TWÓJ KOKPIT
0

Operacja Thennmark - Godzina Wesk :: Twórczość fanów

autor: Sułtan Ahmed



"Dlaczego niewinni cierpią najbardziej, kiedy wy, wielcy panowie, zaczynacie swoje gry o trony?" - George R.R Martin, Gra o tron (Varys)

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce...


17 ABY, końcówka roku

Prolog


Według powszechnie dostępnych źródeł na mającej dla całej galaktyki historyczne znaczenie planecie Ruusan powoli kończą się negocjacje pomiędzy rządem Nowej Republiki, reprezentowanym przez swojego wicekanclerza Tharne'a Skywalkera, a reprezentowanym przez swojego przywódcę Wielkiego Admirała Thrawna Imperium Galaktycznym, dotyczące zakończenia trwającej już od niemal dziewięciu lat wojny, rozpoczętej słynną Ofensywą Jesienną na Koderns. Według naszych ustaleń dotychczas wynegocjowano m.in. wycofanie republikańskich wojsk z części zajmowanych przez nie obszarów Środkowych Rubieży oraz wypłacenie przez Imperium trzystu milionów kredytów planecie Takahara odszkodowania za katastrofę ekologiczną, jaka spotkała tę planetę za panowania imperatora Palpatine'a. Zapytani przez naszą stację politolodzy uważają, że negocjacje, pomimo sprzeciwu zarówno części mniejszych graczy, jak chociażby Mandalorianie czy Sekta Świtu, oraz części senackiej opozycji, mogą dojść do skutku już w ciągu najbliższych dwóch tygodni...” - trajkotała młoda prezenterka holowiadomości, doprowadzając Malenę Sweetwaters do znużenia. Gdyby nie fakt korzystania z transportu publicznego, w ogóle nie korzystałaby przez ostatnie tygodnie z holoodbiornika. Polityka nigdy nie interesowała artystów wolnoduchów, takich jak ona. Republika czy Imperium, demokracja czy dyktatura – wszystko to i tak opiera się na wyzyskiwaniu klas niższych przez klasę panującą. Tylko osoby takie jak ona, o niezwykłej, artystycznej wrażliwości, potrafiły przeciwstawiać się takiemu obrazowi rzeczy, i być prawdziwie wolnymi, niezależnie od aktualnej sytuacji politycznej. Swoją drogą ten cały Wielki Admirał Thrawn uchodził za wybitnego konesera sztuki. Może gdyby jej planeta została wcielona do Imperium, poznał by się na niej i...

Z rozmyślań wyrwało ją nagłe przyspieszenie pociągu. Nie było ono zbyt silne, lecz zauważalne. Poza Balosarką jeszcze kilka istot podniosło głowy wyrażając przez to mieszaninę zaniepokojenia i zdziwienia wywołanych przez tę sytuację.
Nagle pojazd przyspieszył jeszcze bardziej. To już zdecydowanie nie była prędkość typowa dla tutejszych dzielnicowych transporterów wewnątrzosiedlowych.
Pasażerowie z sekundy na sekundę coraz bardziej niepokoili się o zdrowie swoje i niektórzy, jak siedząca naprzeciwko Maleny Twilekanka, także o zdrowie swoich małych pociech. Niepokój ten narastał stopniowo, w miarę jak pociąg przyspieszał, natomiast swoje apogeum osiągnął w momencie włączenia się syren alarmujących o zbyt wysokiej prędkości grożącej wykolejeniem.
Odtąd został zastąpiony przez panikę i lęk przed śmiercią.
Do uszu Jittwary Stackmana dotarła mieszanina dźwięków, od tysięcy lat tak charakterystycznych dla wszystkich tego typu awarii – przenikliwy pisk niedostosowanych do tej prędkości jazdy elementów pociągu, wraz z odgłosami przerażenia, wydawanymi przez istoty najrozmaitszych ras i płci oraz nieustającym zawodzeniem syren alarmowych tworzyły istną kakofonię, która byłaby niemalże nie do zniesienia nawet bez świadomości beznadziei sytuacji, w jakiej się znalazł. Współwyznawcy zwykli zarzucać mu niedostatki gorliwości w wierze. Teraz wiedział już, że mieli rację – nie dane mu będzie zobaczyć Świtu za życia. Przynajmniej wiedział już, co musi zrobić.
Według holokamer monitoringu, znajdujących się wewnątrz pojazdu, śmierć większości pasażerów nastąpiła w wyniku przeciążenia spowodowanego zderzeniem dwóch pociągów repulsorowych. Znajdujący się w pobliżu adept Mocy zeznał później, że na chwilę przed śmiercią większość pasażerów myślała albo o tym, co dla nich najważniejsze, jak choćby rodzina czy bliscy. Kilku, jak młody człowiek, który w chwili uderzenia stał z głową uniesioną do góry, wykorzystało ten czas do ostatnich przemyśleń nad swoim krótkim w znacznej mierze życiem. I tylko jedna Balosarka, siedząca w czwartym rzędzie, zastanawiała się – jak to możliwe, tylko na cztery dni przed Nowym Rokiem, na planecie z siedzibą Senatu Republiki...?

