany jako Farland.
LT: To może chwilę się na tym zatrzymaj>my. Obecnie trwają prace nad filmem na podstawie Władcy Runów..
RK: O pomysł to już jest od dawna..
LT: A dodajmy, że chyba całość Ty przetłumaczyłeś.
RK: Tak, dokładnie. Całość tłumaczenia jest moja.
LT: Czy w związku z tym, chciałbyś robić tłumaczenie do filmu, pracować nad nim?
RK: Cóż, czegoś takiego jeszcze nie robiłem. W każdym razie ryzyko ponosiłby ten, kto zleciłby mi tłumaczenie filmu, nie ja. Niezależnie jak to będzie w filmie zrobione, zobaczymy. W każdym razie, we wrześniu [2003] na zachodzie ukazuje się czwarty tom, siłą rzeczy po polsku będzie miał tytuł „Kościelisko”, bo tak wynika z wcześniejszych tłumaczeń.
LT: Obydwoje mieliście też szczęście, bądź nieszczęście jak tu słyszałem, tłumaczyć Tolkiena.
AJ: Zaszczyt (śmiech).
RK: Zaszczyt który jakoś tak dziwnie leży (śmiech).
LT: Mimo wszystko bardzo uznany autor, ale przy tym dość trudny. Jak podchodziliście do takiego tłumaczenia?
RK: To podobnie w sumie trochę jak z „Gwiezdnymi Wojnami”. Pierwsza propozycja robienia Tolkiena to coś, z czym trzeba się zmierzyć. Myślę nawet, że w obszarze fantastycznej literatury, jak ktoś zrobi Tolkiena, to jakby coś wszystkim udowodnił, a co za tym idzie, już więcej nic nikomu udowadniać nie będzie musiał. Z tej strony powiem tak, pierwsze co robiłem – „Niedokończone Opowieści” wziąłem ponieważ chciałem. To była propozycja, która mi się spodobała i pomyślałem, że zobaczę, spróbuję. Takich propozycji się nie odrzuca po prostu. Naciąłem się strasznie, pewnie dlatego, że to były w dużej mierze rzeczy nie przewidziane do publikacji. Innym językiem był publikowany „Władca Pierścieni” jeszcze innym „Hobbit”, ale to w zamyśle Tolkiena było przygotowane do publikacji i on właśnie tak to widział. A jeśli chodzi o „Niedokończone opowieści” i całą późniejszą Historię Śródziemia, to niestety, to nie było ukończone, gotowe do publikacji. Język był bardziej tu bardziej chrupawy niżby mógł być. Ale zrobiłem. Potem gdy przyszła kolejna propozycja – „Księga Zaginionych Opowieści” w pierwszej chwili odmówiłem, tym bardziej, że robiłem coś co mi się wtedy szalenie podobało, cykl który mi się szalenie podobał, a to oznaczało przerwanie tej pracy, a serię tą chciałem zrobić. Potem propozycja została ponowiona. A ja nie straciłem swego cyklu, co prawda jedną książkę zrobił ktoś inny, ale pozostałe czekały na mnie, aż zrobię Tolkiena.
