Ostatnio w sieci pojawił się wywiad z Rickiem McCallumem, który po premierze „Red Tails” zaczął się trochę mocniej udzielać w mediach. Czyżby szukał pracy? Sam wywiad dotyczy jednak w większości dużo wcześniejszej twórczości Ricka, choć nie zabraknie w nim odniesień do „Gwiezdnych Wojen”.
P: Pracowałeś w bardzo wielu projektach z Dennisem Potterem w latach 80. Trudno sobie wyobrazić by filmy takie jak „Dziecko marzeń” (Potter napisał scenariusz filmu o Lewisie Carrollu, autorze „Alicji w Krainie Czarów” w 1985) powstały dzisiaj.
O: Nie ma szans, by powstały.
P: Jak są twoje odczucia wobec zmian zachodzących w przemyśle filmowym. Dziś nawet taki film jak „Red Tails”, który firmuje Lucasfilm ma trudności z wyświetlaniem?
O: Jest trudniej. Miałem 25 lat, gdy miałem szczęście pracować z Dennisem, ale poznałem go w wieku 23 lat. Dzieliliśmy dwie rzeczy: obaj uwielbialiśmy się spijać, no i byliśmy jedynymi, którzy palili po trzy lub cztery paczki papierosów dziennie. Poznałem go w Los Angeles na imprezie w domu Kena Adamsa. Potter zapytał mnie, czy mógłbym go zawieźć na lotnisko, a po drodze powiedziałem mu, że chciałbym produkować, lecz trudno jest znaleźć dobry materiał.
W każdym razie dał mi kopertę, w której znajdował się scenariusz „Grosza z nieba”. W tym czasie robiłem film z Neilem Simonem, jednym z najlepiej opłacanych scenarzystów. Potter spytał mnie ile zarabia Simon, odpowiedziałem mu, a on powiedział, że jeśli dam mu dolara więcej, pozwoli mi bym w ciągu pół roku sprzedał scenariusz. Jeśli mi się nie uda, scenariusz miał wrócić do niego. Na trzy dni przed terminem sześciomiesięcznym miałem już zielone światło na ten film. I to była jedna z największych katastrof w historii MGM.
P: To wersja ze Stevem Martinem?
O: Rzeczywiście. To naprawdę dobry film i ma 12 nieprzerwanych minut, które są prawie perfekcyjne. Ale rozsadził też MGM i oni nigdy się już nie podnieśli, bynajmniej nie przez nas, ale przez to, że zmagali się z 15 czy 16 filmami, których nie byli w stanie dobrze wyprodukować. To było tuż przed premierą, Dennis i ja byliśmy w Nowym Jorku i jedliśmy obiad z krytykami - Vincentem Canbym i Pauline Kael. Oboje oszaleli na punkcie tego filmu, a Vincent Canby nawet powiedział mi: „Jutro rano się obudzisz i albo okaże się, że jesteś geniuszem, albo nie będziesz musiał już w ogóle pracować”. W noc premiery okazało się, że to kompletna katastrofa. Do tego stopnia, że jak już wróciłem następnego dnia do LA, to już zamalowywali moje imię na miejscu parkingowym.
P: Co się działo potem?
O: Cóż, Dennis powiedział: „Chcę byś pojechał do Anglii, tam porażka to sposób na życie!”. I tak też zrobiłem, by skończyć „Dziecko marzeń”. Kosztowało nas to milion dolarów. Zarobiło 2 miliony dolarów, więc się nie spłukaliśmy do końca, a potem kręciliśmy co roku kolejny film. Robiliśmy nawet film dla BBC z Lee Marvinem i Stingiem, a tam skoro już weszliśmy do BBC Dennis pisał film, który wątpił że kiedykolwiek powstanie – „The Singing Detective”.
I tak jakoś żyliśmy, co było fantastyczne. Ale w roku 1990 świat stał się innym miejscem. Pieniądze stały się o wiele bardziej ważne i tak dalej. Ale to jeszcze był złoty okres, w którym można było pójść do Jonathana Powella, który zarządzał serialami w BBC i dać mu scenariusze na 8 godzin, a on po 8 godzinach po spotkaniu dawał zielone światło. To było nie do pomyślenia i nie było na świecie, żadnego innego miejsca, w którym tak by to wyglądało. Ale tamte dni przeminęły.
P: Co więc Cię trzyma przez te wszystkie lata w tym biznesie?
