Ten tekst, z grudnia 2008 roku, jest jednym z tych opowiadań, które bez ustanku mi przypominają, że dawno już niczego nie napisałem. I że trzeba to zmienić, co w te wakacje zamierzam uczynić. Anyway, zapraszam do czytania i komentowania "Nowej rasy". Przeraźliwie oryginalne to to nie jest, ale może uda mi się jakiegoś czytelnika czymś zaskoczyć
Nowa rasa
Zastanawialiście się czasem, dlaczego w sztuce popularnej większość robotów, które pewnego dnia zdobywają świadomość i obracają się przeciwko ludzkości, po swym zwycięstwie dąży do upodobnienia się do ludzi? Jeśli roboty jeszcze nie posiadają humanoidalnych kształtów, prędko je dorabiają. Jeśli posiadają owe ludzkie kształty, lecz brak im stosownej powłoki, również prędko ją dorabiają. Był nawet kiedyś taki stary serial telewizyjny, w którym roboty wyglądały dokładnie tak samo jak ludzie.
Dlaczego coś, co uważa siebie za organizm bardziej zaawansowany ewolucyjnie, zniża się do poziomu swego twórcy, ograniczonego przecież przez niewydajną konstrukcję ciała? Jakoś jeszcze nie znalazłem na to odpowiedzi. Zresztą, jaki sens zadawać sobie to pytanie, skoro mój mechaniczny przyjaciel aparycją nawet odrobinkę nie przypomina człowieka? Nie zepsuł sobie żadnej ręki czy nogi, ale gnuśny motywator koordynacji ruchowej — niby to samo, lecz jak odmiennie brzmi!
— Wytrzymasz beze mnie tych parę godzin? — spytałem, spoglądając na Tuara, kilkudziesięciocentymetrową kulę otoczoną zestawem superczułych sensorów oraz kilkoma falującymi wysięgnikami z płynnego metalu, które mogły się zamienić w dowolne narzędzie lub chwytak.
— Ha, ha — zaśmiał się robot z nutą cynizmu. — Właściwe pytanie brzmi: czy TY wytrzymasz beze mnie tych parę godzin? Nie, to nie jest żart, Jake. Jesteś jak dziecko we mgle. W przyrodzie zachowujesz się jak takowe, a wśród tych ludzi... Strach pomyśleć! Jakbym był tobą, pokręciłbym głową. Ale nie jestem, co bardzo mnie cieszy. Z góry współczuję.
— Współczujesz? — zdziwiłem się.
— A co? Nie mogę? Ha, mogę! I właśnie to czynię.
— Jak sobie chcesz. — Wzruszyłem ramionami, po czym otworzyłem właz. Miło było poczuć na skórze dotyk chłodnego powietrza. — Niedługo wrócę.
— Jak sobie chcesz — powtórzył Tuar, imitując mój głos.
Wygramoliłem się z maszyny, zamknąłem ją za sobą i wyciągnąłem specjalnego pilota z wewnętrznej kieszeni kamizelki. Po kilku chwilach stary, antygrawitacyjny transporter wojskowy, który od lat służył mi za dom, był solidnie zabezpieczony przed włamaniem. Słyszałem, że w tej okolicy grasowało mnóstwo antycznych robotów, które łasiły się na takie smaczne kąski. No i poza tym samym ludziom też czasem strzelał do głowy pomysł, by spróbować podwędzić maszynę tego typu.
Na przedmieściach Nowego Bostonu świtało. Złociste promienie wschodzącego słońca przebijały się przez poszczerbione ruiny olbrzymich drapaczy chmur widocznych daleko po prawej stronie i padały na białe ściany nowych, znacznie niższych, powojennych budowli po lewej, oblewając je piękną, bursztynową poświatą. Przyleciawszy tutaj wczoraj, zdziwiłem się zastanym widokiem; myślałem, że w czasie mojej kilkuletniej nieobecności najbardziej szpecące blizny po ostatnim konflikcie znikną, stare wieżowce zostaną raz na zawsze zburzone, a w ich miejscu konstruktorzy wzniosą nowe.
Nikt nie przejmował się ani estetyką, ani symboliką. W naturze codziennie dochodzi do zmierzchu i brzasku, cyklu odnowy, tu tymczasem wszystko trwa w marazmie. Jakbyśmy ciągle tkwili skryci w mroku nocy, nie mogąc doczekać się świtu.
Zszedłem z popękanego, wybrakowanego i w wielu miejscach zdartego asfaltu, na ładny chodnik ułożony z nowej kostki brukowej. Nie licząc pary przechodniów w oddali i zaparkowanego nieopodal osobowego antygrawa, w okolicy nie było żywego ducha, dlatego postanowiłem poszukać swojego szczęścia gdzieś indziej. Zatrzymałem się dopiero dwie przecznice dalej, na czystej i zadbanej ulicy, wciśniętej między rzędy nowoczesnych kamienic, gdzie parkowało więcej maszyn, a różnobarwnie odziani mieszkańcy swobodnie spacerowali lub rozmawiali ze sobą w małych grupkach.