AJ: W momencie kiedy Amber zabrał się za cykl Tolkiena, to wiadomo, że jak ktoś się za to bierze, to od razu pierwsze kroki robi do Warszawy, do Warszawskiej części Sekcji Tolkienowskiej Klubu Fantastyki. Informacja o tym, od razu wywołała tam oburzenie, jakie to świętokradztwo tłumaczyć na nowo „Przygody Toma Bombadila” czy „Władcę Pierścieni”. Wtedy właśnie Andrzej zaproponował mnie, wiedząc, że ja takich oporów mieć nie będę. Tym bardziej, że jak przeczytałam jak był przetłumaczony „Tom Bombadil” doszłam do wniosku, nie jest to tłumaczenie, które pasuje do Toma Bombadila, więc chętnie je poprawię. Tam niestety w niektórych miejscach było trudno, bo choć to niby tomik wierszy, to mimo to Tolkien pisze wierszem dość nie równym. W żadnym wypadku nie jest to typ naszego Mickiewicza, tu każda linijka ma zupełnie inny rytm, i zupełnie inną długość. Ja robiłam wszystko, by ten typowy dla wiersza rytm zachować. Potem drugim spotkaniem, to już był prawdziwy zaszczyt, był udział w tłumaczeniu „Władcy Pierścieni” jako takiego, które powstawało pod kierownictwem Cezarego i Marii Frąców. Uważam, że zrobili kawał doskonałej roboty, na tyle świetnie o ile okazało się, niektóre nazwy są już zastrzeżone, np. „ludów” nie można nazwać „ludami” bo jest to zastrzeżone przez panią Skibniewską. Tam się podobno toczą procesy o to, w tej chwili, na szczęście mnie to nie dotyka, bo ja firmowałam jedynie VI część. A potem, jak już w sumie nie było co tłumaczyć, a co najwyżej jedynie tłumaczyć na nowo, zaczął się kolejny etap, ale już niezupełnie Tolkien. Albumy filmowe, czyli tak zwany koszmar na pułkach. Robiłam to wtedy równolegle z Andrzejem Syrzyckim, on zrobił bodajże „Postacie i miejsca”, ja mu trochę pomagałam, a ja robiłam album filmowego. Z drugą częścią było podobnie. Ale teraz już nie ma takiego albumu, widocznie doszli, że trochę za dużo tego, jest natomiast album „Broń i uzbrojenie”. I szczerze odradzam. Co prawda dowiedziałam się jak, nazywa się każda najmniejsza blaszka w zbroi, ale jak konsultowałam ten oryginalny tekst ze specjalistami, to okazało się, że autor w wielu miejscach namieszał, albo nazmyślał. W sumie ja to przetłumaczyłam, potem następna osoba zabrała się za prostowanie tekstu, a kolejna jego ułagodzenie. I myślę, że po wysiłkach tych trzech osób, być może będzie to się nadawało do czytania, ale na pewno do oglądania. I to na pewno, bo zdjęcia są piękne.
LT: Dobra, skończmy już z tym Tolkienem. Tu już Ola przyznała się, że swego czasu coś gdzieś tam pisała. Tłumacząc musicie mieć jakiś polot pisarski, tak więc czy może już napisaliście coś gdzieś dla siebie, może jakieś opowiadania, może nawet na półkę.
AJ: Ja mam w sumie taką jedną powieść, którą czwarty raz przerabiam. W sumie to piszę ją od początku. Najpierw chciałam, żeby to było podobne do Gwiezdnych Wojen, potem doszłam do wniosku, że lepsza byłaby konwencja fantasy, ale teraz doszłam do wniosku, że wtedy uciekają tam wszystkie najciekawsze i najzabawniejsze sytuacje. Ale cały czas jest to w szufladzie, bo nigdy nie miałam czasu doprowadzić tego do końca.
LT: A chciałabyś kiedyś to wydać?
AJ: A kto by to chciał?
LT: A Ty?
RK: Spróbować, spróbowałem. I niech to zostanie tam w tej szufladzie.
LT: Dobra wróćmy jeszcze do Gwiezdnych Wojen. Idąc na film, słyszycie oryginalny tekst i widzicie polskie napisy. Jakie wrażenie odnosicie, zwłaszcza przy ostatnim filmie.
AJ: Ja nigdy nie czytam.
(śmiech na sali).
AJ: Nie czytam, bo chyba bym wyszła.
RK: O właśnie.
AJ: Pamiętam genialne zupełnie tłumaczenie z lat 70. i z czasów gdy TVP puściła „Gwiezdne Wojny” i „Imperium Kontratakuje”, na „Powrót Jedi” już pieniędzy nie wystarczyło. Tam było świetne tłumaczenie w stylu „Nasz kapitan zginął gdzieś na Antylach” [zamiast „Naszym właścicielem był kapitan Antilles”]. Plus jeszcze charakterystyczne było „latanie statkiem kosmicznym to nie młocka”.
RK: A tego to jest trochę. Czasem jak na komputerze włącza się lista dialogowa to też są takie rzeczy. Ostatnio bodajże z „Dwóch Wież” jest taka scena, w której oddział Sarumana atakuje na wargach zmierzających do Helmowego Jaru, a tu pojawia się tekst, że zaatakowali ich skauci. Drużyna harcerska ich napadła po prostu.
AJ: Zresztą w „Drużynie pierścienia” też krążyło tłumaczenie w którym ktoś krzyczy „Wrony”, gdy pojawiają się kruki.
