Według niektórych źródeł na rynku powinny pojawić się też ponownie płyty z pojedynczymi epizodami.
„Ojciec chrzestny” ma głęboki wpływ na cały krajobraz amerykańskiej kinematografii po 1972, roku swojej premiery, a „Gwiezdne Wojny” nie są tu żadnym wyjątkiem.
„Ojciec chrzestny” to mistrzowska eksploracja ludzkiej strony mafii, oraz wpływu jaki wywiera ona na duszę oraz rodzinę, no i był wyreżyserowany przez wieloletniego przyjaciela i mentora George’a Lucasa – Francisa Forda Coppolę.
Półświatek jest ważnym elementem uniwersum „Gwiezdnych Wojen”, od łowców nagród i najemników, przez nieudolnych kryminalnych biurokratów Federacji Handlowej i kryminalnych szych Huttów.
Być może otyły ślimak Jabba the Hutt jest bardziej fizyczną reprezentacją duszy Don Corleone, ale nie musimy kopać tak głęboko by znaleźć inspirację „Ojcem chrzestnym” w „Gwiezdnych Wojnach”. Poza oczywistymi analogiami między Huttami a Pięcioma Rodzinami, które widzieliśmy w „Ojcu chrzestnym”, być może najbardziej bezpośrednim wpływem jest ustawienie oraz montaż niektórych, kluczowych scen.
W „Nowej nadziei” rozmowa między Greedo i Hanem, bez wątpienia dwoma wrogami, którzy chcą i mogą pozabijać się nawzajem, przebiega wyjątkowo spokojnie. Najciekawszą interakcją w każdym filmie jest zawsze scena gdy protagonista i antagonista siadają i sobie dyskutują, nawet jeśli wmieszane są w to blastery. „Ojciec chrzestny” dał nam najlepszy przykład takiej sceny, kiedy młody Michael, którego szczęka jeszcze nie wydobrzała po tym jak została uderzona ręką McCluskeya, odbywa rozmowę ze skorumpowanym gliną i Sollozzo. Podobnie jak Han, młody Corleone wie, że to sytuacja „on albo ja” i brutalnie zabija złych z zimną krwią.
Ale wpływ „Ojca chrzestnego”, podobnie jak poziom przemocy u sługusów Jabby, nie kończy się na tym. Jabba staje się też swoistą ofiarą stylu „Gwiezdnych Wojen” inspirowanego „Ojcem chrzestnym”. Luca Brasi, jeden z grubszych głównych egzekutorów Don Corleone zostaje zamordowany garotą w klimatycznej scenie zdrady [udawanej]. Ujęcie jak i wyraz twarzy Luci Brasiego dziwne przypomina – księżniczkę Leię duszącą Jabbę swoimi własnymi łańcuchami niewolniczymi w „Powrocie Jedi”.
Ale to nie koniec hołdów dla „Ojca chrzestnego” w postaci Huttów. Najbardziej krzykliwym może być Marlo the Hutt, stworzony w serialu „Wojny klonów”, Marlo nawet nazywa się po Marlonie Brando i bardzo przypomina z wyglądu Don Vito Corleone z „Ojca chrzestnego”, granego przez Marlona Brando. Marlo the Hutt jest jednym z członków rady Huttów, która sama w sobie czerpie z Pięciu Rodzin w „Ojcu chrzestnym”.
Ale to „Zemsta Sithów” może się pochwalić najbardziej dopracowanym hołdem do „Ojca chrzestnego”, podczas sekwencji formowania się Imperium. W „Ojcu chrzestnym” Michael Corleone przewodniczy chrzcinom nowego pokolenia Corleone, które jest przerywane ujęciami jego zbirów mordujących pozostałych przywódców gangów, którzy stali na drodze skonsolidowanej kontroli przestępczego półświatka. To samo można powiedzieć o narodzinach nowego Galaktycznego Imperium, którym przewodził Palpatine. Zgodnie z komentarzem George’a Lucasa do „Zemsty Sithów” ta sekwencja celowo została zmontowana z Anakinem zabijającym przywódców Federacji Handlowej, właśnie jako hołd dla najlepszego obrazu 1972.
Ale zanim George Lucas mógł wetknąć „Ojca chrzestnego” do „Gwiezdnych Wojen”, nakręcił wcześniej „Amerykańskie Graffiti”, które wpłynęło na „Ojca chrzestnego”.