Świątynia I

Snajper czekał.
Zawsze najpierw czekał.
W przeciwieństwie do swoich organicznych kolegów po fachu (szczególnie tych nieostrzelanych) nie odczuwał problemów związanych z kwestiami takimi jak moralne opory czy stres przed akcją. Zdawał sobie jednak sprawę, że o ile chce uniknąć przegrzania procesorów, na razie musi się oszczędzać, odpowiednio kalkulując zużycie energii. Bo ta z pewnością mu się jeszcze przyda.
W końcu nie codziennie bierze się udział w ataku na świątynię Jedi.
Gdy przełożeni poinformowali ich o celu przygotowywanej operacji, nawet on, nawykły przecież do wykonywania tego, co większość uważała za niewykonalne, poczuł nieprzyjemne zwarcie w obwodach. Bo chociaż odrodzony Zakon Jedi nie dorastał swemu zniszczonemu przed ponad trzydziestu laty poprzednikowi do pięt, to wciąż służyło w nim kilkoro szczególnie zaprawionych w bojach, a przez to niebezpiecznych adeptów Mocy, ze swoim nieformalnym przywódcą Lukiem Skywalkerem na czele. Zamachowiec uspokoił się nieco dopiero, gdy poinformowano go o siłach, którymi dysponują.
Trzonem ich sił były ulepszone droidy bojowe typu B2, B3, BX, oraz droideki, należące dawniej do Konfederacji Niezależnych Systemów, obecnie odnowione i przystosowane do nieco innych zadań niż zakładali ich twórcy. Wsparciem służyły im roboty bojowe nowszego typu, jak Harrisy H-02, Tu-167-Ni czy snajperskie UR-35, oraz rozmaite jednostki lotnicze i pancerne z ostatnich pięćdziesięciu lat. Menażeria ta uzupełniona została o kilka wypełnionych materiałami wybuchowymi ciężarówek repulsorowych, kilka grup najróżniejszej maści najemnych szumowin, oraz czekającą w odwodach grupę mandaloriańskich wojowników, którzy pomimo zmiany sytuacji politycznej na rodzimej planecie wciąż pozostali najemnikami, ot, tak na wszelki wypadek.
Teoretycznie rzecz ujmując, grupa ta powinna poradzić sobie z zajęciem świątyni, lub chociaż postawić Jedi przed faktem dokonanym po zakończeniu reszty akcji przez równoległe oddziały. Jednak snajper lepiej niż ktokolwiek inny pośród spiskowców zdawał sobie sprawę, że najambitniejsze plany bardzo rzadko przekładają się na rzeczywistość w oczekiwany sposób. Na razie jednak ignorował te podszepty procesorów, skupiając się na zadaniu.
Wyostrzył fotoreceptory na plac przed świątynią. Na razie cisza i spokój. Jak to zwykle przed burzą, pomyślał. A rzadko mylił się w takich sprawach.
Jego czujniki wykryły zmianę w sygnaturze cieplnej w okolicy wieżowca magazynowego, po drugiej stronie przyświątynnego placu. Naraz otwarły się wrota hangaru kilka pięter powyżej poziomu popularnego „kwadratu światła”. Powoli wyłoniły się z nich dwie kolumny repulsorowych ciężarówek, stopniowo przyspieszając. Po paru sekundach, z wyraźnie wzrastającą prędkością, stopniowo zmieniły szyk z kolumnowego na liniowy. Gdy dojechały do przeciwległego końca placu, nie istniała już na tej planecie siła mogąca je powstrzymać.
W galaktyce było wiele spornych kwestii, ale jedno pozostawało poza dyskusją – azotyn baradium dawał naprawdę niezłego kopa, a już szczególnie w takiej ilości. Gdy przednia ściana świątyni pogrążyła się w kulu dymu i ognia, w głowie droida wyświetlił się pojedynczy, przypominający prostokąt symbol – literę wesk. Nie pozostawiało to już żadnych złudzeń.
Czas walki nastał teraz.
Nim pozostały po wybuchu pył zdążył opaść, z kryjówek wyłoniła się pierwsza fala atakujących – głównie droidów, wspieranych przez repulsorowe czołgi wyprodukowane przez anonimową fabrykę gdzieś na rubieżach. Szturmowcy poruszali się krokiem na tyle szybkim, na ile pozwalały im warunki nowo powstałego gruzowiska oraz własne dane techniczne. Trzy czwarte trasy przeszli nieniepokojeni przez nikogo.
Dopiero wtedy rozległy się pierwsze strzały.
I rozpętało się piekło.
Wedle posiadanych przez atakujących danych w świątyni w momencie ataku znajdowało się ok. pięćdziesięciu adeptów Mocy na różnych poziomach zaawansowania, jednak w rzeczywistości to nie oni stanowili największe zagrożenie. Budynek został zaopatrzony w najnowocześniejsze dostępne Nowej Republice systemy alarmowo – obronne, na które składała się rozbudowana, w sporej mierze automatyczna sieć kamer, czujników, sterowni oraz broni laserowej najrozmaitszego typu oraz kalibru. Ponadto na terenie świątyni ulokowany został niewielki, lecz elitarny batalion Republikańskich żołnierzy, liczący ok. trzystu pięćdziesięciu osób. Ulokowani był oni przede wszystkim w koszarach, znajdujących się we wschodniej części kompleksu świątynnego, lecz istniały także osobne grupy bojowe przeznaczone do ochrony konkretnych punktów świątyni, takich jak wejścia, archiwa, czy wieża Rady Jedi, do której należeli, w przeciwieństwie do dawnych czasów, wszyscy Mistrzowie, ale też Rycerze Zakonu. To wszystko sprawiało, że nawet pomimo znacznej przewagi liczebnej oraz tej wynikającej z elementu zaskoczenia, atakujący nie mogli czuć się do końca pewnie.
Tak potężny wybuch bez problemu powinien był obrócić cały przód budynku w nicość, lecz w niepojęty dla snajpera sposób, ogólna bryła budynku nie zmieniła się zbytnio, a co jeszcze bardziej niezrozumiałe, przetrwała także część elementów systemów obronnych, jak chociażby to lekkie działko laserowe, które zanim zostało zniszczone przez ich repulsorowy czołg, na dobre wyeliminowało z walki gdzieś koło piętnastu robotycznych wojowników. Gdzieś w głębi obwodów podziękował swym pracodawcom za to, że uwzględnili w planie użycie pojazdów pancernych – gdyby nie one, plan mógłby spalić na panewce zanim się tak naprawdę zaczął.
Nim jednak wszystkie automaty obrońców ucichły, na gruzowisku pojawił się nowy wróg, tak niespodziewany w tej chwili, że nawet snajper poczuł cybernetyczny odpowiednik wzdrygnięcia. Republikańscy żołnierze pilnujący wejścia nie mogli przecież przeżyć wybuchu. Przypomniał sobie jednak o plutonie chroniącym archiwa – byli wystarczająco daleko, by przeżyć eksplozję, a przy tym na tyle blisko, by móc zebrać się i dotrzeć na miejsce. Skupił się, aby przeliczyć przybyszy – dziewięciu, jedenastu, łącznie dwunastu ukrywających się w gruzowi- skach przeciwników – znaczy się większość plutonu została na posterunku. Zapisał informację na swoim datadysku, a kopię przesłał na serwery centrali – w końcu taka informacja może okazać się przydatna im wszystkim w późniejszym okresie walk. Jego kryjówka już uprzednio została zakamuflowana, więc nie musiał się o to martwić teraz. Wystarczyło tylko wyciągnąć uprzednio naładowany karabin snajperski, celnie wymierzyć i nacisnąć spust.
Ustawił moc procesorów na osiemdziesiąt procent – najlepsze wciąż musiał oszczędzać na później. Na cel obrał trzeciego żołnierza od lewej. Fragment ściany, stanowiący dla niego osłonę przed nacierającymi hordami, nie gwarantował mu jednak ochrony przed strzałami zmierzającymi w jego kierunku bardziej od góry, i właśnie tą słabość zamierzał wykorzystać zabójca. Wymierzył, wystrzelił, a następnie obserwował jak wiązka lasera trafia żołnierza prosto w skroń, ostatecznie jednocząc go z Mocą.
Nie tracąc czasu, przeładował. Rozejrzał się po polu walki. Za ścianami pozostało już tylko dwóch obrońców. Wycelował w kolejnego z nich, nie zdążył jednak strzelić – jeden z UR-35 załatwił za niego to zadanie. Nim zdążył przenieść celownik na ostatniego z wrogów, ten także padł martwy. W międzyczasie wyeliminowane zostały ostatnie elementy automatycznego systemu ochrony. Wejście do Świątyni stało przed nimi otworem.
Tu-167-Ni-540 przeprowadził powierzchowną autodiagnostykę. Nie wykrył żadnych uszkodzeń, zaczął więc zwijać swoje stanowisko w celu udania się na dalszą część operacji. Zdawał sobie, iż mimo, że, wygrali pierwszą potyczkę przy niezbyt dużych stratach, do końca bitwy było jeszcze bardzo daleko. A jak już niejedno- krotnie się przekonał, plany i rzeczywistość często bywają ze sobą bardzo rozbieżne. Pewien był tylko jednego:
Prawdziwa walka dopiero się zacznie.

