Chciałem początkowo nazwać ten wpis „Porządki w Shire” (lub „Wielkie sprzątanie w Shire”), ale mogłoby to kogoś zmylić. Jednak chyba od tego właśnie warto zacząć. Jednym z najważniejszych, najpiękniejszych, ale i najsmutniejszych elementów „Władcy Pierścieni” jest przedostatni rozdział „Powrotu króla”. To bardzo osobisty rozdział, wycięcie go z opowieści zmienia całkowicie jej wydźwięk i wypacza sens. To rozdział, który zawiera skondensowane przesłanie całego „Władcy”, ale też jest odbiciem osobistych przeżyć i przemyśleń J.R.R. Tolkiena na temat wojny. Niestety, a może stety, hollywoodzki nigdy nie był, więc w praktyce został pominięty w wersji „artysty od siedmiu boleści” Petera Jacksona. Genialną, złożoną i osobistą opowieść brytyjskiego profesora literatury sprowadzono do popkulturowej papki, która ładnie wygląda, ale już nie niesie ze sobą głębszych treści. Zostaje tylko otoczka, która w gruncie rzeczy w ogóle mnie nie interesowała (choć nie raz inspirowała), o czym przekonałem się przy ekranizacji „Hobbicie”. Drugiej części kolejnych wybryków Jacksona (i pewnie trzeciej), nie mam nawet siły i chęci obejrzeć choć raz, za to książek mi nikt nie zabierze. Wydawanych od 1937. W 2007 (już po filmie, 70 lat po pierwszej opowieści), wyszło ostatnie, póki co, kanoniczne dzieło w Śródziemiu – „Dzieci Hurina”, zupełnie olewając bzdury filmowców. Jak widać można, ale ten konkretny rozdział przywołuję tu nie bez powodu. To piękna historia o końcu drogi, po zwycięstwie hobbici wracają do domu, by odkryć, że i on został srogo potraktowany przez zawieruchę. Mimo, że powinien był pozostać bezpieczny. Z tej perspektywy końcówka okazuje się być pyrrusowym zwycięstwem, ale jednocześnie hobbici czegoś się nauczyli, bardzo istotnego dla Tolkiena, wybaczenia. Puszczają Sarumana wolno. Tolkien rozlicza się z nim w inny sposób. Natomiast domu, jaki znali nie dało się uratować. Trzeba zbudować nowy, inny. Co było, już nie wróci, odeszło na zawsze, bezpowrotnie. Nie można udawać, że nic się nie stało, ale trzeba iść dalej, nową, inną ścieżką. To naprawdę piękny fragment opowieści, który ma w sobie to, co jest w micie ważne. Mit powinien towarzyszyć nam w ciężkich chwilach i podpowiadać pewne decyzje, umacniać. To jest dokładnie ten sam fragment, w którym Luke przybywa do domostwa Larsów, widzi ich zwęglone ciała i musi odejść własną drogą, bez oglądania się za siebie. Nie odwracaj się, jak pięknie w „Mrocznym widmie” mówi Shmi do Anakina. Zarówno proza Tolkiena jak i filmy Lucasa (a raczej przebijające przez nie mity zebrane przez Josepha Campbella) pokazują nam jak można zachować się w takiej sytuacji. Dodają sił, wtedy kiedy trzeba.
A taka potrzeba właśnie ma miejsce. Bardzo się ucieszyłem, gdy ogłoszono powstanie nowej trylogii (/Forum/Temat/17845). To był dla mnie wielki dzień i wielka wiadomość. Często wracam do tych sześciu filmów (i katuję nimi żonę). Jak długo ich nie oglądam, to po prostu za nimi tęsknię, nawet za „Atakiem klonów”. To jest dla mnie podstawa, której nikt mi nie zabierze. Nawet jeśli nowe filmy rozczarują, to te już są moje. Tym bardziej cieszę się, że mam je na płycie, a nie w chmurze, z której Disney mógłby je skasować. To część Star Wars, która zawsze pozostanie ze mną (w dodatku kilku różnych wersjach).