Dodatkowo George Lucas pracował nad „Ojcem chrzestnym” sugerował uwagi i dokładał pewne ujęcia. Pomógł też Coppoli wypracować kilka kreatywnych rozwiązań w czasie montażu, tym samym pomógł stworzyć film takim jakim znamy go dziś. Zdaniem Coppoli, to Lucas pomógł mu stworzyć niesamowicie istotną scenę w szpitalu. Nie było żadnych zdjęć pustych korytarzy, które miały na celu zbudować napięcie przed drugą próbą zabójstwa Vito Corleone. To właśnie Lucas zasugerował, by przeszukać wszystkie ujęcia ze szpitala i tam znaleźć krótkie fragmenty, które zmontowano razem tworząc właśnie pusty korytarz. Nikt na widowni się nie zorientował, a sama scena stała się jedną z najbardziej zapadających w pamięć sekwencji filmu.
To dowód na to, że kreatywność ma swoje cykle, które nieustannie rodzą więcej kreatywności. Wielkie filmy inspirują jeszcze wspanialsze filmy, i nigdy nie przestanie mnie to zadziwiać, jak bardzo wielkie filmy wpłynęły na „Gwiezdne Wojny”.
W przeszłości już rozważaliśmy wpływ filmów Akiro Kurosawy na Gwiezdne Wojny, ale myślę, że największy wpływ bez wątpienia miało „Siedmiu samurajów”. „Siedmiu samurajów” miało swoją premierę w 1954, to opowieść o grupie wieśniaków uprawiających ryż, którzy są terroryzowani przez bandytów. Kiedy bandyci pojawiają się na początku sezonu, informują zubożałych chłopów, że planują wrócić za jakiś czas i zrabować ich zbiory. Zamiast jednak ustąpić, jak robili to w przeszłości, chłopi decydują się nająć samurajów by ich ochronili i znajdują grupę nieprzystosowanych pozbawionych pana samurajów, by stanęli w ich obronie.
Część uroku „Siedmiu samurajów” wynika z tego, że opowiada każdy typ historii w ciągu swoich 207 minut. Dramat jest najbardziej widoczny, ale w filmie jest też akcja, przygoda, równowaga tragedii i humoru, oraz historia miłosna, ale też opowieść o dorastaniu. Wszystko jest reprezentowane, więc łatwo jest czerpać inspirację z fragmentów, ale nawet duch tej opowieści jest łatwy do zaadaptowania.
W „Nowej nadziei” łatwo jest zauważyć jak naiwne i fajtłapowate zauroczenie Luke Skywalkera w księżniczce Lei jest inspirowane podobną historią w „Siedmiu samurajach”, gdzie młody, wciąż szkolący się samuraj zakochuje się w jednej z chłopek. W prequelach takim moim ulubionym hołdem jest jedno ujęcie Yody w „Zemście Sithów”. W „Siedmiu samurajach”, sędziwy mistrz, Kambei Shimada (grany przez niesamowitego Takashi Shimurę), musiał ogolić głowę, by móc przebrać się za mnicha. Przez resztę filmu, za każdym razem gdy pogrąża się w myślach, dotyka ręką głowę, a ruch ten został naśladowany przez Yodę na gdy ten przebywa na kanonierce przewożącej go na okręt wybierający się na Kashyyyk, rodzinną planetę Wookieech. Można też zwrócić uwagę na mroczniejsze tematy ścieżki dźwiękowej „Siedmiu samurajów”, podobną natarczywość można znaleźć w utworach dotyczących Palpatine’a i jego sali tronowej w „Powrocie Jedi”.
Wiele technik filmowych z „Siedmiu samurajów” znalazło swoje zastosowanie w „Gwiezdnych Wojnach”. W „Siedmiu samurajach” często używa się przejść, które są od dawna związane z każdą zmianą sceny we wszystkich filmach z sagi „Gwiezdnych Wojen”. W pierwszym filmie mamy złych wyłaniających się na grani na horyzoncie. „Siedmiu samurajów” prawie literalnie wpłynęło na ujęcie uzbrojonego czołgu ofensywnego (Armored Attack Tank) Federacji wynurzającego się zza pagórka by zaatakować armię Gungan zbierających się na Naboo.