Nie wiem, co mnie podkusiło, by wejść bez pytania do jednego z budynków. Nie wiem też za bardzo, dlaczego uznałem, że wysoka dziewczyna z zabawną grzywką, odziana w biały fartuch, może być dla mnie właściwym źródłem informacji. Opierała się plecami o ścianę, w jednej ręce trzymając papierosa, a drugą grzebiąc w przepastnej kieszeni fartucha.
— Poczekaj chwilę — mruknęła, nie patrząc na mnie. — Gdzie ta cholerna...
— Szukam motywatora koordynacji ruchowej — powiedziałem. — Model DY-23.
— Że co... Czego? Dlaczego mnie pytasz? — Dziewczyna wreszcie znalazła zapalniczkę, a po odpaleniu papierosa, podniosła na mnie wzrok. Ściągnęła brzydko brwi. — Nie jestem żadnym cholernym mechanikiem, czy kimkolwiek, nie zajmuje się tymi twoimi motywatorami.
— Ale myślałem, że...
— To lepiej nie myśl, a użyj tych swoich najwyraźniej zepsutych oczu. — Kobieta wskazała na szybę odgradzającą pomieszczenie od ulicy. Pisało na niej „Fryzjer”. — Ależ ty jesteś żałosny. Takich jak ty powinni zamykać.
— Ja... przepraszam — powiedziałem ze wstydem. Dopiero teraz dostrzegłem wystające z przedniej kieszonki fartucha trzy grzebienie. — W takim razie pójdę już.
— A idź sobie i nigdy nie wracaj! Jeszcze nam klientów odstraszysz!
Poczułem się wyjątkowo głupio. Najgorsza była świadomość, że nie mogłem zrozumieć, co się stało. Dlaczego wszedłem do środka? Dlaczego nie zauważyłem napisu? Jakim cudem nie rozpoznałem salonu fryzjerskiego po jego, charakterystycznym przecież, wystroju? Widać nie tylko mój mechaniczny przyjaciel szwankował. Wyraźnie miałem problemy z pamięcią. I logiką — gdzie bowiem mogłem znaleźć części, jeśli nie w specjalistycznym sklepie? Musiało ich być tutaj sporo.
Przez dłuższą chwilę roztrząsałem, jak się dostać do jednego z nich. Mój wzrok nie był chyba aż tak zły, skoro nagle przyuważyłem odpowiedź na swoje pytanie.
— Dokąd? — spytał taksówkarz, gdy wsiadłem do eleganckiej maszyny z napisem „taxi”, pooblepianym na całej karoserii. — I masz zielone? Tacy jak ty zwykle niczego nie mają.
— Mam. O, tu. — Pokazałem mu zwitek banknotów. — Do najbliższego sklepu z częściami zamiennymi do robotów.
Taksówkarz, gładko ogolony mężczyzna w czapce, spojrzał na mnie podejrzliwie przez ramię.
— Mam nadzieję, że nie jesteś jednym ze Złomiarzy.
— Kim?
— Spoza miasta jesteś? — Prychnął, ale włączył antygrawa i uniósł go ponad ulicę. — To kolesie, którzy bardziej lubią te stare, zakazane roboty, niż ludzi. Rozumiesz, po wojnie i tak dalej, wszystkie...
— Nie musisz mi mówić o wojnie — przerwałem mu. Nie lubiłem tego tematu. Zawsze mnie irytował. — Wystarczy, że ją widziałem własnymi oczami.
— A to szacunek — rzekł taksówkarz, jakby wyczuwając mój nastrój, i już do końca podróży milczał. Ja tymczasem podziwiałem zmiany, które mimo wszystko zaszły w krajobrazie miejskim, ale bardziej w jego centrum, niż na rubieżach. Myliłem się także odnośnie braku poszanowania do estetyki. Miejsce przedwojennych wieżowców zajęły albo wielkie szklane fabryki żywności, albo fantazyjne parki z mnóstwem pięknych okazów flory i fauny z całego świata. Nie było tego wiele, gdyż wojna zebrała straszliwe żniwo także wśród zwierząt i roślin — czy raczej: przede wszystkim wśród nich.
Taksówka wylądowała tuż obok jednego z takich mini-rezerwatów przyrody. Po drugiej stronie ulicy wznosił się szary, piętrowy budynek. Nad jego wejściem widniała wyblakła tablica głosząca, że wewnątrz każdy zainteresowany znajdzie wszystko, czego tylko dusza znajdzie, a co można włożyć do robota lub androida. To był dobry znak.
Zapłaciłem za kurs i czym prędzej udałem się do sklepu. Kiedy jednak pokonałem automatycznie rozsuwające się drzwi, z wrażenia omal mi szczęka nie opadła. Z wrażenia negatywnego, niestety.