Jednakże były też inne aspekty mego uwielbienia sagi. Wraz ze zwiększonym zainteresowaniem, rozpocząłem swoją długą drogę także w innych kierunkach fanostwa. To powoduje, że Star Wars stało się dla mnie dużo ważniejsze niż choćby „Blues Brothers” czy „Indiana Jones”, filmy do których także często wracam, ale wiem o nich dużo mniej. A raczej o tym, co jest poza filmami. W przypadku Gwiezdnych Wojen istotną rolę odgrywało uniwersum, a co za tym idzie Expanded Universe. Prawda jest taka, że mój głód na sagę rósł, a EU dawało mi to, czego potrzebowałem, pożywkę. To nie były frykasy, ale strawa. Głodnemu to pasuje. Kiedyś dawało to naprawdę dużo radości, zwłaszcza w czasach przed Internetem. Wtedy te pierwsze wydawane przez Amber książki (w tym „Kryształowa gwiazda” czy „Planeta zmierzchu”) były przeze mnie hołubione, mimo, że zdawałem sobie sprawę z ich poziomu. Im więcej jednak tego było, tym większym EU stawało się ciężarem (dla mnie). W ostatnich kilku latach byłem zadowolony tak naprawdę zaledwie z kilku pozycji. „Darth Plaguies” (który jest genialny w tym jak spina EU i filmy, a bez tego spinania dużo traci), „Revan” (który genialnie spina gry, choć jednocześnie można mu wiele zarzucić, ale dał mi wiele radości), część „Mrocznych czasów” (które jako chyba jedyne mogłaby obronić się same) i „Agent Imperium” (który ładnie łączył Bonda i Star Wars). Z resztą natomiast było różnie, nie raz źle. Problem w tym, że ja uzależniłem się już od EU. Chęć poznania jak najbardziej tego świata nie pozwalała mi tego odpuścić. Teraz to się zmieniło. Z dnia na dzień.
Jeśli byśmy popuścili trochę wodzę wyobraźni, to można by opisać to tak. Gwiezdne Wojny to jakaś niesamowita kraina, którą większość osób zwiedza z przewodnikiem w ręku. Ten przewodnik zawiera informacje o najważniejszych zabytkach (6 filmów) i kilku miejscach wartych obejrzenia (TCW – co mnie czeka). Ale przez sam środek tej krainy płynie rzeka z wieloma odpływami, dopływami i zakolami. Z niej również można dostrzec te zabytki z innej strony oraz wiele innych rzeczy, których nie da się nigdzie indziej znaleźć. Wsiadłem na statek i z niego oglądałem wszystko. Początkowo wyglądało to fajnie. Z czasem jednak (po dwudziestu kilku latach) straciłem siłę by wiosłować, ale ten okręt i tak płynął dalej siłą inercji. Przeciekał, fakt. Był stary, miejscami zbutwiały, fakt. Można było się w wielu miejscach nadziać na drzazgi czy wystające gwoździe, też fakt. Pływał w kółko, ale pływał. Natomiast gdy Disney bierze działko orbitalne i strzela w ten stateczek, rozwala go w drobny mak i mówi mi, że mogę się wsiąść na nowy statek, który nie będzie przeciekał a i jeszcze wyłowić sobie fragmenty starego, to ja się stukam w głowę i dziękuję tym ludziom. Skąd mam wiedzieć, że w ich chorych główkach nie urodzi się pomysł, by strzelać do mnie z czegoś jeszcze mocniejszego. Wolę pozostać przy zwiedzaniu zabytków z przewodnikiem, zwłaszcza, że mają być nowe. Jak to ładnie mówią, nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Zwłaszcza, jak ta także ucierpiała wraz ze statkiem i teraz trzeba ją uregulować, by pływało się bezpiecznie.
