Autor: Marcin "Vua Rapuung" Waniek
But ask the seas throughout the world,
ask the sailor who has crossed the ocean;
he knows this ship, the dread of the godly:
I am called the Flying Dutchman.
- Ryszard Wagner, “Latający Holender”
Nieco ponad sto lat temu, w kwietniu roku 1912 jeden z trzech transatlantyków typu Olympic opuścił port w Southampton. Kilka dni później tragicznie zakończył swą podróż po spotkaniu z górą lodową. RMS Titanic, bo o nim tu oczywiście mowa, jest chyba najbardziej znanym statkiem, jaki kiedykolwiek pływał po oceanach świata (choć podobno wielu Amerykanów jest zaskoczonych słysząc, że istniał on naprawdę). Odkąd odkryto, że wydrążony pień drzewa unoszący się na wodzie może stanowić całkiem niezły środek transportu, wiele jednostek pływających okryło się sławą. Któż nie zna historii Latającego Holendra, przeklętego statku-widmo o załodze złożonej z kościotrupów. Do czyich uszu nie dotarła opowieść o tajemniczym losie załogi Mary Celeste. Kto wreszcie nie słyszał (bliższych nam nieco dziejowo) nazw takich jak ORP Orzeł, Bismarck, Yamato, Exxon Valdez, czy Rainbow Warrior. Również wszechświat „Gwiezdnych Wojen” pochwalić się może wieloma statkami, które z takich, czy innych względów obrosły legendą. I to pomimo że nigdy nie widziały morza. Co sprawiło, że znalazły się one na ustach mieszkańców odległej galaktyki?
Kiedy Zjadliwy, gwiezdny niszczyciel klasy Imperial-II opuszczał stocznie Kuat Drive Yards, jego twórcy z pewnością nie spodziewali się, jaka przyszłość czeka ich dzieło. W ramach splotu niezwykłych wydarzeń okręt trafił bowiem w ręce Boostera Terrika, koreliańskiego awanturnika, który przemianował go na Errant Venture (w polskich tłumaczeniach obok wersji oryginalnej statek pojawia się również jako Błędna Wyprawa oraz Błędny Rycerz) i zamienił w największe w galaktyce mobilne kasyno i centrum rozrywki. Z charakterystyczną dla siebie subtelnością nakazał również pomalować kadłub okrętu na jaskrawoczerwony kolor (gdy tylko zdołał zgromadzić wystarczająco wiele farby). Rozbrojony po przejściu w prywatne ręce, niszczyciel był kilkukrotnie dozbrajany i ponownie wysyłany na front. Wziął udział między innymi w bitwie o Yagę Mniejszą, ostatniej potyczce galaktycznej wojny domowej oraz w walkach z Yuuzhan Vongami. Z tego okresu pochodzą pogłoski o odkupieniu przez Boostera od Huttów planów Miecza Ciemności i wyposażeniu swojego cacka w zminiaturyzowaną wersję superlasera. I bez tego okręt ten pozostaje najdoskonalszym wyrażeniem odwiecznego amerykańskiego pragnienia posiadania jak największej pukawki.
Odległa galaktyka dorobiła się też własnej wersji Latającego Holendra w postaci Celestine, w pełni zrobotyzowanego statku obdarzonego niezależną sztuczną inteligencją. Po opuszczeniu stoczni okręt wykonał skok w nadprzestrzeń, ale nigdy nie osiągnął portu przeznaczenia. Od tamtej pory we wszystkich spelunach galaktyki szerzą się opowieści o pojawieniach się gargantuicznego droida. Podobno ujrzenie go w czasie bitwy przynosi fatalnego pecha.