Ale pierwsze nawiązanie do „Siedmiu samurai”, w dodatku takie najbardziej wprost, znajdujące się w uniwersum „Gwiezdnych Wojen” jest jedną z pierwszych opowiedzianych historii z Expanded Universe: zaczyna się w komiksie Marvela Star Wars #7, pierwszej historyjce dziejącej się po adaptacji filmu, Han Solo opuszcza Rebelię by spłacić Jabbę Hutta, ale jego pieniądze kradnie pirat. Han osiada na planecie Aduba-3, bardzo podobnej do Tatooine. Tam spotyka grupę wieśniaków, którzy proszą go by zabił hordę latających bandytów, którzy kradną wszystko, co chłopi posiadają. Han zbiera grupę łotrów (w tym ulubieńca fanów, wielkiego zielonego królika Jaxxona, oraz zwariowanego staruszka, który myśli, że jest Jedi o imieniu Don-Wan Kihotay), i bronią wioski tak jak „Siedmiu samurajów”.
Ale to nie był ostatni raz kiedy „Siedmiu samurajów” zostało zaadaptowanych w „Gwiezdnych Wojnach”. Ostatni przykład to prawdopodobnie odcinek z drugiego sezonu „Wojen klonów” pt. The Bounty Hunters.
W tym odcinku widzimy Anakina, Obi-Wana i Ahsokę, którzy rozbijają się na planecie i lądują w wiosce znajdującej się pod ochroną trojga łowców nagród, wynajętych by walczyć z Hondo Ohnaką, który zagroził, że ukradnie cenne zbiory.
W tej wersji opowieści, to Ahsoka odgrywa rolę Katsuhiro, młodego samuraja, który wciąż się uczy, zbyt młodej by się liczyła, ale jednocześnie kluczowej dla misji. Mistrz miecza, którym był Kyuzou w „Siedmiu samurajach” jest zastąpiony przez Embo, łowcy z charakterystycznym kapeluszem przypominającym zbieracza ryżu, któremu głos podłożył osobiście Dave Filoni.
Jednym z moich ulubionych wątków w „Siedmiu samurajach” jest ten, który dzieje się wokół trzech strzelb, które posiadają bandyci. Strzelby są śmiercionośną technologią, z którą samurajowie nie mogą konkurować. W „The Bounty Hunters” czołgi Hondo służą dokładnie temu samemu celowi, i jest to jak najbardziej zadawalające.
„Siedmiu samurajów” sączyło się do wszystkich zakątków uniwersum „Gwiezdnych Wojen”, a że film jest dobry, cieszę się, że nie wygląda iż miałoby się to skończyć.
„Siedmiu samurajów” to film odpowiedni dla każdego, kto potrafi czytać, gdyż można go oglądać jedynie z podpisami. To fantastyczny film, i prawdę mówiąc to mój ulubiony film, który nie jest „Gwiezdnymi Wojnami” czy „Indianą Jonesem”. Zabrałem mojego dziesięcioletniego syna do naszego lokalnego kina, pokochał każdą minutę tego filmu, ale był wdzięczny za przerwę.
Miałem coś innego zaplanowanego na ten miesiąc w filmowej kolumnie, ale po śmierci Rogera Eberta, pogrążony w smutku wróciłem do jego dzieł i znalazłem coś niesamowicie fascynującego, co łączy się z uniwersum „Gwiezdnych Wojen”.
Roger Ebert jest prawdopodobnie jednym z największych nauczycieli języka kina na świecie. Popularyzował go, sprawił, że kolumny takie jak moja tutaj mają sens. Jedne z typowych zajęć prowadzonych przez Eberta, to te, do których możemy wrócić włączając jego komentarz do „Obywatela Kane’a” na DVD czy Blu-ray.
„Obywatel Kane” może być jednym z najbardziej wpływowych filmów w całej historii kina. Używał nietradycyjnych metod opowiadania historii, bezproblemowo łączył efekty specjalne z fabułą, pokazał na ekranie coś, czego jeszcze nigdy wcześniej nie widzieliśmy.
Komentarz Eberta to klasa mistrzowska w kinie, pomaga oglądającym bardziej wgłębić się w film. Gdy dowiedziałem się o jego śmierci, postanowiłem, że to dobry moment by odświeżyć sobie ten komentarz. Zdążyłem już zapomnieć jak często Ebert wspominał o „Gwiezdnych wojnach” w kontekście efektów specjalnych, a „Obywatel Kane” sprawił, że zacząłem myśleć dlaczego.