O: Nigdy nie zapomnę, jak Dennis napisał scenariusz pt. „Tears Before Bedtime”, do którego - zanim wszystko się namieszało a BBC ukarało nas za stratę pieniędzy - udało się zaangażować Josepha Loseya jako reżysera. On miał 77 lat i to był jego pierwszy film, odkąd umieszczono go na czarnej liście w latach 50. No i musiał wrócić do Stanów by go wyreżyserować. W każdym razie, spotkałem go na King’s Road i udaliśmy się do jego prywatnej biblioteki, pełnej scenariuszy - z trzysta a może i czterysta. Ale tylko osiem z nich oprawiono w skórze, więc spytałem dlaczego tylko tyle. On mi odpowiedział, że te oprawione to filmy, które już zrobił, reszta to filmy które chce jeszcze zrobić.
P: To musi być upokarzające.
O: To łamie ci serce, ale to też to, co znaczy być w tym biznesie. Kocham pracować ze scenarzystami i reżyserami i sprawiać by ich filmy nabierały kształtu, wydarzały się. I tak długo dopóki się o to troszczysz, czy troszczysz się o nich jako ludzi, masz wspaniałe życie. Ale nikt tych filmów nie ogląda. Żaden z tych filmów nie był sukcesem, cóż były wspaniałe i nasi przyjaciele i krytycy je uwielbiali, ale nikt ich naprawdę nie widział. Potem jednak kończysz robiąc filmy popularne dla młodych chłopców, co jest fenomenalnym sukcesem i wynagradza wiele... ale jest też dużo rzeczy, które chciałoby się zrobić poza światami Gwiezdnych Wojen czy Indiany Jonesa.
P: Skoro już przy tym jesteśmy, jak wygląda status serialu Gwiezdno-wojennego?
O: Nad serialem spędziliśmy już trzy i pół roku i mamy już napisanych 50 godzin.
P: Ale czy serial jest już gotów by ruszyć?
O: Cóż, mamy drugą wersję scenariuszy, i zajęłoby nam z jakiś rok by ruszyć ze zdjęciami, tylko dlatego, że wszystko jest tak dopracowane.
P: Skoro rozwój jest już tak zaawansowany, to skąd impas?
O: Odcinki są zbyt drogie... i mamy jeszcze dwa problemy. Po pierwsze wiemy, że telewizja jaką znamy dziś imploduje, zmieni się. Obecnie mamy telewizje sieciową, która jest tą, w której powinniśmy się znaleźć, gdyż ma mnóstwo dolarów i olbrzymią widownię, ale szkopuł tkwi w tym, że daje nam zaledwie 42 minuty z godziny programu, resztę zabierają reklamy. Z drugiej strony jest jeszcze telewizja kablowa, która daje najbardziej prowokacyjne i ciekawe programy, ale ma zaledwie 1 czy 2 miliony widzów. Więc mają też niewiele pieniędzy, które mogliby wydać, zwłaszcza dając wolną rękę i kontrolę nad materiałem, co dla nas jest nie do zaakceptowania.
P: Czy zatem głównym problemem teraz jest to, że telewizyjne Gwiezdne Wojny dawałby wam mniejszą kontrolę niż filmy kinowe?
O: Coś w tym stylu. Nasz największy problem polega na tym, że to dorosłe historie. Coś w stylu „Deadwood” w kosmosie. To coś czego George Lucas jeszcze nie robił z Gwiezdnymi Wojnami. To nie jest dla dzieci. Oczywiście mam nadzieję, że będą oglądały, ale widownią docelową nie są 8-9-letni chłopcy. Sytuacja się komplikuje, że każdy odcinek, a jeśli weźmiemy pod uwagę odcinki łączone, podwójne - jest większy niż każdy z filmów, który robiliśmy. To poziom „Avatara”, a mamy tylko 5-6 milionów USD na każdy odcinek.
P: A co z planami mniejszych i bardziej osobistych filmów George’a?
O: George jest teraz oficjalnie na emeryturze. I myślę, że on potrzebuje teraz z roku by zrozumieć, co chce dalej robić. To jednocześnie klątwa i błogosławieństwo, wiem, że to brzmi dziwnie, ale tak jest. To zupełnie jak z „Avatarem” Jima (Camerona). Chodzi o to, że on mu się nie poświęca do końca życia, ale przynajmniej na 10-15 następnych lat. A to cię zmienia, to co robisz wpływa na twój styl życia, ale nie masz jednocześnie czasu by się tym cieszyć, gdyż ciągle pracujesz. To może nie jest problem, ale swego rodzaju klątwa. Więc myślę, że George faktycznie potrzebuje czasu by zrozumieć, co chce dalej robić, ale jeszcze ważniejsze, co chce przekazać.