Innym statkiem-widmo przemierzającym otchłanie nadprzestrzeni był Teljkoński Wagabunda (można go pokochać za samą nazwę, czyż nie?). Ogromny okręt pojawiał się od czasu do czasu w normalnej przestrzeni, nadając niezrozumiałe komunikaty i niszcząc wszelkie jednostki usiłujące się do niego zbliżyć. Dopiero zespół znanego szulera Lando Calrissiana odkrył prawdziwe przeznaczenie jednostki. Była ona swoistą kapsułą czasu, przechowującą zapis kultury i dziedzictwa rasy Qella, której rodzimy świat pogrążył się w trwającej eony epoce lodowcowej. W odpowiedniej chwili Wagabunda miał ponownie rozpocząć cykl życia na planecie. Można by pomyśleć, że istoty o takim stopniu zaawansowania technologicznego powinny być w stanie umknąć zagładzie, zamiast poszukiwać dziwacznych sposobów na jej przetrwanie, ale cóż…
Niektóre statki pracują na swoją legendę całymi latami. Innym wystarczy jedna chwila. W życiu Lusankyi, bliźniaczego okrętu (nie)sławnego Executora wyróżnić można aż dwa takie momenty. Wkrótce po skonstruowaniu statek ukryto wraz z repulsorowym łożem pośród zabudowy Coruscant (choć zawsze wolałem teorię, że został tam wybudowany przez odpowiednio zaprogramowane roboty konstrukcyjne), skąd wyrwał się po opanowaniu planety przez Nową Republikę, równając przy tym z ziemią całe kwartały miasta i zabijając miliony istot. Wydawałoby się, że ciężko będzie to przebić. A jednak. Podczas obrony oblężonej przez Yuuzhan Vongów Borleias gwiazda Lusankyi rozbłysła po raz ostatni. Zamieniona staraniami republikańskich inżynierów w największy w historii jednoosobowy myśliwiec (my nazwalibyśmy ją raczej branderem), kierowana ręką Eldo Davipa, staranowała światostatek Domeny Hul z ojcem mistrza wojennego Czulkangiem Lahem na pokładzie. Finał operacji „Włócznia Imperatora” do dziś stanowi dla mnie (obok ostatnich chwil Gannera Rhysode) jeden z najbardziej pamiętnych momentów „Nowej Ery Jedi”.
Jedne statki pamięta się za ich historię, innym wystarczy odpowiedni wygląd. Kryterium to niewątpliwie spełnia Fairwind, flagowy okręt mistrza Jedi Valentyne’a Farfalli. A to z racji tego że wygląda, jak… no cóż, pływający po ziemskich morzach galeon. Do kompletu z drewnianym kadłubem, żaglami, figurą dziobową w kształcie jednorożca oraz załogą złożoną z nimf, harpii i satyrów. Poziom absurdu dorównuje tu niektórym komiksom Marvela (które zresztą miały swoje własne kosmiczne galeony, jak choćby Merriweather czy Wayfarer). Zawsze bliska była mi teoria, że komiks „Jedi vs. Sith” prezentuje wydarzenia widziane oczyma dziecka rzuconego w sam środek konfliktu zbrojnego (podobny stosunek mam zresztą do produktów spod znaku „The Clone Wars”). Równie niezwykłym wyglądem (choć, o dziwo, nie wzbudzającym niemal żadnych kontrowersji) poszczycić się może ithulliański drobnicowiec, statek kosmiczny skonstruowany w oparciu o ciało gigantycznej osy.
Co stoi za ludzką fascynacją statkami? Co powoduje, że jesteśmy skłonni traktować je niemal jak żywe istoty, że z okazji narodzin każdego z nich składamy pogańską ofiarę z alkoholu (Wikingowie zwykli byli nadawać tej ceremonii bardziej krwawy charakter)? Na morzu okręt jest jedynym, co stoi między ludzkim życiem a rozszalałym gniewem żywiołu, staje się schronieniem, domem, towarzyszem broni. Persowie mieli twierdzić, że są trzy rzeczy najpiękniejsze na świecie: okręt pod pełnymi żaglami, koń w galopie i pulchna kobieta. Pewnie można by się sprzeczać, zwłaszcza że w Polsce przez wieki nie miała szans rozwinąć się silna tradycja morska. Tym niemniej trzymanie w ręku steru statku i powodowanie nim wedle swej woli to naprawdę niesamowite przeżycie. Choćby tym statkiem była tylko niewielka łódka na mazurskim jeziorze. I choćby udało ci się ją wywrócić już pierwszego dnia.
Stele2012-05-27 17:57:07
Jedyny świeży w rozumieniu temat-autor artykuł na podium. Za krótki jednak jak dla mnie, albo po prostu w kwestii dziwacznych okrętów już nic nowego mnie spotkać nie może. :(