Holotelewizja I

Kto tu nie mieszka, żałuje tego – to popularne w Światach Jądra powiedzenie, w które Heri Tork wierzyła całą sobą. Nie wyobrażała sobie siebie żyjącej gdzie indziej – na jakiejś zapyziałej skale bez holotelewizji, kontroli pogody, holonetu i tych wszystkich innych cudów galaktycznej cywilizacji. Początkowo mdliło ją, gdy w pracy musiała pokazywać te wszystkie nieszczęścia z tych odległych światów – głód, niewolnictwo, przemoc, a nade wszystko wojnę, która w istocie łączyła te wszystkie plagi. Później nieco się do tego przyzwyczaiła, jednak zawsze czekała na moment, kiedy szeroko pojęte dziennikarstwo będzie mogło odejść od takich tematów.
Gdy więc kazano jej przekazać na wizji informację o rozpoczętych właśnie rozmowach pokojowych z władzami Imperium, czuła się całą swą osobą szczęśliwa. Nareszcie skończą się te przygnębiające reportaże z pobojowisk i klęsk humanitarnych. Od teraz tylko filmy, plotki, muzyka, celebryci i skandale, czyli to co miłe, ładne, przyjemne i nade wszystko – cywilizowane. W końcu tak miało być!
Ale, niestety, znów wyszło jak zawsze.
Najpierw ta seria zamachów – co prawda news nieprzyjemny, ale przynajmniej daje dobrą oglądalność. Te ataki terrorystyczne to trochę jak takie historie kryminalne – też kondolencje, zbiórki dla rodzin ofiar, szukanie winnych, tylko trupów więcej, no i czasem kończy się jakimiś dyplomatycznymi reperkusjami. Winę początkowo zrzucili na mafijne porachunki, choć już po wstępnym dochodzeniu wiadomo było, że ta informacja nie trzyma się kupy. No nic, zawsze warto było spróbować – wszak nie od dziś wiadomo, że informacje kryminalne z mafią w tle to najlepszy sposób na wzbudzenie niebagatelnej sensacji, a ta zawsze była mile widziana.
Ogólnie jednak historie tego typu rzadko się powtarzały, więc pomimo skali tego incydentu (łącznie około półtora tysiąca zabitych i czternastu tysięcy poszkodowanych istot, w tym jeden senator i kilku odznaczonych bohaterów czasów Rebelii), nie należał od do tych, które wzbudzają specjalne przerażenie w zahartowanym wieloletnimi wojnami sercu noworepublikańskiego obywatela.
Co innego jednak atak na świątynię Jedi.
Informacja ta, mimo, że dotarła do ich redakcji dopiero godzinę temu, już zdążyła postawić wszystkich w stan najwyższej gotowości. Nieliczne holozdjęcia, które do nich docierały, przypominały trochę stare, imperialne reportaże dotyczące wykonania przez siły Imperium rozkazu 66 zwanego czystką Jedi. Tyle, że tym razem zamiast żołnierzy z 501. Legionu znalazły się... droidy bojowe Separatystów.
Fakt użycia tego typu maszyn do ataku rzecz jasna nie dawał podstaw do określenia tożsamości potencjalnych jego inicjatorów – na rubieżach aż się roiło od miejsc gdzie można było takie kupić lub wynająć, jeśli oczywiście miało się ze sobą odpowiednią ilość pieniędzy. Pierwszym potencjalnym kandydatem była Sekta Świtu. Wszak jej przywódca tytułowany Patriarchą już nie raz wsławił się użyciem tego typu środków militarnych do swych akcji zbrojnych. Z drugiej jednak strony, o człowieku tym mówiło się, że szczerze szanuje Zakon, a według niektórych swego czasu był nawet jego członkiem. Ponadto w ostatnim czasie Sekta i Republika bardzo zbliżyły się do siebie w licznych kwestiach, tworząc pewien nieformalny sojusz, więc jaki interes mogli mieć słudzy Patriarchy w osłabianiu tego i tak dość chwiejnego przymierza? Szczególnie, że pomimo wciąż licznej rekrutacji wpływy tej organizacji systematycznie malały, i nic nie wskazywało na to, by ta tendencja miała się to w najbliższej przyszłości odwrócić. Chociaż z innej strony nigdy nie należało zbytnio ufać fanatykom, zdolnym do takich zbrodni jak chociażby Masakra na Ipsos czy Rzeź Jelucana, gdzie w odwecie za atak nielicznej grupki proimperialnych terrorystów wymordowana została ponad połowa populacji tamtejszych nizin.
Niepodważalnym zaś wydawał się fakt, że ktokolwiek jest za niego odpowiedzialny, atak na świątynię Jedi był także atakiem na sama Republikę, którego ta nie mogła zlekceważyć, a jej media – nie pokazywać. Tak więc w tej chwili wszyscy pracownicy, za wyjątkiem rzecz jasna ochrony i ekip sprzątających, zostali w tę sprawę zaangażowani.
Heri denerwowała się jak nigdy wcześniej. Podejrzewała, że za atakiem na świątynię może stać ta sama grupa, która dzień wcześniej zaatakowała podróżujących pociągami cywili. Była świadoma, że ktoś, to wcale nie musiał być koniec ataków. Kto wie, gdzie tym razem uderzą. Koszary? Senat? A może tutaj? W końcu nie od dziś wiadomo, że kto kontroluje media, kontroluje całą galaktykę.
Na razie jednak starała się o tym nie myśleć, zdając się na swoich makijażystów. Do następnego wejścia na wizję pozostało jej jeszcze prawie pół godziny, więc miała jeszcze sporo czasu na przygotowania i zamierzała go dobrze wykorzystać. W końcu jak już obywatele mają otrzymywać przerażające informacje, to niech chociaż ich prezenterka dobrze wygląda!
Dwadzieścia minut przed wejściem na antenę Heri wyglądała już na gotową. Była młodą, niespełna dwudziestodwuletnią niebieskooką blondynką. Szczupła sylwetka, dobre pochodzenie i nienaganna dykcja wróżyły jej błyskawiczny rozwój już i tak niezwykle udanej kariery.
Siedem minut przed rozpoczęciem audycji zasiadła w studiu przed kamerą. Powoli, niemal bezgłośnie poruszając ustami zaczęła czytać swoje kwestie. Nie dowiedziała się z nich niczego ponad to, co już od dawna było wiadome – czyli właściwie tyle co nic. Wciąż nieznana liczba ofiar, nieznani sprawcy, informacji holograficznych z miejsc ataków też tyle co nexu napłakał – czyli właściwie nikt nic nie wie, czyli pozostaje tylko zaprosić jakiś ekspertów od siedmiu boleści żeby powiedzieli co im tam ślina na język przyniesie, a resztę serwisu zapchać jakimiś tabloidowymi pseudonewsami. No cóż, skoro nie można widzom niczego ciekawego powiedzieć, to przynajmniej wyciśnie z gawiedzi się parę łez, a przy okazji parę kredytów od reklamodawców na dodatkowo zwiększonej oglądalności.