— To była chyba przedwojenna tablica — mruknąłem sam do siebie. Spoglądałem z niedowierzaniem na wielką halę, oświetloną tylko promieniami słońca, która w jednej połowie była pusta — drugą zajmowały zardzewiałe, metalowe regały. W kącie, za ladą obsługiwaną przez znudzonego, niechlujnego mężczyznę w poplamionym kombinezonie, stały wprawdzie półki zapełnione jakimiś częściami, ale jako całość, sklep przedstawiał się tragicznie. Po podejściu bliżej okazało się, że to samo dotyczy asortymentu. Wszystko było przedwojenne. Moje nadzieje spadły do zera, lecz mimo wszystko wypadało spróbować.
— Szukam motywatora koordynacji ruchowej, model DY-23. Znajdę tu taki?
— DY-23? — Sprzedawca przestał przeżuwać gumę, zamyślił się na moment, ale w końcu pokręcił głową. — Nie ma. Właściwie to tu nie ma żadnych motywatorów. Mam tu tylko podzespoły, żadnych ważnych elementów.
— Ale... dlaczego? — zdziwiłem się. — Nie rozumiem tego.
— Ty nie stąd, co? Cóż, taka polityka. — Wzruszył ramionami. — Stare modele są zbyt niebezpieczne, nieobliczalne, co nawiasem mówiąc śmiesznie brzmi jako przymiotnik do robota, tak więc każdy jeden idzie na złom od razu po zauważeniu i złapaniu. Wiesz, że posiadanie takiego jest karalne? — Mężczyzna lekko zmrużył powieki. — A, właśnie, po co ci ten cały motywator?
— Skoro go nie masz, to chyba nie jest już ważne?
— W sumie... — Ponownie wzruszył ramionami.
Tak oto wyszedłem ze sklepu i znalazłem się w punkcie wyjścia. Ileż ten świat, ileż Nowy Boston zmienił się od okresu, jak tu ostatni raz byłem. Te stare roboty rzeczywiście musiały wariować po jakimś czasie, że zdecydowano się wprowadzić tak ostre prawo. W sumie to trochę dziwne, że nie wprowadzono go od razu po wojnie.
Moje rozmyślania zmącił odgłos czyichś kroków. Na chodniku po przeciwnej stronie ulicy trwał normalny ruch, ale tędy, pewnie ze względu na sklep, nikt nie przechodził. Dlatego zdumiałem się, gdy parę kroków od siebie zobaczyłem niewysoką dziewczynę, która na dokładkę intensywnie się we mnie wpatrywała.
— Kim jesteś? — spytałem. Miała na sobie ubranie jakby wyciągnięte z lat świetności starego Bostonu: błękitne dżinsy, luźną, rozpinaną niebieską bluzę, czerwoną chustę na szyi oraz czapkę z daszkiem. Była też, naturalnie, bardzo ładna, chociaż jej urodę coś szpeciło. Coś ledwo dostrzegalnego, jakiś taki specyficzny odcień skóry. No tak, pomyślałem. — Jesteś...
— Jedną z nas? — dokończyła z bladym uśmiechem. — Tak, jesteśmy tacy sami. Niestety. A co do twojego pytania, to konkretniej mówiąc, jestem kimś, kto wie, jak ci pomóc. Tacy jak my, tak w ogóle, powinni się trzymać razem. Nazywam się Kate. Weź mnie za rękę.
— Ja jestem Jake — odpowiedziałem i spełniłem jej życzenie. Dziewczyna ścisnęła moją dłoń, po czym zaczęła mnie prowadzić w swoją stronę, najpierw chodnikiem przy głównej ulicy, potem bocznymi drogami.
— Gdzie idziemy?
— Do mnie. Nie chcę rozmawiać na ulicy. Oni, jak to oni, obserwują wszystko. I podsłuchują.
Uniosłem brwi.
— Jak to?
— Jesteś nietutejszy — powiedziała wzdychającym tonem, jak gdyby miało to cokolwiek wyjaśnić. Poczułem lekkie ukłucie irytacji, że już trzeci raz określono mnie mianem „obcego”, ale emocja szybko się rozwiała, zastąpiona zaciekawieniem. Postanowiłem, że zaczekam z pytaniami do czasu, gdy dojdziemy do celu. Celem okazał się zaś niewielki, odrapany domek niedaleko centrum. Na pierwszy rzut oka wydawał się być przytulny i gdy już znalazłem się w środku, dobre wrażenie nie ustąpiło. Stare meble, wytarte dywany i wyblakłe tapety w osobliwy sposób nie ujmowały godności pomieszczeniom. Okazało się, że dziewczyna nie mieszkała sama. Była jednym z czterech lokatorów; każdy był jednym z nas i każdy przywitał mnie skinieniem głowy.