RK: Najgorsze jest to, że ktoś się pod tym tłumaczeniem podpisał. Ktoś uznał, że może to firmować. Pirackie, czy nie pirackie, ale ktoś się do tego przyznaje.
LT: Z tym, że tłumaczenia krążące w sieci, należy chyba traktować z przymrużeniem oka. Sam spotkałem się z takim, że w pewnym momencie pojawia się informacja „przykro mi, ale nie rozumiem tego idiomu”.
RK: Ale uczciwy był ktoś.
(pytanie z sali): Jak to było z tłumaczeniem Barrissy i zmianami płci?
AJ: Jak dostałam „Nadchodzącą burzę” to wraz z nią dostałam materiały do tłumaczenia, w tym scenariusz przetłumaczony przez Andrzeja Syrzyckiego na potrzeby albumu, i wtedy złapałam się za głowę. Bo w książce wiedziałam, że Barrissa to była ona, natomiast z albumu zupełnie to nie wyglądało tak. Ale podobne sytuację się zdarzają. W książce jak tłumaczyłam ostatnio, jedną z części „Linii wroga”, to tam było tak, że jedna z Yuuzhańskich postaci w książce była kobietą, a w spisie na początku mężczyzną. Powiedziałam o tym Rzeteckiemu, ale nie wiem co on z tym zrobił.
LT: Czy utrzymujecie kontakt z innymi tłumaczami, pracującymi nad Gwiezdną sagą? Np. w ramach Nowej Ery Jedi? Bez informacji zwrotnej by wychodziły...
AJ: I tak wychodzą. I nie ma co tu dużo mówić. Pierwsze takie starcie miałam z Panem Syrzyckim, w momencie, kiedy on Master Shaper przetłumaczył jako Kształtownik. Napisałam mu, że nie może być to kształtownik, bo to się kojarzy z belką o specyficznym przekroju (termin techniczny). W końcu po długiej debacie mejlowej napisał mi: „Niech Pani nazywa sobie to jak chce, bo i tak redaktor w ogóle tego nie zauważy”.
LT: To już wiemy jak działa redakcja książek Star Wars.
AJ: Dokładnie.
RK: Wtedy gdy ja jeszcze tłumaczyłem, to były czasy gdy ogrom książek robił Jarosław Kotarski i błogosławiony tu dziś już niejednokrotnie, Andrzej Syrzycki. Wówczas to Jarek Kotarski spróbował dla Amberu zunifikować całe słownictwo. Trochę mu się to udało. Nie wszystko może było najlepiej trafione, ale przynajmniej starał się, by było jednorodne. Część rzeczy trzeba było dopracować później. W każdym razie, ja znam tu tylko wersję Jarka. A sytuacja wyglądała tak, ze Jarek miał tą swoją listę, a ponieważ Syrzycki był na miejscu, próbował coś tam zmieniać i normalnie doszło do konfliktu. Najbardziej to wyszło w momencie, kiedy Jarek dostał to przetłumaczenia leksykon, czyli przewodnik encyklopedyczny. Zastosował się do swojej listy, ale potem zostało to trochę zmienione, na nazwy Syrzyckiego. Jarek jest dość nerwowy, więc skończyło się to karczemną awanturą, ale że będąc kimś na dystans bardziej, także i topograficznie, bo jest ten dystans między Warszawą a Poznaniem, i przez to Jarek przegrał ostatecznie. I od tego momentu panuje tu pewne bezkrólewie, bo nie ma nikogo, kto by próbował pilnować jednolitego tłumaczenia, stylu. Nie ma nikogo, kto by nad tym panował. Ale jedno jest dobre, że choć część z tych rzeczy została. Sam pamiętam, że niektórych wcześniejszych pomysłów nawet nie ma co cytować, takie osobliwości wychodziły. A potem, gdy się okazało, że jeden z leksykonów Jarka, został bez jego wiedzy przeredagowany przez Syrzyckiego, ale pozostało nazwisko Jarka jako tłumacza, to Jarek odszedł. To był już cios poniżej pasa. I wtedy zakończyła się jego współpraca z Amberem definitywnie. I od tamtej pory jest w sumie coś w rodzaju bezhołowia. Wtedy jak jeszcze ja tłumaczyłem, to starałem się, by nazwy były z Jarkiem na bierząco dyskutowane. By były spójne, jednorodne.