Na cztery minuty przed rozpoczęciem wiadomości drzwi kompleksu holotelewizyjnego otworzyły się, pozwalając na wejście czterem zakapturzonym postaciom. Ich ubiór zasiał ziarno niepokoju pośród ochrony. Gdy jeden z ochroniarzy zrobił krok w ich kierunku, wszyscy naraz zrzucili swoje zakrywające twarze i sylwetki płaszcze. W ich wyglądzie nie byłoby pewnie nic dziwnego, gdyby nie fakt, że cała czwórka (jak się okazało Zabrak, człowiek i dwóch Tortugan) jest opakowana po zęby bronią, a w rękach trzymają samopowtarzalne wojskowe karabiny blasterowe. Nim którykolwiek z obrońców zdołał sięgnąć po broń, tamci rozpoczęli masakrę. Po błyskawicznej eliminacji wszystkich strażników i tych znajdujących się w przedsionku pracowników, którzy nie zdążyli się w porę schować poczęli iść dalej. Zanim jednak zdążyli to zrobić, w wnętrza budynku wypadła kolejna fala ochroniarzy, uzbrojonych w lekkie blastery. Och, jak zaraz dokopią tym pistolero od siedmiu boleści, pokażą im, że nie należą do tych, którzy negocjują z terrorystami!
Czwórka atakujących zajęła pozycje obronne. Raniony w rękę został Zabrak, co uniemożliwiło mu dalszą walkę. Pozostała trójka wciąż jednak, pomimo znacznej przewagi liczebnej przeciwników, kontynuowała tą pozornie beznadziejną walkę.
I wtedy niebo spadło na ziemię.
Znajdujące się po obu stronach drzwi wejściowych ściany zostały nagle zdemolowane przez dwa przypominające sylwetką dzikie zwierzęta, uzbrojone w lekkie działka blasterowe pojazdy. Zaczęły one posyłać w kierunku obrońców serie podwójnych wiązek strzałów. Usuwały one zarówno tych, którzy schronili się za „naturalnymi”, biurowymi osłonami, takimi jak chociażby pełniące bardziej dekoracyjną niż nośną rolę kolumny, jak i tych, którzy o takiej osłonie zapomnieli. Jednocześnie bardziej uaktywnili się także przedstawiciele awangardy atakujących, którzy, poza rzecz jasna rannym Zabrakiem, uaktywnili się, strzelając ze swoich blasterów ile popadnie. Nawet zawodowi żołnierze nie wytrwaliby zbyt długo pod takim ostrzałem, a co dopiero podrzędni ochroniarze. Tylko jeden z nich, który miał szczęście znajdować się jak najbliżej wejścia do dalszej części kompleksu, zdołał salwować się ucieczką – reszta poległa w nierównej walce.
Nie ulega wątpliwościom, iż czołgi na potrafią być irytujące. Szczególnie, gdy są w posiadaniu przeciwnika. Pojazdy typu MTT, choć na pierwszy rzut oka zdawały się być czołgami, nie należały do nich. Były czymś innym, a przy tym znacznie gorszym.
I chyba właśnie to irytowało w nich najbardziej.
Obecny w nich mechanizm nie był już może zbyt nowoczesny, (w końcu sama konstrukcja miała już ponad pół wieku), lecz wciąż niezmiennie skuteczny. W ciągu następnych dziewięćdziesięciu standardowych sekund pojazdy te opuściło ponad dwieście droidów bojowych typu B1, archaicznością dorównujących swym transportowcom. W międzyczasie do budynku weszło także kilkanaście droidów-komandosów typu Harris H-02 i BX. Bo nawet, jeśli dwie kompanie robotów typu B1 stanowiły siłę, z którą należało się liczyć to ktoś nimi musiał dowodzić, oraz załatwić całą resztę rzeczy, których one w swym małym, tranzystorowym móżdżku nie mogły pojąć.
Po przegrupowaniu grupa szturmowa opuściła przedsionek, kierując się ku dalszej części budynku. Rozkaz był jasny – zająć budynek, usuwając ochronę oraz opornych pracowników, resztę zaś trzymać przy życiu jako zakładników. Zarówno tych pierwszych, jak i drugich było jednak mniej niż zakładano, dzięki czemu zajmowanie kolejnych pomieszczeń szło im wyjątkowo sprawnie.
Niespełna minutę przed wejściem na antenę Heri usłyszała pierwsze strzały. Ciśnienie wzrosło jej do najwyższego w jej dotychczasowym życiu poziomu. Mimo, że nie było jeszcze wiadomo, co się dzieje, czuła, że najczarniejszy scenariusz właśnie się spełniał - zostali zaatakowani.
W ciągu następnych kilkunastu sekund wystrzały te stawały się coraz głośniejsze, pozbawiając prezenterkę i inne osoby znajdujące się z nią w pomie- szczeniu wszelkich złudzeń. Większość z nich znała procedurę na taką sytuację – kierować się drogą ewakuacyjną do wyjścia. Jednak jak tu z niej skorzystać, gdy wszelkie odgłosy pochodziły właśnie ze strony tej drogi? Siedzieli więc w po- mieszczeniu, tak jakby nic się nigdy nie stało, co najwyżej ukrywając się gdzie akurat popadnie.
Na kilkanaście sekund przed pierwotnie planowanym początkiem serwisu drzwi pokoju, w którym Heri się znajdowała przekroczył postawny Twi'lek, jej kierownik produkcji. Na twarzy tego zazwyczaj radosnego mężczyzny tym razem nie było widać nawet cienia uśmiechu. W ręce trzymał poręczny, cywilny blaster, a jego modne buty pozostawiały wyraźne ślady stworzone z mieszaniny oleju i krwi.
- Wszyscy uciekać! Zaraz tu będą! No już! Ruchy! - krzyknął, po czym przysunął się bliżej drzwi. Później wszystko działo się dla Heri jak w zwolnionym tempie.
Wpierw kierownik wystrzelił z blastera, unieszkodliwiając jednego z nacierających droidów. Wiele lat należał do Ruchu Wolnego Ryloth, gdzie pewnie niejednokrotnie miał okazję poznać czym jest walka. Jednak chwilę później nie miał już tyle szczęścia – wiązka laserowa wystrzelona przez kolejnego z robotów trafiła go prosto między oczy, jednocząc jego duszę z Mocą, a ciało powalając na podłogę. Chwilę później leżało już bezwładnie w kałuży krwi wymieszanej z elementami mózgu.
Pośród znajdujących się w pomieszczeniu, nieprzywykłych do oglądania na żywo takich widoków pracowników pojawiły się dwa typy reakcji. Dla trojga z nich naturalnym odruchem w takiej sytuacji była niekontrolowana fala nudności, która sprawiła, że ten i tak już niezbyt estetyczny krajobraz jeszcze bardziej stracił w tej kwestii. Natomiast pozostała czwórka, po części ze strachu, po części także z obrzydzenia, nie była w stanie się nawet poruszyć. Do tej właśnie grupy należała Heri. Przez kilka następnych sekund wpatrywała się nieruchomo w zwłoki swego szefa a zarazem przyjaciela, z których zaledwie przed chwilą uszło wszelkie życie.
Po paru sekundach, dokładnie w momencie, w którym w całej galaktyce miało się rozpocząć główne wydanie noworepublikańskich wiadomości, do studia weszły dwa droidy, tego samego typu co ten, który chwilę temu zabił kierownika. Spokojnie obeszły zagradzające przejście ciało, po czym jeden z nich, sylabizując, robotycznym głosem oznajmił:
- Pod-dać się al-bo wszy-scy zgi-nie-cie! Roz-kaz roz-kaz!
W oddali znów rozległy się strzały.
Przed oczyma Heri rozpostarła się ciemność.