Czy wszystko sprowadza się do tego, że ma się głos? Czy można wpaść w ducha swojego czasu czy raczej powiedzieć: nie, dziękuję. To zupełnie jak z Francisem (Fordem Coppolą). Francis, którego znaliśmy i z którym dorastaliśmy zniknął, zgubił swój głos, ale spędza swoje życie robiąc filmy takie jak „Twixt”. Nikt nie wali do kin na ten film, a Francis i tak zarabia dostatecznie dużo na swojej winiarni, że wszystkich traktuje wyjątkowo szczodrze i wszyscy dobrze się bawią. Robią sobie małe filmy drogowe i nawet jeśli jakiś odniesie sukces, to nic z tego nie wyniknie.
P: Czy filmy George’a będą mieć podobny nastrój?
O: Nie, myślę, że one będą nawet bardziej... Jeśli naprawdę chce się zrozumieć George’a to trzeba obejrzeć „THX-1138”. To jego typ filmów. I myślę, że wtedy był najszczęśliwszy. Gdy pierwszy raz go spotkałem, robiliśmy „Dziecko marzeń” w Elstree, a on był w Wielkiej Brytanii i wspierał Waltera Murcha, genialnego montażystę, który reżyserował „Powrót do Oz” i któremu studio groziło zwolnieniem. Więc George się wtrącił i powiedział, że będzie przychodził każdego dnia aż film zostanie skończony. W każdym razie, nasz wspólny znajomy oprowadzał go po studiach i pokazał nas. Miałem 18 pracujących ludzi i żadnej aparatury. Wszyscy chcieliśmy być na planie „Powrotu do Oz” bo oni mieli dźwig i jedzenie, no i kręcili przez 60 tygodni, podczas gdy my mieliśmy na wszystko 3 tygodnie! W każdym razie George przyszedł do nas, był cichy i nieśmiały, usiadł sobie i patrzył cały dzień i jestem pewien że nam zazdrościł tego, jak robiliśmy nasz film, który naprawdę był małym filmem.
P: Ale od „Amerykańskiego Graffiti” istnieje jakieś połączenie między kolejnymi filmami, i właśnie w tym „THX-1138” naprawdę się wyróżnia z kanonu Lucasa.
O: Racja, to Francis, czyli jego mentor od czasu „Deszczowych ludzi”, powiedział mu po premierze „THX”, że musi znaleźć opowieść, która przemówi do wielu ludzi. Więc Lucas napisał scenariusz o tym jak dorastał w swojej rodzinnej miejscowości, Modesto i tak powstało „Amerykańskie Graffiti”.
P: Zakładając że serial Star Wars trafi do produkcji i pamiętając o emeryturze Lucasa oraz tym, że chce robić bardziej osobiste filmy, myślisz, że odetnie się od serialu?
O: Nie, myślę, że zrobi to samo co było z młodym Indym. Wynajmie najlepszych reżyserów, stworzy najlepsze scenariusze i będzie wszystkich wspierał w procesie montażu. Znów, jeśli George chciał być kiedyś znany z czegoś to właśnie z montażu. To jego marzenie i część tego, co najbardziej kocha. Pewnie nie raz to już mówiłem, ale pisanie jest dla niego cierpieniem, i wie, że jest bardzo wiele osób, którym nie podobają się jego scenariusze. Ale to jego historie, i to najlepszy sposób by je pokazać, choć ciężki dla niego.
Natomiast reżyserowanie nie jest jego celem w życiu. On chce tylko zebrać materiał, naprawdę zaś kocha siedzenie w montażowni i robi to. Najlepsze w Młodym Indianie Jonesie było to, że to był dla niego jakby film robiony za pomocą poczty. On sobie montował i dzwonił do mnie, a ja byłem gdzieś gdzie różnica czasu wynosi dziewięć lub dziesięć godzin - i mówi: potrzebuję szerszego ujęcia gdy wchodzą w Szanghaju. Tyle, że byliśmy już we Francji. Więc kończyliśmy prace na lokacji i ruszaliśmy dalej. To było dość złożone tworzenie filmu, bo korytarz kręciliśmy w Paryżu, schody w Pradze a salę balową w Moskwie. I tak dalej.
P: Czy nie używaliście tego modelu produkcji przy prequelach?
O: Owszem, bo to była jedyna możliwość by zrobić to za takie pieniądze. Znów musieliśmy to zrobić o 60-70% taniej niż studia. I jedynym sposobem jest proszenie ludzi o poświęcenie się, to działa, a wynagradzamy ich w sposób którego sobie nigdy nie wyobrażali.
KOMENTARZE (2)