Jak bardzo by się człowiek nie starał uniknąć takich porównań/nawiązań to obecnie Star Warsy i Marvele mają naprawdę wiele wspólnego. Raz, że nad wszystkim stoi Wielki Br... Walt Disney, dwa to podejście do franczyzy, a trzy - pomniejsze elementy dające większą całość. Jednym z tych elementów jest
Taika Waititi, nowozelandzki współreżyser „The Mandalorian”. Człowiek o bardzo specyficznym poczuciu humoru, zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Jeden z piątki, która ma nadać kształt pierwszemu aktorskiemu serialowi SW. Czy znajdzie to przełożenie w fabule?
Należałoby zacząć od kolejnego elementu-ciekawostki, mianowicie tego, że superbohaterowie kinowych ekranów są ostatnio prowadzeni przez reżyserów, którzy zdobywali uznanie filmami niezależnymi, zwłaszcza na kultowym
festiwalu Sundance. Można się tylko zastanawiać co tacy twórcy widzą w masowych blockbusterach (poza pieniędzmi i ew. otwarciem się na Hollywood) i czy nie jest to pewnego rodzaju gwałt na ambitniejszej twórczości, ale to chyba temat na inną dyskusję.
Za to z przykładów to
Jon Watts kręci drugiego już Spider-Mana (po „Homecoming” przyszła pora na jakże odkrywczy tytuł „Far From Home”),
Ryan Coogler popełnił głośną „Czarną Panterę”, a nasz Waititi to przecież niebanalny „Thor: Ragnarok”. Jeśli do tego dodamy plotki o
Ricku Famuyiwie, jakoby nęconego przez Warner Bros. do uniwersum DC Comics, to wychodzi całkiem ciekawy kolaż. A przecież Taika i Rick to duet z „The Mandalorian”. Jak ładnie wszystko zostaje w rodzinie, jak niedaleko pada Star Wars od Marvela.
Ale sednem tego newsa, po przydługim wstępie, są pytania które zadali dziennikarze
observer.com Waititiemu przy okazji tegorocznej edycji
festiwalu SWSX oraz wnioski jakie płyną z odpowiedzi. Wspomniałem już wcześniej o poczuciu humoru nowozelandczyka, z którym można się zapoznać w jego komediach czy krótkim metrażu, oglądając wspomnianego „Thora”, czy czekając na najnowszą produkcję „Jojo Rabbit”, w której wcieli się w autorską kreację Adolfa Hitlera. Brzmi groteskowo, ale w projekcie występują również Sam Rockwell, Alfie Allen i cudowna Scarlett Johansson.
W przemycaniu czy wręcz jawnym podawaniu widzowi takich rzeczy reżyser musi mieć jednak względną swobodę tworzenia. Czy taka istnieje przy Gwiezdnych Wojnach?
Observer.com zapytał Waititiego, przy okazji nowego serialu
'What We Do in the Shadows ', kręconego razem z Jemaine'm Clementem i Paulem Simmsem (nowego-starego, bo powstały już dwie produkcje pod tym samym tytułem, taka ich mini-franczyza), gdzie mieli wolną rękę, o to czy w SW będzie musiał balansować po cienkiej linii:
Zdecydowanie jest kilka rzeczy, których nauczyłem się przez lata pracy z Clementem i Simmsem i to jest bagaż doświadczeń, który przywiozłem do mojego odcinka. Ale nie mogę… To jest bardzo święty wszechświat, uniwersum Gwiezdnych Wojen, więc nie mogę pozwolić sobie na wiele.
O dalszym przesuwaniu granic reżyserskich zapytano go w kontekście 'Thora' i "opieki" producenckiej:
Tak, musiałem wszystko sprawdzać i konsultować. Czasem słyszałem, że prowadząc ciężarówkę marki Marvel zjechałem z autostrady i mknę bezdrożami, więc teraz muszę zawrócić.
Paul Simms stwierdził jednak, że Waititiemu udało się zachować swoją oryginalność i chociaż Disney kontroluje tą markę podobnie jak Lucasfilm, to jest dobrej myśli. Na pytanie, które z uniwersów ma bardziej restrykcyjne zasady, odpowiedź była szybka i prosta:
Oczywiście, że Gwiezdne Wojny.
Komentatorzy są zatem zgodni, że nie zobaczymy w nowym serialu nadmiarów golizny w wykonaniu np. Hutta i Gunganina, raczej też nie ma co nastawiać się na rolę ala Jeff Goldblum, redukującego magiczną krainę Thora do "Ass-guardu" (Dupochronu?), czy też wisienki na torcie w postaci
Devil's Anus (nie kojarzę jak to przetłumaczono w polskich kinach).
To dobrze, źle? Zapraszamy do dyskusji.
KOMENTARZE (35)