Senat I

Ten miesiąc od początku nie układał się dla Faitha Iptarnu najlepiej. Najpierw okazało się, że żadne z jaj, które Neimoidianin zapłodnił na ostatnich godach, nie doszło nawet do stadium larwalnego, co oznaczało, że nie będzie miał w tym roku dzieci. Nie było to jeszcze takie złe - w końcu miał ich już trochę, a jeszcze kilka godów przed nim, pozostawiało to jednak swego rodzaju niedosyt. Prawdziwych powodów do zmartwień dostarczyła mu jednak praca w charakterze senatora Nowej Republiki.
Wpierw senat odrzucił wszystkie poprawki, jakie jego ugrupowanie chciało wprowadzić do budżetu, wliczając nawet prjekt wzrostu wynagrodzeń dla senatorów. (Skąd w tej Nowej Republice bierze się tylu idealistów? Wiadomo, za Starej było lepiej). Potem kanclerz przychyliła się do projektu Frakcji „Nowe Zjednoczenie” (uważanej przez niego za grupę cynicznych karierowiczów), który, pomimo sprzeciwu ich ugrupowania, został przegłosowany przez senat, wzywającego do podjęcia rozmów pokojowych z Imperium. Potem jeszcze ta nieszczęsna decyzja o wysłaniu jako przewodniczącego delegacji wicekanclerza Skywalkera, człowieka bez cienia charakteru i charyzmy, a swoje stanowisko zawdzięczającego chyba tylko nazwisku (które nawiasem mówiąc, nie miało nic wspólnego z Tamtym Skywalkerem) – po prostu na Środkowych i Zewnętrznych Rubieżach aż się od takich roiło, nic więcej. W ogóle całe te rozmowy śmierdziały mu na rok świetlny zdradzieckim układem z tajnymi stowarzyszeniami w tle. Co jak co, ale ci to zawsze potrafili się obłowić. Wiadomo od dawna, że bez nich Imperium nigdy by nie powstało. Bo niby kto tak naprawdę opłacił te wszystkie klony i krążowniki jak nie jakiś Zakon Oświecenia czy inne tego typu kanalie? Jak nic teraz to też musi być ich sprawka...
Ale z tego wszystkiego i tak najgorsze były ostatnie dni – najpierw ta seria zamachów bombowych na pociągi i centra handlowe – tysiące ofiar, niewielu podejrzanych, a śledztwo dopiero w powijakach. Media początkowo zrzuciły winę walki syndykatów przestępczych. Istotnie, za młodu Faith słyszał, jakoby na Thennmark Major swoją bazę posiadało Czarne Słońce. Hipoteza ta nie miała jednak żadnego sensu – zanim Republika obrała to miejsce jako swą tymczasową stolicę, skrupulatnie wytępiła zorganizowaną przestępczość z planety, co z resztą zostało później wykorzystane jako wielki sukces propagandowy. Ponadto na stale aktualizowanej liście ofiar nie widać było zbyt wielu seryjnych przestępców – w większości byli to po prostu zwykli, szarzy obywatele, zajmujący się swoimi całkowicie normalnymi obowiązkami. To, że śmierć poniósł także jeden ze średniej wielkości dilerów błyszczostymu z Kessel należało więc traktować raczej jako wyjątek potwierdzający regułę. Wciąż więc jednak nie było wiadome kim byli sprawcy tych zamachów, i, co może nawet ważniejsze, jakie były ich cele.
Jakkolwiek jednak ataki na ludność cywilną budziły w senacie głębokie zaniepokojenie, tak atak na pobliskie siedziby państwowych mediów oraz Zakonu Jedi wprowadzały senatorów w stan prawdziwej trwogi. Chociaż de facto na tą chwilę w świątyni znajdował się tylko jeden mistrz Jedi, a tylko kilkoro z obecnych tam padawanów i rycerzy posiadało jakiekolwiek znaczące umiejętności, to sam fakt, że ktoś odważył się na taki manewr dawał wiele do myślenia. Innym wynikającym z tego problemem była kwestia, iż według powszechnie dostępnych danych w świątyni znajdował się obecnie niejaki Ben Solo, syn pary bohaterów czasów Rebelii, Lei Organy i Hana Solo, oraz siostrzeniec samego Wielkiego Mistrza Zakonu, także znanego rebelianta Luke'a Skywalkera. Niewykluczone było, iż atakujący zechcą porwać go dla okupu, lub po prostu przetrzymać go u siebie na jakiś czas, aby sprowokować jego matkę, obecnie członkinię delegacji na rozmowach pokojowych z Imperium, do powrotu na Thennmark. Zaś w senackich kuluarach już od dawna można było usłyszeć pogłoskę, że gdyby nie ona, Wielki Admirał Thrawn już dawno zjadłby Skywalkera wraz z całą Republiką na surowo, a znając wicekanclerza, Iptarnu zdecydowanie był w nią skłonny uwierzyć.
Co zaś tyczy się ataku na siedzibę holotelewizji, nawet oficjalne raporty brzmiały dość groteskowo – że niby ktoś użył droidów bojowych typu B1 do operacji specjalnej, która na dodatek zakończyła się sukcesem? Przecież te maszyny były zacofane już w czasach wojen klonów, a nawet wtedy nikt racjonalnie myślący nie puściłby ich na taką akcję. Jakkolwiek bezsensownie nie brzmiałyby jednak te raporty, faktem było, że państwowa rozgłośnia wciąż pozostawała cicha, co nakazywało myśleć, iż stacja także została zaatakowana, lub, w najgorszym razie, przejęta przez terrorystów. Ponadto według nieoficjalnych źródeł przestała działać także większość z planetarnych systemów łączności podprzestrzennej. Nie był specjalistą od takich spraw, ale jednego był pewien:
To wszystko aż nazbyt pachniało zamachem stanu.
Pytanie brzmiało: kto? W senackich kuluarach wciąż trwały rozmowy na ten temat. Teorie były bardzo różne – od Imperium, przez Sektę Świtu, aż po pogrobowców Separatystów (w końcu niby czyje droidy dokonywały zaatakowały świątynię i rozgłośnię)? Niektórzy w swym cynizmie zaczęli nawet obarczać winą za tą całą sytuację konkurencyjne frakcje polityczne. Faithowi doprawdy żal było zwolenników tych ostatnich teorii – zawiść zawiścią, no ale żeby obarczać swych przeciwników politycznych winą za takie zbrodnie jak wysadzanie pociągów czy atak na Jedi? Nie należał do idealistów, mimo to wierzył w Republikę i ciężko by mu było przyjąć do wiadomości, że ludzie, z którymi dyskutował w Rotundzie, jakimikolwiek draniami by nie byli, mogliby się posunąć do czegoś takiego.
Już on wiedział kto za tym wszystkim stoi – dla niego było oczywiste, to tajne stowarzyszenia ponownie chcą przejąć władzę nad galaktyką. Jednak tym razem nie przewidzieli, że w senacie, jako delegat z Neimoidii zasiadać będzie Faith Iptarnu, który przejrzy ich haniebne plany. Aj, jak im zaraz wygarnie z mównicy, skończy się to ich całe spiskowanie...
Z rozmyślań wyrwał go nagły, pełen niepokoju gwar, spowodowany powtarzającymi się co kilka sekund krótkimi, monotonicznymi odgłosami syren alarmowych. Z tego co pamiętał ze szkoleń bezpieczeństwa, alarm ten oznaczał, że budynek został zaatakowany i wszyscy przebywający w nim funkcjonariusze publiczni powinni się udać do podziemnego, lepiej strzeżonego kompleksu. Nie zastanawiając się długo, gnany typowym dla swojej rasy lękiem przed śmiercią, stał się częścią wypełniającego drogę ewakuacyjną przerażonego tłumu istot wszelkich ras i płci. Dookoła słychać było głównie nawoływania i przekleństwa, przeważnie w basicu, ale też w innych językach, czuć natomiast było przede wszystkim nieskrywany strach, szczególnie od istot takich jak biegnąca przed Faithem samica nieznanej mu rasy, u których takie sytuacje uaktywniały chmurę feromonów która zabiłaby rankora, a już z pewnością doprowadzała co bardziej wrażliwe istot do omdlenia. Pomimo takich ekscesów, dzięki skutecznemu działaniu senackiej ochrony, już po czterdziestu minutach od wszczęcia alarmu wszystkie obecne w budynku istoty (poza samą ochroną) znalazły się tam, gdzie powinny – w głównej sali podziemnego kompleksu, gdzie miały czekać na rozpoczęcie nadzwyczajnego posiedzenia mającego na celu opracowanie planu działania na najbliższe godziny.
Iptarnu, wciąż głęboko niepewny swojej sytuacji dołączył do tej grupy, której po dotarciu do celu ze stresu zaczęło się zbierać w gruczołach wydalniczych. Dzielnie jednak (patrząc w kategoriach swojej rasy), trzymał się, nie dopuszczając do tej jawnej kompromitacji swojego publicznego wizerunku.
Sytuacja taka trwała łącznie około piętnastu standardowych minut – minut pełnych napięcia i niepokoju, pełnych strachu i zgiełku. Dopiero po piętnastu minutach koszmar ten doczekał się zakończenia.
Lecz nie takiego, jakiego spodziewali się zgromadzeni.
Z chwilą wybicia przez zegar godziny piętnastej jeden z ludzkich senatorów wyciągnął rękę do góry. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że trzymał w niej naładowany podręczny blaster, z którego po chwili strzelił parę razy w powietrze, wzbudzając na sali oczywistą panikę. Jak się później okazało, strzał ten był sygnałem dla reszty spiskowców. Chwilę później stojący dotychczas pod ścianą gwardziści wyciągnęli zza pleców swoje ciężkie blastery celując w stronę zgromadzonej w sali gawiedzi. Ci z nich, którzy zachowali się inaczej niż większość, po krótkiej strzelaninie zostali przez nią wyeliminowani. Zgromadzeni senatorowie wraz z asystenturą, o ile wcześniej wyraźnie obawiali się o swoje życie, o tyle teraz znaleźli się na granicy histerii. Widząc jednak, jak sprawnie spiskowcy poradzili sobie z dysydentami w swoich szeregach, bali się nawet poruszyć, nie mówiąc nawet o stawianiu jakiejkolwiek formy oporu.
Dosłownie chwilę później drzwi sali otworzyły się. Wszedł przez nie oddział droidów bojowych, głównie BX i B2, celując ze swej broni w stronę wybrańców galaktycznego ludu. Zza ich pleców oddziału wyłoniła się opancerzona sylwetka innego droida nieznanego neimoidianinowi typu, choć miał nieodparte wrażenie, że widział takie już kiedyś na starych holofilmach. Wyszedł on przed swoich współtowarzyszy, po czym głośnym, robotycznym głosem zakomunikował:
- W imieniu Rządu Tymczasowego Nowej Republiki jesteście aresztowani pod zarzutem zdrady stanu. W tym miejscu będziecie czekać na sprawiedliwy proces jaki zapewnią wam nowe władze. Cieszcie się, bo gdyby to ode mnie zależało, kazałbym was wszystkich ku swej uciesze zamordować na miejscu.
Podobnie jak większość senatorów, Faitha Iptarnu przemowa ta doprowadziła niemal do całkowitej rozpaczy. Zdobył się tylko na jedną, jedyną myśl o swoich oprawcach:
Mają rozmach, nerfopasy.

