w końcu, no i cieszę się, że nie dałem rady pójść na to do kina. Nie jest to dobry film. Jest pewnym wyczynem stworzyć teoretycznego samograja, czyli film o wielkich robotach ratujących Ziemię przed potworami, w taki sposób, żeby nie sprawiał frajdy. Niestety, tu ta sztuka wyszła. Na filmie się męczyłem. Niby między jedynką a dwójką minęło tylko (?) pięć lat, a jednak czuć, jakie zmiany zaszły w trendach blockbusterowych choćby na przestrzeni tego krótkiego okresu czasu.
Reżysera - Stevena S. DeKnighta - kojarzę z seriali: Spartacusa i pierwszego sezonu Daredevila, czyli jest to osoba, która kojarzyła mi się dobrze. Ale niestety, na dużym ekranie już nie sprawdził się tak dobrze (nie on pierwszy i nie ostatni).
Aktorsko też jest ciężko. O dziwo, Boyega dał radę. Rolę miał mocno sztampową, ale to nie jego wina przecież, w ramach tego, co mu kazano, popisał się dobrze. Cały film był pełen sztampowych motywów. Ale już taki Scott Eastwood był ciężki do oglądania - sądzę, że stać go na więcej. Tutaj sztuczność aż biła z jego mimiki.
Fabuła - sam koncept wybrnięcia z zakończenia jedynki tak, aby stworzyć sequel, jest dobry. Niestety, mniejsze składowe już szwankują, bo sam pomysł na początek nowego zagrożenia to nie wszystko. Jest ciężko.
Ogólnie cały film sprawia wrażenie, jakby został napisany na kolanie, stworzony przez kilka osób z przeciwstawnymi wizjami, i na szybko: jakby gonił ich deadline. Niestety, wyszło rozczarowująco. Ode mnie 4/10.