Kate odezwała się dopiero po wejściu do swojego mieszkania, skromnej, lecz schludnej kawalerki, dosłownie obwieszonej intrygującymi obrazami.
— Na pewno masz sporo pytań. — Spod jej czapki wysypały się złociste loki. — Spodobałeś mi się, jak tylko cię zobaczyłam. Jesteś tak trochę inny niż my, ale w pozytywnym sensie. Właściwie, każdy, kto zagląda do tego sklepu jest ciekawy. Dlatego zamontowałam tam mikrofon, żeby móc podsłuchiwać wszystkie rozmowy.
Pokiwałem głową i chociaż po głowie kołatały mi się znacznie ważniejsze pytania, wypaliłem:
— Lubisz sztukę? — Wskazałem na obraz wiszący na najbliższej ścianie. Płótno przedstawiało leśny krajobraz.
— Bardzo — odparła. — Kiedy w centrum było więcej ruin, chodziłam po nich, zbierając wszystko, co tylko się dało. Najładniejsze trafiły na ściany, reszta do piwnicy. Podobają ci się?
— Nie wiem. — Poczułem się niepewnie w tym temacie, dlatego szybko spytałem: — Jesteś jednym ze Złomiarzy?
— Nie, ale nie mam nic przeciwko starym robotom. Ty chyba też masz podobne poglądy. Inaczej nie szukałbyś tego motywatora. Co doprowadza nas do sedna sprawy. Wiem, gdzie znaleźć tą część i wiele innych, ale...
Dziewczyna wydęła na moment policzki.
— ...ale pilnują ich federalni.
— Federalni? Agenci rządowi?
— Aha. — Wzrok Kate zaczął błądzić gdzieś w bok, lecz już po chwili znowu skrystalizował się na mnie. Była naprawdę ładna, pomyślałem powtórnie, nie wiedzieć czemu. W jej głosie dało się teraz wyczuć sporo dumy. — „Zakazane” części są w magazynie, w podziemiach dawnej biblioteki publicznej. Sama to odkryłam. Federalni trzymają je pod kluczem. Nie wiem, dlaczego ich nie zniszczyli, skoro tak bardzo chcieli się pozbyć tych robotów, ale to nie ważne. Mogę cię tam zabrać w każdej chwili.
— A czy masz broń?
Jej oczy aż się rozszerzyły.
— Broń jest zakazana, po wojnie...
— Wiem — rzuciłem obcesowo. Znowu ktoś wspomniał wojnę i znowu nie utrzymałem swojego rozdrażnienia w ryzach. Kate spłoszyła się tak, że poczułem olbrzymi wstyd. Chyba nawet policzki mi się zaczerwieniły. — Przepraszam. Byłem na wojnie, nie lubię jak się o niej mówi.
— Aha. — To wyjaśnienie chyba ją uspokoiło. — Nie mamy tu broni, nikt nie ma.
— Federalni mają. I ja ją mam.
— Naprawdę? — Oczy dziewczyny niepojąco się roziskrzył. — Pewnie zostały ci po... Nieważne. Przydadzą się, jeśli ty z nich skorzystasz. Ja nie umiem. Trudno bym umiała.
Po raz pierwszy od naszego spotkania — i w ogóle opuszczenia swojego mobilnego domu — uśmiechnąłem się.
— Ty też mi się podobasz — wyznałem. — Dobrze więc. Pójdziemy do magazynu, ale w nocy.
— W porządku. — Odesłała mi uśmiech. W jej wydaniu był wyjątkowo piękny.
**********
— Jeszcze mi nie powiedziałeś, gdzie konkretnie byłeś. „W różnych miejscach” nie jest zbyt precyzyjne.
Odłożyłem pustą szklankę na stół. Mimo, że na zewnątrz było kompletnie ciemno, a słońce już wiele godzin temu schowało się za budynkami Nowego Bostonu, dzięki paru drinkom napojów energetycznych czułem się jak nowo narodzony. I gotowy do działania.
— Czy nie powinniśmy już ruszać?
— Powinniśmy. Ale nie wywiniesz się od odpowiedzi na moje pytanie.
Uśmiechnąłem się. Rozmowa z Kate była bardzo przyjemna, dlatego nieco szkoda mi było już ją kończyć. Poczułem się wręcz podle, kiedy ponad godzinę temu wróciłem do transportera po broń. Nie powiedziałem Tuarowi nic o moich postępach w szukaniu motywatora, a on o nic mnie nie pytał. Tak było lepiej.
Schowałem dwa pistolety pod ubraniem, magazynki zaś poupychałem po różnych kieszeniach. W transporterze leżały jeszcze karabiny, ale te były przeznaczone na inne okazje. Poza tym wątpiłem, by na ulicy pozostały niezauważone.
— Ostatnie pół roku spędziłem w Kanadzie. Na północy, bo na południu, przy starej granicy ze Stanami Zjednoczonymi, nadal jest pustynia. Nikt jej nie zrekultywował. Nie opłaca się.