Świątynia II

Nie od dziś wiadomo, jak wiele w edukacji zależy od nauczyciela. Można tworzyć choćby i najlepsze programy nauczania czy podręczniki, lecz jeśli ten, który miałby się na nich opierać nie ma stosownych umiejętności, na niewiele się one zda- dzą. Inną kwestią jest zaś fakt, że aby być dobrym nauczycielem nie wystarczy być mistrzem w stosownym nauczanym fachu. Trzeba także, a może nawet przede wszystkim, umieć dotrzeć z tym do odbiorcy, mieć tą nieczęsto spotykaną umiejętność przekazywania wiedzy w taki sposób, aby uczniowie nie tylko zrozumieli, ale też szczerze zainteresowali się prezentowanym tematem.
Niestety dla wszystkich podopiecznych świątyni Jedi na Thennmark Major, zasady te mają swoje zastosowanie także w sferze nauki walki mieczem świetlnym. Podobnie jak swój poprzednik, odrodzony Zakon wybrał miecz jako swoją podstawową broń. Jedną z najlepszych szermierek, które znajdowały się w jego strukturach była ptakopodobna Foshanka Hallvere, dawna Ręka Imperatora, która tym właśnie umiejętnościom zawdzięczała tytuł tutejszej mistrzyni sztuk walki, a co za tym idzie, odpowiedzialną za uczenie tej zdolności padawanów.
Prawda była jednak taka, że mimo, iż jedyną osobą w Zakonie, która mogłaby się z nią mierzyć był sam Luke Skywalker, Hallvere nie miała właściwie żadnych umiejętności dydaktycznych. Ponadto była ona jednym z tych nauczycieli, którzy wręcz uwielbiają zamieniać życie nielubianych przez siebie uczniów w istne piekło. W związku z tym, odkąd dwa lata temu wraz z większością padawanów przeniósł się tutaj, każdy trening walki mieczem Ben Solo, najmniej lubiany przez Foshankę uczeń traktował jak istną udrękę. Będąc młodzikiem, irytowało go, że nikt nie chce mu pozwolić na rozpoczęcie treningów z bronią. Teraz podobne uczucia towarzyszyły mu przy okazji każdych oficjalnych treningu w tym zakresie. Wszystko, co umiał, jeśli chodzi o szermierkę zawdzięczał indywidualnym treningom z zaprzyjaźnionym Rycerzem Jedi, Ezrą Bridgerem, oraz wiedzy zawartej w znajdujących się w świątyni holokronach. No i jeszcze sparingom ze swoim najlepszym przyjacielem, Durosjaninem Nutem Ferrayem.
- Co jest Nute, za mocny dla ciebie jestem? - spytał rozbawiony prawnuk Mocy swojego oponenta, wytrącając mu ćwiczebny miecz z ręki.
- Chciałbyś Solo, poszczęściło ci się, nic więcej. - odparł niebieskoskóry Duros, rozkładając ręce. – Następnym razem role się odwrócą, zobaczysz.
- To samo mówiłeś ostatnio. I tydzień temu. I wcześniejszym razem też.
- Tydzień temu to był przypadek, dobrze o tym wiesz. Nawierzchnia była śliska, potknąłem się, a miecz wyślizgnąłby mi się z rąk, nawet, gdybyś mu w tym nie pomógł. - usprawiedliwiał się Ferray.
- Daruj sobie te wymówki. Nie od dziś wiadomo, że walczę lepiej od ciebie. - odparł Ben.
- A ten znów się przechwala. W tym to ci chyba może dorównać tylko ten twój krewniak, wicekanclerz Skywalker.
- Ile razy mam ci powtarzać on nie...
Nie zdążył, gdyż w tej chwili przez uprzednio otwarte drzwi do pokoju treningowego weszła Jaina Johar, padawanka rasy ludzkiej, nieco starsza od obu przyjaciół średniego wzrostu brunetka. Ubrana była w zwyczajową, zakonną szatę z kapturem, w ręku zaś trzymała zgaszony miecz świetlny. Zazwyczaj należała ona do tych osób, które były w stanie bez względu na okoliczności zachować kamienną twarz, teraz jednak wyraźnie była zaaferowana i zaniepokojona.
- Zbierać się, świątynia zaatakowana. Weźcie broń, może się wam przydać.
- Jak to zaatakowana? - wyrwał się Durosjanin. – Kto? Kiedy? Jak? Dlaczego?
- Nie twoja sprawa, Ferray. - odparła jedyna w całym Zakonie przedstawicielka świata zaliczanego do Kolonii. - Jedyne, co mogę wam teraz powiedzieć, to że zaatakowała nas armia droidów bojowych różnego typu, a walki trwają już od pół godziny. No i jeszcze to, że macie się szybko zebrać, a następnie dołączyć do młodzików oraz reszty młodszych padawanów w schronie.
Z syna Hana natychmiast uleciało zdziwienie, ustępując miejsca wściekłości. Dlaczego nie chcą pozwolić mu walczyć, traktując go na równi z młodzikami? Przecież jego umiejętności w zupełności wystarczyłyby do walki z jakąś tam bandą durnych blaszaków. Niemal każdego dnia utwierdzał się w przekonaniu, że Zakon jest źle zarządzany, jednak teraz to już przeszedł sam siebie.
- Ale właściwie to dlaczego my nie możemy walczyć, jak ty? Przecież jesteś od nas tylko o dwa lata starsza, a na dodatek jestem silniejszy Mocą od ciebie. - Odezwał się w końcu Solo do Jainy.
- Może dlatego, że ja nie jestem pyszałkiem ze sławnej rodziny, który uważa się za równego mistrzom Zakonu, mimo, że jego umiejętności nie przekraczają przeciętnej dla padawana w jego wieku? - Odpowiedziała ironicznie zapytana.
Ben poczuł, jak gniew wzbiera w nim coraz bardziej. Dzięki treningom w świątyni stał się nieco bardziej cierpliwy niż kiedyś, ale teraz miarka się przebrała. W pierwszej chwili poczuł nagłą potrzebę zaatakowanie dziewczyny, lecz odrzucił te myśli. Zamiast tego, wzorem swego dziadka przekuwając emocje w siłę, odpowiedział, w każde wypowiedziane słowo wkładając wybuchową mieszankę, składającą się zarówno z gniewu, jak i z ironii.
- I kto tu mówi o mistrzach? Może ktoś w końcu powinien im powiedzieć o tym, która padawanka wymyka się nocami na dolne poziomy planety?
Nagle, ni stąd ni zowąd, Solo znieruchomiał. Próbował się poruszyć, zarówno z użyciem Mocy, jak i bez niej, lecz jedyne co udało mu się zrobić, to pochylić głowę nieco do przodu.
W sam raz by zobaczyć wycelowany w nią fioletowy czubek miecza Jainy.
- Jeżeli kiedykolwiek choć zająkniesz się któremuś z mistrzów o moich wyjściach, to przysięgam ci, że ani zakonne reguły, ani twoja rodzina, ani żadna z istot, nie przeszkodzi mi w zrujnowaniu twego życia. - Powiedziała, odwróciła się, a następnie, wyłączywszy miecz, podeszła do drzwi. Zwolniła także uścisk Mocy z Bena, który natychmiast upadł na ziemię, próbując zaczerpnąć tchu.
- Jeśli w ciągu najbliższych trzydziestu sekund się nie zbierzecie, to powiem Mistrzowi, że nie wykonaliście polecenia. Uwierzcie, NIE CHCECIE, aby to się stało.
Nie trzeba było im tego dwa razy powtarzać. Zanim minął wyznaczony czas, niebieskoskóry padawan był już gotowy. Jego przyjaciel nie był równie skory do współpracy, jednak doświadczenie ostatnich chwil dało mu się we znaki. Toteż, gdy tylko wstał, od razu wziął się za zabranie najpotrzebniejszych rzeczy, do których należały m.in. blaster oraz (tym razem prawdziwy) miecz świetlny.
Gdy już stanęli przed Jainą, ta spojrzała na nich ich pobieżnie, po czym zarządziła:
- Dobra wygląda na to że możemy już iść. I niech wam nawet przez myśl nie przejdzie, żeby się ode mnie oddalić, bo inaczej gorzko popamiętacie. - po czym odwróciła się do chłopców plecami, ruszając korytarzem. Ci, pokornie i w milczeniu, podążyli za nią.
Nute Ferray czuł się podwójnie zaniepokojony. Z jednej strony niespodziewany atak na świątynię – wszelkie informacje, które przekazała im Johar dawały znacznie więcej pytań niż odpowiedzi. Ponadto, pierwszy raz w swoim przebytym w całości we w miarę bezpiecznych (z drobnymi wyjątkami) Światach Jądra życiu, przeczuwał, jak bardzo realne jest szturmujące świątynne bramy zagrożenie. Po raz pierwszy zdawał sobie sprawę, że może zginąć.
Z drugiej zaś strony, dosłownie chwilę temu był świadkiem sytuacji, w której dwoje spośród najbardziej zdolnych padawanów Zakonu (w tym jego najlepszy przyjaciel) bez żadnych oporów ani ukrywania, skorzystali z potęgi Ciemnej Strony Mocy. Jeżeli to tak ma wyglądać przyszłość Jedi, strażników pokoju, to wolał nawet nie myśleć jakie to może mieć konsekwencje dla galaktyki.
Po chwili jednak uspokoił się nieco, pozwalając do pewnego stopnia wrócić swojej zwykłej, durosjańskiej, a w jego wypadku także jediistycznej pogodzie ducha. W przypływie nagłej wesołości, gdy Jaina akurat oddaliła się od nich na kilka kroków, próbował nawet zagadać do swego kolegi, komentując wybuchowy temperament ich przewodniczki. Ten jednak, zaraz po obrazie, która spotkała go parę chwil wcześniej, zamknął swoje myśli zaporą tak szczelną i nieprzeniknioną, że nawet prawdziwie potężny użytkownik Mocy miałby problem z jej przebiciem.
Kierowali się dość szybkim krokiem przez kręte korytarze świątyni. Została ona zaprojektowana tak, aby z każdego jej punktu można się było łatwo dostać do któregoś z wejść na dolny, awaryjny poziom, gdzie właśnie się kierowali. Mimo to aby dostać się do najbliższego zejścia trzeba było zaliczyć co najmniej kilkunastominutowy spacer wzdłuż drogi ewakuacyjnej. Ponadto nie wiedzieli, gdzie znajduje się obecnie wróg, więc o ile nie mieli zamiaru wziąć udziału w walce, było w ich szeroko pojętym interesie pokonać tę trasę jak najszybciej.
Skręcili w prawo. I jeszcze raz prawo. Potem w lewo. Znów prawo. Teraz trochę prosto. Zaraz dziedziniec, czyli połowa drogi za nimi.
I wtedy usłyszeli pierwsze strzały.

