Relacja ShaakTi1138
Mój zeszłoroczny, pierwszy Prykon skutecznie przekonał mnie, że jest to impreza obowiązkowa dla każdego fana fantasy. Także w tym roku ochoczo zapakowałam plecak i dziarskim krokiem ruszyłam do Poznania. Tym razem podróż pociągiem była o wiele lepsza niż ostatnio, bo nie było przesiadki na trasie (acz o PKP słowo jeszcze będzie…). Po dotarciu na miejsce też czułam się o wiele pewniej niż w zeszłym roku, droga w głowie dobrze się zachowała. Było nieco przed dziewiętnastą, a ja czułam się już nieco zmęczona pracą i podróżą, więc stwierdziłam, że odpuszczę sobie stanie w kolejce i kupię wejściówkę kolejnego dnia. Niestety przygody z hotelami i trasą do nich chyba nigdy mnie nie odpuszczą. Tym razem wywiało mnie bowiem na Zieliniec, przepiękną wschodnią dzielnicę Poznania. Poznania, zaznaczam, nie pod Poznaniem. Kilka lat mieszkania w stolicy rozpuściło mnie na tyle, że uznałam za oczywistość, że autobusy miejskie dojeżdżają wszędzie. Mocy dzięki przed wyjazdem spojrzałam na rozkład, no i okazało się, że nie, co to w ogóle za fanaberie. W ten sposób miałam przyjemność zapoznać się ze Swarzędzką Komunikacją Autobusową. Bilety co prawda drogie, no ale co tam, w końcu to Pyrkon. Przed wejściem do autobusu trzy razy sprawdziłam na jakim przystanku mam wysiąść i czy na pewno nie jest na żądanie. Nie był. Kierowca podjechał, wsiadłam i zaczęłam spokojnie obserwować drogę. Gdy zbliżał się mój postój, stanęłam obok drzwi, co, jak uznałam, miało być dostatecznym sygnałem, że chce wysiąść. Nie było i w ciągu kilkudziesięciu sekund zawitałam do Swarzędza. Bluzgając pod nosem wysiadłam i ruszyłam z powrotem do Poznania. Ostatecznie nie wyszło mi to na złe, bo jak wspominałam wyżej, okolica była przepiękna – słońce właśnie delikatnie zachodziło, na polach rosły gdzieniegdzie krzaki, a wysokie żółte kłosy uginały się pod wiatrem. Pomyślcie o mapie Białego Sadu z „Dzikiego gonu” - aż piosenki wędrowne zaczęły same cisnąć mi się na usta. Gdy wszak zawitałam w progach hotelu, szybko poszłam do pokoju i wkrótce zasnęłam.
Pamiętałam lekcję z zeszłego roku, także tym razem nie wstałam tak wcześnie. Po śniadaniu wymaszerowałam, mając w głowie myśl, że każdy przystanek w SKA jest na żądanie. Tym razem obyło się bez problemów, a, ku mojemu zaskoczeniu nie było kolejek po wejściówki na Pyrkon (bo ostatnim razem patrzyłam ze współczuciem na ludzi stojących w rzędach po kilkadziesiąt osób, gdy odbierałam prasówkę). Najprawdopodobniej większość poszła już w piątek. Papierowy program był tym razem wydrukowany nieco przejrzyściej, dlatego był mniejszy problem z zaznaczeniem fajnych paneli, niestety gorzej wypadła mapka. Większość stałych punktów konwentu, takich jak wystawcy czy sale prelekcyjne, się nie zmieniło, ale gastronomia już na przykład tak i chyba nowym osobom odnalezienie się mogłoby sprawić trudność. Tak czy siak, popędziłam na pierwszy panel tego dnia, czyli najciekawsze postaci w komiksach SW naszego Seva. Kolejka nie była długa, sporo osób, w tym i ja, było jeszcze w stanie lekko śpiącym, więc czekanie nie było tak tragiczne. Sam panel był przede wszystkim fajną okazją do ponerdzenia – Sev wybrał dziewięć najbardziej interesujących bohaterów marvelowskich SW i choć zgadzam się z wyborem, to nadal pewnej pani archeolog nie trawię i nie przetrawię.
Następnie wyrwałam się na, jak to mówimy u nas na wschodzie, pokupki, na które czekałam kilka miesięcy. Sporo wystawców pozostało tych samych, ale ucieszyłam się, bo miałam wrażenie, że mniej było taniego szajsu, a więcej wystawców robiących na przykład rzeczy wykonane ręcznie, choć zawiodła mnie oferta koszulkowa – wstyd bez jakiegoś nowego ciuchu z konwentu wyjść, ale zwyczajnie nie było nic ciekawego. Zaopatrzywszy się w książki, mangi, zakładki, karcianki i prezenty dla rodziny, ruszyłam do sali konkursowej, przeklinając sama siebie, bo rzecz jasna obładowałam się jak muł. Ale na kolejny punkt programu musiałam stawić się co najmniej godzinę wcześniej, bo chodziło o legendarny Festiwal Pieśni Krasnoludzkiej. I tutaj poczułam się nieco zawiedziona, bo wejść na to co roku chce cała masa osób, a finały odbywają się w małej sali konkursowej. Do tego jakieś 10 minut przed rozpoczęciem obok drzwi jak gdyby nigdy nic utworzyła się druga kolejka, całe szczęście organizatorzy wykazali się na tyle dużą przytomnością umysłu, by wpuszczać najpierw ludzi przy ścianie. Piosenki były nieco mniej ciekawe niż ostatnio, może prócz „Kilofa” („Konik na biegunach” Urszuli) czy wszystkiego, co śpiewają Alkokrasnoludy. Ale na koniec cała sala śpiewała (właściwie: starała się śpiewać) „Piękne jak sztolnie” z zeszłego roku, aż mi się łezka zakręciła.