„Gwiezdne wojny” to jeden najbardziej monumentalnych efektów specjalnych w historii kinematografii. To przełomowy moment dla świata efektów i opowiadania historii, tworzenia kinetycznej energii, z sceny na scenę w taki sposób, jakiego publiczność jeszcze nie widziała.
Kane w tym aspekcie jest bardzo podobny.
Ebert, przez cały swój komentarz ujęcie po ujęciu wyjaśnia dlaczego „Obywatel Kane” jest jednym przetworzonym efektem specjalnym, acz w kontekście całego filmu, pojedynczo one są niedostrzegalne. Gdy George Lucas usiadł do robienia „Gwiezdnych wojen”, w nieunikniony sposób naśladował świat seriali „Flasha Gordona”, gdzie nie przykładano wysiłku do maskowania efektów specjalnych. Nikt nie brał tych starych seriali SF na poważnie, i choć włożono w nie mnóstwo serca, nigdy nie miały wystarczających budżetów by udawać rzeczywistość.
Używając wielu tych samych technik co Orson Welles i jego autor zdjęć, Greg Toland w pionierskim „Obywatelu Kanie”, George Lucas Epizodem IV wprowadził efekty specjalne na nowy poziom, a potem prequelami jeszcze bardziej je rozwinął. Wziął fantastyczność i ożenił ją z rzeczywistością w sposób taki jakiego jeszcze nikt nie wiedział. Lucas wziął „Flasha Gordona” i umiejscowił go w realizmie efektów specjalnych porównywalnym do najlepszych dzieł Orsona Wellesa.
W „Obywatelu Kanie” wiele efektów to wizualne sztuczki, które kreowały ujęcia niemożliwe do uchwycenia za pomocą ówczesnych soczewek. Używano optycznych drukarek do nakładania ujęć. To podstawa dla techniki blue screen i efektów, na których stworzono oryginalną trylogię.
Welles kręcił różne ujęcia aktorów do tej samej sceny, a potem je nakładał na siebie, był w stanie wybrać najlepsze ujęcia danego aktora, nie tracąc przy tym jakości spowodowanej przez różne sceniczne trudności. W jednej z najbardziej pamiętnych scen Kane (Welles) pisze złą recenzję występu swojej żony w operze (na pierwszym planie), podczas gdy jego przyjaciel Jed Leland (Joseh Cotten) wpływa na niego z drugiego planu.
Nakręcenie ich osobno, a potem złączenie tej sceny sprawiło, że obaj są doskonale zogniskowani, a wykorzystywane są jedynie najlepsze ujęcia.
Tę technikę George Lucas rozbudował cyfrowo podczas prequeli. Jedna scena przychodzi z „Mrocznego widma” przychodzi do głowy wyjątkowo łatwo, podczas obiadu w domku Skywalkera, kiedy Qui-Gon opowiada o swojej misji wszystkim przy stole. Choć nie kręcono każdego aktora osobno, Lucas mógł wybrać tylko najlepsze interakcje i grę każdego aktora przy stole, a potem cyfrowo je połączyć w jedno super-ujęcie, sprawiając że film jest dokładnie tym, co sobie wyobraził.
Inną sprawą, którą można dostrzec w „Obywatelu Kanie” jako inspirację dla „Gwiezdnych Wojen” to sposób grania. To inny czas więc wygląda to inaczej niż to co już widzieliście. Niektórzy mogą nazwać to nudnym czy sztywnym, ale jest w tym coś magicznego i melodramatycznego w ten sam sposób jaki znajduję w „Gwiezdnych Wojnach”.
Gdyby nie prace Roberta Eberta przez całe jego życie, nie jestem pewien, czy byłbym zdolny wyłapać te nawiązania między filmami, nie jestem też pewien czy potrafiłbym to wyartykułować, gdyby nie jego życiowa droga i sposób mówienia o filmach, którego mnie nauczył (nie tylko mnie, ale szerokiej publiczności).
Więcej powiązań Roberta Eberta i „Gwiezdnych Wojen” nagrałem w specjalnym odcinku podcastu Full of Sith, który zawiera zarówno klipy jak i cytaty z jego recenzji „Gwiezdnych Wojen”.
No i oczywiście polecam obejrzenie „Obywatela Kane’a” zarówno z komentarzem Eberta jak i bez niego. To film odpowiedni dla wszystkich, choć dla młodszych dzieci może zdawać się zbyt powolny. Oglądałem go z moim dziesięciolatkiem, a on zdawał się być zadowolony z tego.