- Pięćset Czterdziestka do bazy, odbiór! - Pięćset Czterdziestko, tu baza! O co chodzi, odbiór!
- Prześlijcie mi dane dotyczące ochrony sektora wschodniego. Mam zamiar poprowadzić atak teraz. Odbiór!
- Zezwalam Pięćset Czterdziesty, zaraz prześlemy dane na twój dysk twardy, bez odbioru!
Chwilę później Tu-167-Ni-540 miał już kompletną wiedzę na temat żołnierzy i systemów obronnych wschodniej części budynku świątyni. Zintegrowane Systemy Operacyjne (ZSO) dawały olbrzymie możliwości ich posiadaczom, dopóki rzecz jasna nie zostawały zinfiltrowane przez stronę przeciwną – wtedy mogły stać się śmiertelną pułapką, gdyż nie dość, że wróg znał każdy ich następny ruch, to jeszcze mógł tymi ruchami sterować. Ponadto, dzięki znajomości wykorzystywanego systemu, mógł łatwo poznać tożsamość napastników, co w ich sytuacji byłoby szczególnie niepożądane. Dlatego też, choć popularne w czasach Starej Republiki, bazujące na falach elektromagnetycznych mechanizmy tego typu już na wiele lat przed wojnami klonów zostały wyparte przez systemy łączności podprzestrzennej. Dawały one co prawda nieco mniejsze zyski taktyczne, były jednak bezpieczniejsze i umożliwiały koordynowanie akcji także z innej planety lub obiektu kosmicznego, np. ze statku kosmicznego lub stacji orbitalnej.
Oni jednak dysponowali najnowszymi wersjami tego typu sieci operacyjnych, stworzonymi przez firmę Sienar Systems Corp. Zachowały one zalety swoich historycznych poprzedników, jednak były tak dobrze zabezpieczone, że aby te się do nich włamać, znajdujące się w świątyni komputery potrzebowałyby mniej więcej siedmiu standardowych lat.
A do tego czasu, wegług ich danych, Nowa Republika miał być już tylko wspomnieniem.
Armia napastników była podzielona na osiemnaście grup uderzeniowych, nazwanych od planet należących onegdaj do Konfederacji Niezależnych Systemów. On, Tu-167-Ni-540, w skrócie Pięćset Czterdziestka, był dowódcą „Murkhany”, jednej z trzech, wraz z „Serenno”, oraz główną, „Malastare” grup mających za zadanie zajęcie wschodniego skrzydła świątyni.
Wysłał za pomocą ZSO komunikat swoim żołnierzom, informując ich o aktualnych planach. Mieli się kierować w trzema równoległymi korytarzami w stronę jednego z pięciu zamkniętych świątynnych dziedzińców, a następnie zameldować się i czekać na dalsze rozkazy.
Spojrzał na otrzymane dane. Wyglądało to dość optymistycznie. Nieliczne ulokowane tutaj oddziały obrońców nie mogły liczyć ani na pomoc z głównych koszar, zaatakowanych przez grupy środkowej części kompleksu. Rycerze Jedi także byli zajęci się walką w innych miejscach, albo, wzorem Mistrza świątyni Tera Sinubego, zeszli do podziemi aby chronić młodzików. Suma summarum, jego oddziały miały przewagę liczebną nad wrogiem rzędu osiem do jednego, co w zupełności powinno wystarczyć do osiągnięcia celu, a nawet dawało pewien margines błędu na wypadek niespodziewanych trudności.
Starali się przejść przez korytarz jak najszybciej, jednak cały czas musieli uważać na automatyczne pułapki i systemy obronne. Co prawda dzięki danym wywiadowczym wiedzieli, gdzie znajdują się poszczególne stanowiska, jednak ich typ za każdym razem pozostawał potencjalnie groźną niewiadomą.
Obrońcy na razie się nie pojawiali. Prawdopodobnie zbierali się gdzieś na końcu korytarza, aby tam stworzyć jakąś w miarę sensowną obronę przed widocznie przeważającymi siłami napastników.
Dowódca szedł w trzecim patrząc od przodu rzędzie, co umożliwiało mu stały podgląd na pole walki, zmniejszając jednocześnie prawdopodobieństwo trafienia przez automatyczne systemy obronne przeciwnika.
Przed nimi zawył kolejny laserowy karabin, przed zniszczeniem kładąc dwie podległe pięćset czterdziestce B-dwójki. Dalej miotacze ognia – pomimo swej archaiczności wciąż niebezpieczna broń, tym razem unicestwiona bez strat wśród napastników. Gorzej z lekkim działkiem – zanim zostało zniszczone, posłało na złom gdzieś ze dwunastu bezgłowych żołnierzy. Kolejne trzysta standardowych metrów przeszli już bez podobnych niespodzianek.
I dopiero wtedy ponownie zrobiło się dla niebezpiecznie.
Stojąca przed nimi barykada nie była ani szczytem militarnego kunsztu, ani wojennej estetyki. Mimo to z fakt, że została ona postawiona w ciągu zaledwie niecałej połowy godziny, budził podziw nawet u kogoś zaprawionego w bojach jak Pięćset Czterdziesty. Zbudowano ją ze wszystkiego, co akurat było pod ręką – kilku wyłamanych kolumn, najrozmaitszego tworzywa i pochodzenia posągów, materiałów budowlanych z pobliskiego magazynu, i innych, najprzeróżniejszych przedmiotów. Jej załoga zaś składała się z około dwudziestu żołnierzy ochrony świątyni, ubranych w swe charakterystyczne, pomagające się zakamuflować wśród pomalowanych na ten sam kolor ścian, mahoniowe mundury. Z ich twarzy można było wyczytać różne rzeczy – koncentrację, zacięcie, niekiedy także nienawiść. Ale były też te, choć tak naturalne, a jednak z żadnej z tych twarzy nie można było tego wyczytać.