Na panel o hejcie fanów do SW nie miałam najmniejszej ochoty iść, ale późnym popołudniem wybrałam się na ten o mandaloriańskich zbrojach. Chłopaki z Madalorian Mercs mieli zamiar pobić rekord i w godzinę wykonać podstawowe elementy pancerza (napierśnik i naramienniki) koledze z widowni. I tu niestety pojawił się jedyny szkopuł tego warsztato-panelu: prawdopodobnie ze względu na konieczność użycia narzędzi nie mógł się on odbyć w zwyczajnej sali, więc ustalono, że będzie miał miejsce w strefie fantastycznych inicjatyw w jednej z dużych hal niedaleko świetlicy. Niestety przez to było bardzo głośno i prowadzącego słychać było tylko wtedy, gdy stanął blisko. Nie zmienia to faktu, że dla mnie był to bez dwóch zdań najciekawszy punkt całego Pyrkonu. Panowie odpowiadali na pytania o zbroje, pokazywali, mówili co z czego wykonać i jak. Tylko na pytanie o cenę tego wszystkiego mi nie chcieli powiedzieć nic…
Pod wieczór chciałam co prawda pójść jeszcze na panel o romantyzmie (jako epoce) w grach wideo, ale ciężar zakupów zaczął dawać się coraz bardziej we znaki, toteż wróciłam do hotelu. Z oferty niedzielnej zaciekawił mnie tylko panel Burzola. Zresztą tutaj muszę wspomnieć, że organizatorzy mogliby się odrobinę lepiej postarać i przerzucić część co bardziej obleganych wydarzeń na ostatni dzień. Wiem, że większość z uczestników ma wtedy jeszcze przed sobą drogę do domu, ale tak naprawdę w niedzielę pozostaje zazwyczaj włóczenie się dookoła targów. Ja ostatnie godziny imprezy wykorzystałam właśnie na to. Spotkałam się z Finsterem i razem poszliśmy do hal 7 i 8, gdzie tym razem wstawiono wszelkie wystawy. Mam niestety wrażenie, że starwarsowa oferta była w tym roku nieco uboższa. Co prawda Kantyna wzbogaciła się o kilka nowych eksponatów, tak samo jak Figury Piotra Mintrury ale jakoś nie mogłam znaleźć na przykład wystaw LEGO.
Burzol i AgentJustyna zorganizowali całkiem ciekawy panel, w którym prezentowali jak Ian Doescher inspirował się Szekspirem przy tworzeniu swoich starwarsowych „tragedii”. Najciekawszy z tego wszystkiego był mini-quiz i fragmenty różnych sztuk Barda, zwłaszcza te w interpretacji Davida Tennanta. Przed samym panelem spotkaliśmy się z gronem bastionowym i ludźmi z kolejki i zaczęliśmy dyskutować o gorących tematach z SW, aż cały czas było mi żal, że było to jeszcze przed „Solo”, ale i tak było o czym gadać (swoją drogą – pozdrowienia kolego z kolejki!).
Jak wspomniałam, tego dnia nie było już nic więcej do roboty, więc poszliśmy z Finsterem ponerdzić dalej i coś zjeść. Na plus muszę zaliczyć fakt, że oferta gastronomiczna nie była tym razem tak krasnoludzka (czytaj: mięsno-piwna), choć nadal pięciogwiazdkowa restauracja to nie była, ale cóż, takie uroki konwentów. Droga z powrotem do Warszawy zasługuje na oddzielną relację, bo PKP znów zawiodło na całej linii. Nie wiem, może nikt z zarządu nie ogarnia, że w weekend jest jedna z większych imprez w kraju (a w tym czasie w Poznaniu odbywał się również Air Show). Nie chodzi nawet o to, że było ciasno, bo tego, że ktoś będzie chuchał mi we włosy, to się spodziewałam. Chodzi o to, że na peronie pozostała rzesza ludzi, która zwyczajnie nie była w stanie wsiąść do wagonu. Po dwudziestu minutach sprowadzono dwa kolejne, ale nawet to niewiele dało (w tym samym czasie zaczęły się u nas obozowe żarty i rosyjskie piosenki – nic tak nie zbliża jak wspólne wracanie z konwentu pociągiem!). W rezultacie w sumie spóźniliśmy się godzinę, więc proszę tu PKP – ogarnijcie się w przyszłym roku.
Może ostatnio zadziałała magia pierwszego razu, bo nie wróciłam aż tak zaczarowana z mojego drugiego Pyrkonu. Najbardziej chyba żałowałam, że nie zobaczyłam wszystkiego, co chciałam. Gdyby nie kolejki, byłoby to możliwe, ale cóż, pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Niemniej podtrzymuję to, co powiedziałam: to impreza obowiązkowa nawet dla tych, którzy jak ja rzadko gdziekolwiek jeżdżą. Tu nie chodzi nawet o panele czy wystawców, ale o niesamowitą atmosferę, której należy choć raz w życiu posmakować.
Autorzy zdjęć: Finster Vater i ShaakTi1138