AJ: Jeśli chodzi o pewną konsekwencję, to ja ze swojej strony ciągle z Amberem i panem Syrzyckim walczę. No może nie do końca walczę, ale proszę pana Rzeteckiego, by dał mi od razu dwa tomy, by choć w nich to tłumaczenie było spójne. W każdym razie jak jeszcze pierwsze książki tłumaczyłam, to dostałam taką swoistą listę, na której było napisane, jak się co powinno nazywać. Oczywiście były tam różne kwiatki jak np. coś co mi się bardzo nie spodobało – „Eskadra Łobuzów”, albo X-skrzydłowce. W obu przypadkach próbowałam z Amberem walczyć, ale nic. W każdym razie, męczę się z tymi X-skrzydłowcami i Łobuzami. Potem dopiero na liście mejlowej SWPL dowiaduję się nagle, że całe moje tłumaczenie zostało zmienione i są X-wingi. Więc od razu wzięłam za telefon i dzwonie, i mówię „Panie Pawle, czy panu zależy na tym, bym ja traciła czas? A wy potem na to by to zmienić? A on, na to, że w sumie to Łotry brzmią lepiej niż Łobuzy. A ja mu na to, że ja od początku to mówiłam, ale niestety taka była konsekwencja i wymogi.
LT: I na koniec, słyszałem jeszcze, że oboje lubujecie się w kotach, ba nawet ponoć próbowałeś kiedyś wydać jakiś tomik opowiadań o kotach? Dobrze słyszałem?
RK: Tak, dobrze. W sumie to było tak, że chcieliśmy wydać antologię opowiadań Andre Norton, składającą się z dwóch zbiorów, oczywiście wszystkie o kotach. No i udało się namówić agentkę, że można było zrobić z tego jedną książkę. Tyle, że wydawnictwo, dla którego to robiłem, niestety się rozpadło.
(pytanie z sali): Którego z bohaterów sagi lubicie najbardziej.
AJ: U mnie to było wielu, ale obecnie chyba najbardziej Anakin.
RK: Przypuszczam, że u mnie sympatia od razu narodziła się do Hana Solo i już tak zostało.
(pytanie z sali): Czy np. uważacie, że powinno się tłumaczyć wiernie, czy raczej, że można dokonywać pewnych zmian i korekt?
AJ: Ja uważam, że powinno się tłumaczyć wiernie.
RK: Moim zdaniem jest tak, że jeśli autor się zagubi, porobi ewidentnie jakieś błędy, to zadaniem tłumacza jest właśnie to by je ponaprawiać. Oczywiście trzeba jak najmniej ograniczać swoje własne myśli. No czasem się tak zdarza, ja miałem swego czasu problem z Alanem Dean Fosterem, który palnął w swojej książce, którą tłumaczyłem, jakiś błąd o genetyce. Nie wiem, dlaczego właśnie tak napisał. Więc zostało to przeze mnie tak wyprostowana, żeby trochę inaczej to zabrzmiało, żeby nikt nie mógł się ani mnie, ani Fostera czepiać.
(pytanie z sali): Jak się skończyła Twoja współpraca z Amberem?
RK: Generalnie to współpraca była na początku średnia. Potem w połowie lat 90. było trochę lepiej, ale potem skończyło się tym, że Amber zażądał od wszystkich tłumaczy nowych umów. I generalnie nie zgadzałem się z jednym paragrafem. Udało mi się indywidualną umowę, bez tego paragrafu, wynegocjować. Przetłumaczyłem, chyba z siedem kolejnych książek, ale Amber doszedł do wniosku, że nie będzie indywidualnych umów z tłumaczami, że wszyscy mają być równi. Generalnie chodziło o to, żeby przekazać Amberowi prawa do tłumaczenia, za jednokrotne honorarium, więc zakończyłem z nimi współpracę. Generalnie wcześniej to było tak, że Amber posiadał prawo do tłumaczenia, dopóki posiadał prawo do wydania tytułu, a chcieli zmienić na to, żeby mieć prawo do tłumaczenia, nawet po utracie swojej licencji. No i się skończyło, ale generalnie w miarę dobrze wspominam współpracę, bo książki schodziły regularnie, były to w miarę ciekawe rzeczy.