Nie miałem siły (a może i ochoty lub samozaparcia), by dopłynąć do brzegu i zejść z tego okrętu. Może inercja była jeszcze na tyle duża, że lepiej było pozostać na okręcie? Ale czasem chciałem się wyrwać, choć nie nastąpiłoby to szybko. Ba mogłem też mieć nawrót choroby EU. Decyzję jednak podjęto za mnie. Teraz nie mam ochoty tam wracać, coś się skończyło. A że przy ich strzelaniu w statek, na którym płynąłem się poparzyłem, a potem pomoczyłem, więc jestem jeszcze bardziej zniechęcony niż dotychczas.
Nie wierzę też w lepsze czasy dla EU. Pomijając fakt możliwości skasowania go w jakimś tam odleglejszym okresie, cały plan biznesowy pozostaje bez zmian. W dodatku odpowiadają za to ci sami ludzie co dotychczas. Efekt będzie taki, że jakościowo będzie to podobne do tego, co było. Czyli nie wywalą elementu, który mnie męczył (pierwszy z brzegu to styl Johna Jacksona Millera, nie mówię o pomysłach, tylko stylu pisarskim tego nie zmienią). Obecnie wolę jak jest prowadzone uniwersum „Diuny”, ale na ten model w SW nie ma co liczyć. Czeka nas, albo raczej was, mniej lub bardziej powtórka z rozrywki. Może nawet uda się nie powielać części błędów? Może. Ale jak to mówią „morze jest głębokie i szerokie”.
Zawiodłem się na Story Group. Prawdę mówiąc liczyłem na punkt odcięcia czy jakiś mniejszy lub większy bałagan. Wybrali najprostszą opcję, którą można było podjąć i ogłosić już w listopadzie 2012, nie potrzebowali na to tyle czasu. Choć muszę przyznać, że w sumie cieszę się, że wywalili wszystko jak leci. Przynajmniej nie zostawiają żadnych złudzeń, a 25 kwietnia 2014 pewna era dobiegła końca. Dla mnie dosłownie, po ludzku jest to bardzo przykra i smutna wiadomość. Ale trzeba żyć dalej, prawda? Ano prawda. 26 kwietnia okazało się, że jeśli Star Warsy nie muszą stać ułożone i widoczne na półce (chodzi o legendy ) to nagle mam w domu więcej miejsca, a lepsi literacko autorzy nagle mogą być u mnie bardziej eksponowani. To taki symboliczny koniec. Przynajmniej wchodząc do pokoju nie patrzę na to, co obecnie boli. Od pewnego momentu zrobiłem sobie zaległości czekając na decyzję Story Group, cóż, skończyło się. Zaległości ograniczają się już tylko do TCW
Najlepsze jest to, że zdecydowaną większość książkowego i komiksowego kanonu poznałem przez te ponad dwadzieścia lat. Mam prawie wszystko, co wydano w Polsce, no i przeczytałem to. Udało mi się także zdobyć większość młodzieżówek, które były dla mnie jeszcze niedawno ważne. Ale to też etap zamknięty. Natomiast właśnie coś ze mnie odchodzi, to potrzeba by to dalej eksplorować i kolekcjonować.
Pytanie czy kiedyś będę potrzebował wyciągać te książki z tylnich rzędów? Natomiast po to przywołałem tu między innymi „Planetę zmierzchu”, by pokazać jedną rzecz. Książka ta nigdy mi nie podeszła. Po co więc została na półce i jeszcze eksponowana? Wiedziałem przecież że nigdy, przenigdy przez nią nie przebrnę po raz drugi. Ale gdy nawiązano do niej w „Przeznaczeniu Jedi”, no to nie mogłem jej nie przekartkować. Na tym właśnie polega urok obcowania z dużym, ciągłym uniwersum, w tym, że idą dalej, ale i są nawroty. Nawet jeśli wróciłbym do FOTJa (choć nie bardzo czuję po co), to nie ma dalej sensu się wgłębiać w te wszystkie powiązania. Prawda jest taka, że „Hobbita” czyta się równie dobrze jak nie ma pojęcia czym jest Gondolin weń wspomniany, choć oczywiście w tym drugim przypadku poziom odbioru jest inny. Natomiast jak już się to wie i raz sprawdziło, to też nie ma potrzeby doszukiwać się powiązań bez końca. Coś się skończyło. U mnie skończyła się presja by poznać wszystko, głód kolekcjonerstwa. Nie ma też u mnie ciekawości, by sięgać po kolejne pozycje SW (książki i komiksy). Może gdzieś to się łamało wcześniej i taki cios był niejako potrzebny, by móc to zostawić? Cóż, co się stało, to się stało, nie ma alternatywnej rzeczywistości, nie ma legend.