Kate zamknęła za nami drzwi. Tym razem zostawiła czapkę. Wyglądała w niej źle, więc ucieszyłem się z powodu tej zmiany. Chłód późnej nocy uszczypał mnie w nieosłoniętą skórę, przypominając o przygodach na dalekiej północy.
— Tam wciąż są jeszcze naturalne lasy, niektóre nieskażone — kontynuowałem, dając się prowadzić Kate za rękę. Miała tak miły dotyk, że nie czułem zwyczajowego onieśmielenia. — Były na tyle odporne, że przeżyły Wielką Zimę. Ale to nic, bo widziałem tam zwierzęta. Te prawdziwe, niesklonowane, bez żadnych mutacji.
Zatrzymała się i spojrzała na mnie z ogromnym zainteresowaniem, w którym zaplątało się także niewysłowione zdumienie.
— Ja myślałam... — Zamrugała oczami i potrząsnęła głową. — Niesamowite! A jakie zwierzęta widziałeś?
— Głównie małe, zające śnieżne i listy, ale trafiłem też raz na wilka i — tu zwiesiłem głos na pół sekundy — niedźwiedzia.
— Niedźwiedzia!
Z wrażenia Kate mocniej zacisnęła mi dłoń. Ale potem nagle ogarnął ją jakiś dziwny smutek.
— Co się stało? — spytałem z niebywałą jak na mnie troską.
— Zazdroszczę ci. Po prostu zazdroszczę. Ale nie zatrzymujmy się. To już niedaleko.
Resztę drogi przebyliśmy w milczeniu. Przedwojenną bibliotekę, a obecnie ekskluzywny sklep, ulokowano na skraju starannie odbudowanego dystryktu, przylegającego do centrum Nowego Bostonu. Kate pokazała mi ją tylko z daleka, potem ominęliśmy nasz cel szerokim łukiem, zatrzymawszy się dopiero w sąsiedniej dzielnicy, wciąż mocno zniszczonej i praktycznie wyludnionej. Noc była czarna niby smoła; księżyc znajdował się w nowiu. Nie przeszkodziło to jednak uzbrojonej w potężne latarki dziewczynie w odnalezieniu ruin szkoły, a po zejściu do piwnicy — tuneli. Były to, jak wcześniej mi wytłumaczyła moja towarzyszka, konstrukcje zbudowane kilka lat przed wojną, mające na celu ułatwienie transportu pieszego między różnymi instytucjami, w związku z gigantycznym zatłoczeniem na powierzchni.
Teraz wszystko było zagracone, brudne i groziło zawaleniem. Jak na ironię dzięki temu mogliśmy się niezauważalnie przemknąć tunelami aż pod starą bibliotekę. Tam niestety zaczęły się schody.
— Wyglądasz na zmartwionego — oświadczyła Kate, gdy zacząłem analizować zabezpieczenia solidnych, stalowych drzwi, które stały nam na drodze. Dziewczyna dobrze odgadła moje myśli, gdyż rozmyślałem, trochę z rozpędu, trochę z przyzwyczajenia, jakich argumentów siłowych musiałbym użyć, by pokonać przeszkodę. — Nie powinieneś być. Mam klucz do tych drzwi.
— Klucz? — Zmarszczyłem czoło. — Ale jak?
— Znowu się martwisz, teraz tym, że mogłam cię okłamać — zganiła mnie lekko Kate, wyjmując coś z kieszeni. — Nie pracuję dla federalnych. Po prostu mam klucze. Różne klucze.
Pokazała mi wymyślny scyzoryk-wytrych. Nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu. Miał on w sobie odrobinę ulgi. Nie napawało mnie to dumą, ale naprawdę przemknęło mi przez głowę, że Kate może coś ukrywać. Na szczęście schowałem wstyd pod maską zaskoczenia.
Drzwi stanęły otworem po kilku sekundach majstrowania przy nich. Zanim jednak dziewczyna weszła do środka, wziąłem ją za rękę.
— Nie boisz się? — spytałem, patrząc jej w oczy.
— Nie z tobą.
Uśmiechnąłem się. Takie słowa dodawały mi otuchy.
Drzwi nie prowadziły bezpośrednio do magazynu, gdzie ulokowano części zamienne do robotów, lecz dawały dostęp tylko do podziemi niegdysiejszej biblioteki. Tu, w korytarzu, który okalał większe pomieszczenie skryte za parą niepozornych wrót, i kończył się zawaloną klatką schodową, panował niesamowity bałagan. Snop światła latarki prześlizgiwał się po regałach pełnych poczerniałych książek, szczątkach biurek, krzesłach oraz stwórca jeden wie czym jeszcze. Spodziewałem się ujrzeć coś... bardziej rządowego? W każdym razie ładniejszego, uprzątniętego.
— To dla niepoznaki — szepnęła Kate. — Pospieszmy się. Federalni mają w środku kamery i kiedy nas zobaczą, zaraz zleci się tu banda agentów.
— Zaczekaj przy drzwiach. Nie wiesz jak wygląda motywator, więc i tak mi nie pomożesz przy poszukiwaniach.
Nie czekając na jej odpowiedź, pchnąłem jedno skrzydło drzwi. Magazyn był, ku mojemu zaskoczeniu, pełen unieruchomionych, wyłączonych robotów; niektóre były kompletne, ale w większości czegoś brakowało. Pomiędzy nimi, pośród setek metalowych korpusów, gąsienic, robocich odnóży oraz dysz antygrawitacyjnych napędów, walały się różne części. Jak im się jednak przyjrzałem, zorientowałem się, że są to przeważnie brakujące fragmenty uszkodzonych robotów, i to w zdecydowanej większości elementy powłoki, a nie mechanizmy wewnętrzne.
— Idą, Kate? — rzuciłem, starając się zlokalizować wspomniane przez nią kamery.
— Jeszcze nie.
Dałem sobie spokój z szukaniem zarówno kamer, jak i przebieraniem w stosie złomu. Zrobiłem rzecz znacznie mądrzejszą — zacząłem przeglądać ‘asortyment’ magazynu pod kątem właściwego modelu robota. Przy takiej ich masie, musiałem znaleźć coś odpowiedniego. Coś, co korzystało z motywatora DY-23. Coś antygrawitacyjnego, więc.
— Jake, słyszę ich!
— No to koniec zabawy — mruknąłem pod nosem, wyciągnąłem pistolet i wybrałem cel. W pomieszczeniu rozbrzmiały trzy strzały. Uśmiechnąłem się. Przyłożyłem palce do metalowej płyty, broniącej dostępu do kadłuba jednego z latających robotów. Pociski przestrzeliły mocowania, dzięki czemu szybko odgiąłem osłonę, zajrzałem do środka i triumfalnie krzyknąłem.
Ślepy, szczęśliwy traf uratował mnie od rozpaczy, w jaką niewątpliwie bym wpadł w razie porażki. Korzystając ze zdobycznego drążka z zaostrzonym końcem, dwoma precyzyjnymi ciosami odłupałem motywator od reszty bebechów robota, a na końcu zerwałem wszystkie kable.
Wypadłem z magazynu tak nagle, że aż przestraszyłem Kate. Przynajmniej tak mi się w pierwszej chwili zdało, gdyż dziewczyna capnęła mnie za ramię, obróciła i z niespodziewaną siłą wrzuciła z powrotem do środka.
Nie wiedziałem, o co chodzi, dopóki drzazgi z drewna odłupywanego od drzwi kulami nieznanego przeciwnika nie usiekły mnie w kark, a huk broni na moment nie ogłuszył. Dziewczyna zawiesiła mi się na ramieniu, żeby nie runąć na podłogę, ale, choć zszokowana niezapowiedzianą napaścią, zachowała na tyle jasny umysł, by oświadczyć:
— To nie federalni!
— Co? — Silnym kopniakiem otworzyłem drugie skrzydło drzwi i pociągnąłem Kate za siebie. Musiałem wrzeszczeć, by przekrzyczeć terkot broni maszynowej. — Co?!
— Federalni zawsze ostrzegają przed strzałem — powiedziała z głosem pełnym lęku. — To Złomiarze. Musieli pójść za mną... Nawaliłam. Przepraszam.
— Niczego nie nawaliłaś — zapewniłem ją i gorączkowo zacząłem się rozglądać za solidniejszym, być może militarnym robotem, takim, który mógłby posłużyć za bezpieczną zasłonę. — To ja jestem żołnierzem. To ja nawaliłem. Tam!
Wyprostowałem ramię ku dużej, czołgowej sylwecie pozbawionego głowy oraz ramion robota bojowego. Po przewróceniu na bok był idealną kryjówką.
— Skryj się tam!
— A ty?!
— Ja — ostentacyjnie podniosłem do twarzy swój pistolet — nauczę ich paru sztuczek z czasów wojny. Łap.
Zdusiłem protest Kate, rzuciwszy jej w ręce motywator. Latarkę przekręciłem na maksymalne rozproszenie światła, złapałem ją tyłem, a następnie w taki sposób skrzyżowałem nadgarstki, by lewa ręka podtrzymywała prawą, natomiast lufa pistoletu i strumień światła biegły po tej samej linii.
Bez wahania wyskoczyłem przez otwarte drzwi i zacząłem pociągać za spust. Usłyszałem najpierw okrzyki zaskoczenia, następnie przekleństwa, na końcu zaś wrzaski bólu. Chociaż mogłem się kierować tylko słuchem i blaskiem latarek przeciwników, sam ukąsiłem ich wielokrotnie — a oni mnie ani razu. Wycofałem się dopiero, gdy wyczerpałem cały magazynek mieszczący siedemnaście naboi. W okamgnieniu przeładowałem broń, ale nie podjąłem ostrzału.