Nie skończył się świat. Nie skończyły się „Gwiezdne Wojny”. To co najważniejsze w nich pozostało i tam, cokolwiek Disney by nie zrobił, póki mam swoje płyty, tego mi nie zabiorą. Skończyła się pewna era. W moim przypadku to era powieści i komiksów. Tak jak pisałem zamierzam kupić jeszcze 2 komiksy – „Force War” i ostatni tom „Mrocznych czasów” w oryginale, reszta zaległości. „Posłańca ognia” nie zdążyłem kupić po polsku. I 39,99 PLN za to niego nie dam, zwłaszcza, że mam w oryginale. To dobry komiks, w dodatku taki, którym mogę się nadal cieszyć pomimo upadku kanonu (jedna z niewielu takich pozycji), ale skoro mam go po angielsku, a potrzeba skolekcjonowania wszystkiego wyparowała, to nagle te 39,99 PLN to cena zaporowa dla mnie (mimo, że mnie na to stać). Więc coś się skończyło, pękło we mnie. W sumie to cieszę się, że miałem fabularne zaległości (w tym seria „Star Wars”, „Kenobi”, „Crucible”), wyleciały już z wishlisty. Jeszcze mam kilka zaległości kupionych, więc je już pewnie przeczytam, zamykając definitywnie pewien etap w życiu fana. Czy Disneya to obejdzie, pewnie nie. Tak naprawdę stracą w moim przypadku na tym wydawcy, w Polsce Egmont i Amber, w Stanach Del Rey, Dark Horse i Marvel. Tym polskim będzie trudniej, bo jak będą wydawać z poślizgiem albumy okołofilmowe, to się ich nie doczekam po polsku.
Pytanie brzmi tak, jak będzie wyglądać dalej moje fanostwo? Pewnie inaczej. Wciąż jest kilka fajnych albumów (np. nowe Storyboardy), których sobie nie odpuszczę. Właściwie to żegnam się z fikcją, reszta pozostanie bez zmian. Nadal mam frajdę znajdując dziwne gadżety i dziwadeł w sieci. Choć oczywiście najbardziej dziwnie czuję się z tym, że obecnie o kanonie wiem bardzo mało, bo znam właściwie tylko filmy i dość ogólnie TCW, tak więc większość „casuali” lepiej zna SW niż ja. To zupełnie nowa sytuacja dla mnie. Czyli jestem lamerem z olbrzymią ilością postów, właściwie to noobem-spamerem, żeby tylko Kathi/Kasis/Halcyon/X-Yuri mi bana nie dali, jak mi się znów pomyli czyjeś fanfiction z SW. Mam nadzieję, że w końcu wydadzą 6 sezonów na BD. Już zupełnie wali mnie to, czy to będzie mieć polski dubbing czy nie. Ważne by obraz i dźwięk w oryginale mnie zadawalał, bo wątpię czy ktoś poza mną (i może żoną) to obejrzy. No i z niecierpliwością czekam na nowe filmy, ale skoro mają być taką niespodzianką, to już wiem na sto procent, że zostaję spoiler free. Jak widać, moja droga jako fana Star Wars wiedzie dalej, ale z pewnością będzie inna. Lepsza, czy gorsza, nie wiem, choć pewnie mniej fanatyczna (przynajmniej w kwestii uniwersum).