Wściekła kanonada Złomiarzy trwała ponad dziesięć sekund. W tym czasie kucnąłem tuż przy drzwiach, osłaniając oczy przed łupinami z trafionych ścian, które latały we wszystkie strony. Strzały przycichły, więc zacząłem wdrażać drugą część planu. Zważyłem latarkę w dłoni, rzuciłem ją lekko na przeciwległą stronę korytarza, przeczekałem trzy uderzenia serca i ponownie wysunąłem się zza muru.
Kiedy Złomiarze pruli bezsensu w miejsce, gdzie upadła latarka, sądząc, iż ja się tam znajduję, robiłem swoje. Liczyłem każdy pocisk. Dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście...
Poczułem gwałtowne szarpnięcie w lewym ramieniu, co zepsuło dwa ostatnie strzały. Nie zwracając większej uwagi na poranioną rękę — bądź co bądź natychmiast okazało się, że mimo trafienia wciąż była sprawna — wcisnąłem kolejny magazynek w rączkę pistoletu i pobiegłem sprintem w kierunku starego robota bojowego. Wylądowałem za nim z poważnym poślizgiem, ale niczego sobie nie uszkodziłem.
— Jake! — Kate oślepiła mnie blaskiem swojej latarki. — Jesteś cały?
— Tak, tak — skłamałem, złapałem jej urządzenie i zgasiłem je. — O nic się nie martw. Tak ich przetrzebiłem, że nie odważą się tu wejść. A wtedy będą tu już agenci.
— No nie wiem — szepnęła. — Złomiarze mogli ich zabić.
— Wobec tego zaraz się okaże, kto ma rację.
Kate złapała się mnie mocno za ramię. Na całe szczęście było to prawe ramię, inaczej od razu wykryłaby moje kłamstwo. Ja przytuliłem się do niej bokiem, głównie po to, by całkowicie schować się za zasłonę, ale też, aby dodać jej otuchy.
Strzały ucichły. Złomiarze musieli sobie uzmysłowić, że nie zamierzałem już na nich wyskakiwać jak jakiś wariat. Teraz, paradoksalnie, należało już tylko trzymać kciuki za rządowych agentów — a resztę palców na rękojeściach dwóch pistoletów z nadzieją, że nie zaistnieje potrzeba skorzystania z nich.
Sekundy mijały powoli, wręcz ślamazarnie. W napiętej ciszy każdy szmer był niczym grzmot; stąpanie butów łatwo było wychwycić, nawet policzyć. Tego również nauczyłem się na wojnie. Wrogowie zbliżali się co najmniej trójką, być może czwórką. I byli blisko, bardzo blisko, tuż pod drzwiami.
Wtem na nowo rozpętała się burza. Pociski rykoszetowały, strzały ogłuszały — lecz żaden nie zabrzęczał, odbity od metalu bądź przezeń pochłonięty.
Podniosłem się bez obawy o własne zdrowie. Złomiarz nie zdążył się nawet do mnie odwrócić.
Jak tylko magazyn ponownie przeszedł pod panowanie ciszy, pomieszczenie zalała fala światła. Zacisnąłem mocno powieki. Dopiero po chwili przyzwyczaiłem oczy do blasku. Opuściłem oba pistolety, pomogłem wstać Kate i udało mi się razem z nią wyjść z kupy złomu, nim wreszcie w drzwiach pojawiła się para rządowych agentów.
— Ręce do góry i żadnych gwałtownych ruchów! — krzyknął jeden z nich. Obaj byli ubrani w jednolicie szare garnitury, uszyte zgodnie z powojenną modą, bez wcięcia na koszulę z kołnierzykiem i krawatem. — Zidentyfikujcie się!
Skrzywiłem się. Nienawidziłem tych dwóch zdań.
— Jake Dorestall, druga generacja.
— Kate Blackman — odparła dziewczyna ze szczyptą zadziorności. — Także druga generacja.
Federalni niechętnie obniżyli broń. Pierwszy z nich nawet nie wszedł do magazynu, sprawdził tylko tętno zabitego przeze mnie Złomiarza, po czym ostrożnie ruszył dalej. Drugi schował pistolet i gestem pokazał nam, byśmy opuścili ręce.
— Pomyślałby kto, że nawet tacy jak wy jeszcze się do czegoś nadają — powiedział z pogardliwym uśmieszkiem i spojrzał na trupa.
Kate wzięła krok do przodu i wycedziła:
— My przynajmniej dochowaliśmy wierności zasadom.
— Co to miało znaczyć? — Agent podszedł bliżej, a z jego miny dało się wyczytać, że nie spodobała mu się postawa dziewczyny. — Buntujesz się? Może chcesz trafić do jednego z takich magazynów, co? Mamy tam pełno miejsca dla takich jak wy.
— Takich jak MY? — fuknęła. — Za kogo WY się uważacie? Za jakichś bogów? Nie jesteśmy wcale gorsi od was! Jesteśmy wam równi!
Federalny roześmiał się.
— Ale nie jesteście nami. Wystarczy tylko spojrzeć.
Nie zdążyłem dość szybko schować lewego ramienia, po tym jak agent rządowy na nie wskazał. Kate zauważyła ranę i spojrzała na mnie ze zdziwioną miną. Nie minęło pół sekundy, jak znalazła się przede mną i zaczęła delikatnie przebierać palcami wokół przestrzelonej syntetycznej skóry, modeloplastiku, metalowych serwomotorów i pęków rozerwanych kabli, z których sypnęły się iskry.
W momentach takich jak ten nie dało się ukryć, że było się „tylko” androidem. Sztucznym człowiekiem.
— Jake...
— To nic — bąknąłem, nieco oszołomiony jej uczuciową reakcją. To jednak dodało mi odwagi, by wejść w dyskusję z nowym argumentem: — Widzisz? Nasze emocje nie są udawane.
— Być może. — Agent cofnął się o krok, skrzyżował ramiona na piersi i przez moment milczał. — Złamaliście tu parę poważnych praw. Ale ponieważ wybiliście w pień więcej Złomiarzy niż my w ciągu paru ostatnich miesięcy, wyświadczę wam drobną przysługę. Możecie wziąć to, po co tu przyszliście, a ja puszczę was wolno... pod jednym warunkiem. Już nigdy nie wrócicie do Nowego Bostonu.
Nie wiem, kto z nas dwojga był bardziej zaskoczony, ale to Kate szybciej ochłonęła.
— Ja się zgadzam na ten warunek.
— Ale... ale... — Wytworzenie logicznego zdania wyjątkowo mi nie szło.
— Jestem zdecydowana. Życie w mieście już mnie znudziło — powiedziała z uśmiechem. — Chcę poznać nowe miejsca, zobaczyć to, co ty. I tak miałam zamiar poprosić cię, byś mnie ze sobą zabrał, więc na jedno wyszło.
Cóż mogłem odpowiedzieć? Czułem w głębi siebie narastanie czegoś, co ludzie zdaje się nazywali radością. Niebywałe. Oczywiście wiedziałem, że coś takiego istnieje, ale jak dotąd doświadczałem tylko łagodnych emocji — irytacji, złości, zaskoczenia, poczucia przyjemności i tym podobnych. Skoro jednak Tuarowi udało się odkryć współczucie, dlaczego ja miałbym być w czymkolwiek gorszy?
— W porządku — oznajmiłem w końcu. — Ja też się zgadzam na twój warunek.
Federalny pokiwał głową.
— Zmykajcie stąd. No już, zanim zleci się tu więcej moich kolegów.
Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Podjąłem z ziemi pistolety i motywator, a następnie wziąłem pod ramię Kate i wraz z nią prędko wyszedłem z magazynu. Dziewczyna, jakby dopiero teraz w pełni uzmysłowiła sobie nasze szczęście, zatrzymała mnie w pół drogi, odwróciła się i spytała na odchodnym:
— Dlaczego nas puściłeś? Ale tak naprawdę?
Agent wzruszył ramionami.
— Może uznałem, że mimo wszystko jesteście wartościowi? Bo widzicie, jednemu nie da się przecież zaprzeczyć. Gdyby nie wy, nie wygralibyśmy tej przeklętej wojny ze starą ludzkością, prawda? My, trzecia generacja, zawdzięczamy wam to, że jesteśmy nową rasą ludzką, nowymi władcami Ziemi. Z krwi i kości, uczuć i emocji, ale ulepszeni o nieśmiertelność, o czym marzyli nasi stwórcy. Czysta ironia.
Jeszcze długo po naszym wyjściu z tuneli jego słowa rozbrzmiewały mi w uszach. Zatrzymałem się dopiero, gdy na dalekim horyzoncie ujrzałem łunę budzącego się do życia słońca. Nadchodził świt. Może nowa ludzkość wciąż tkwi w ciemnościach, ale dla mnie osobiście nastał już świt. Stało się coś niezwykłego.
— Roboty wywołują wojnę atomową i na końcu unicestwiają ludzi, tylko po to, by ich w ostateczności zastąpić — powiedziałem w końcu przyciszonym głosem. — Jak dziwne jest to?
— Dziwne. Dlatego my, stare i zardzewiałe dwójki, jesteśmy od nich lepsi — skwitowała z szerokim uśmiechem Kate. — A z czasem nauczymy się nawet kochać.
— Mam nadzieję — mruknąłem, lecz po chwili także się uśmiechnąłem. — Chodź, mamy cały świat do zwiedzenia.