Oni wiedzieli. Nie ma lęku. Nie ma strachu. Nie ma litości. Jest tylko misja.
To był właśnie ten moment, na który oszczędzał procesory. W mgnieniu organicznego oka (czy, jak dla droida... no dobra, nie wiem w czym), opracował plan na tą potyczkę. Przesłał jego kopie podkomendnym oraz bazie – kto wie, może ten manewr im się jeszcze kiedyś przyda?
W tym momencie obrońcy posłali w ich kierunku pierwsze strzały. Mimo, iż wiedzieli, że to nastąpi, kilku napastników oberwało. Jednak ta kanonada, nawet pomimo wspomagania przez zamontowane nieco ponad barykadą automatyczne karabiny blasterowe, nie mogła ich na dłużej powstrzymać. Standardowe, idące w pierwszych rzędach B-dwójki, nieustannie strzelając, zaczęły się rozstępować na boki. Ich miejsce zajęły ulepszone wersje droidów tego typu, zamiast standardowego karabinu laserowego w ręce wyposażone w umieszczone na plecach trzystrzałowe wyrzutnie rakietowe krótkiego zasięgu. Zanim jednak się ustawili, dowódca dał obrońcom przedsmak tego, co miało nadejść za chwilę. Jako, że z założenia był uzbrojony od stóp aż po głowę, sam także posiadał cztery niewielkie, samonaprowadzające rakiety zamontowane w ramieniu Jako swego celu nie obrał jednak wrogich żołnierzy, lecz znajdujące się nad ich głowami karabiny. Chwilę później w każdy z automatów został trafiony jednym, małym, smugowym pociskiem. Na ułamek sekundy ostrzał obrońców zniknął całkowicie, a gdy powrócił, był już mniej intensywny niż przedtem, za to skupiony na jednym, rozpoznawalnym celu – jedynym napastniku posiadającym głowę.
Pięćset Czterdziesty ponownie wmieszał się w tłum swoich żołnierzy, de facto niezbyt honorowo traktując ich jako żywe tarcze. Przez ZSO doszła właśnie informacja o znajdującym się na dziedzińcu snajperze, który usunął kilka droidów z oddziału szturmującego równoległy korytarz. No nic, powalczymy zabijemy, teraz jednak nie było na to czasu Na czoło jego grupy w końcu wysunęli się tak długo wyczekiwani „bazookaliści”. Z załadowanymi uprzednio wyrzutniami pochylili się do przodu, pełniąc honory jeźdźców apokalipsy.
Salwa poszła równo. Nastąpił wybuch, tak głośny, że mógł uszkodzić narząd słuchu każdej posiadającej go rozwiniętej żywej istoty w galaktyce. Chwilę potem nastąpiła cisza.
Gdy kurz już opadł, można było ocenić, że barykada uległa całkowitemu zniszczeniu, a wszyscy jej obrońcy – śmierci. Dowódca ocenił straty po swojej stronie. Automatyczne systemy obronne oraz organiczni wrogowie zabrali około piętnastu procent składu osobowego jego oddziału, czyli mniej więcej tyle, ile na początku zakładali. Choć rzecz jasna wolałby, aby te straty były jednak mniejsze. Bo nie sądził, aby ta barykada miała być ich ostatnią w tej bitwie, a sforsowanie następnych może okazać się trudniejsze.
Mimo wszystko był na swój robotyczny sposób zadowolony. W końcu osiągnął swój cel.
Właśnie weszli na dziedziniec.
I wtedy dowódca uznał, że chyba nie będzie już używał żołnierzy z wyrzutniami rakiet, gdyż najpewniej szkodzi to jego fotoreceptorom.
Potrzebował chwili, aby zdać sobie sprawę z tego, co właśnie zobaczył. Ani idąca z przodu dziewczyna, ani trzymający się na równi z poszukiwanym obiektem Durosjanin nie stanowili niczego godnego uwagi – ot, jacyś tam padawani. Natomiast sam obiekt zdecydowanie czymś specjalnym. Tak specjalnym, że mimo całej swej wiary w ZSO, centrala, starym zwyczajem, postanowiła zastrzec dla niego kryptonimy.
Dowódca wiedział, że każda chwila, która opóźnia rozpoczęcie akcji jest chwilą straconą. Jednak tak ważnej decyzji nie mógł podjąć sam.
- Centrala, tu Pięćset Czterdziesty, znalazłem Fokstrota na swoim odcinku, powtarzam, Fokstrot znajduje się na moim odcinku, proszę o możliwość Lotu na Kessel, odbiór!
Czekał jedną sekundę. Drugą. Trzecią. Czwartą.
W końcu otrzymał odpowiedź.
- Pięćset Czterdziesty, pozwalam ci lecieć, powtarzam pozwalam ci lecieć! Tylko nie zapomnij o nici dla pająków! Bez odbioru!

To był już ostatni korytarz przed dziedzińcem. Dalej pozostawały jeszcze dwa. Za nimi zaś dopiero, dobrze zakamuflowany ich cel.
Wejście do schronu.
Szli miarowym tempem, zgodnie ze znakami drogi ewakuacyjnej. Układ pozostał ten sam co na początku – Jaina prowadziła, za nią, ramię w ramię, Nute i Ben.
Sytuacja nie napawała optymizmem. Przez całą dotychczasową drogę nie spotkali nikogo, żadnej żywej istoty, ani ochroniarza, ani członka Zakonu. Ponadto światło oświetlające świątynię było słabsze niż zwykle, co prawdopodobnie oznaczało przejście na zasilanie awaryjne. Najgorsze z tego wszystkiego było jednak to, że im dalej szli, tym głośniejsze były odgłosy walki.
Doszli do miejsca, z którego byli już w stanie dostrzec białe kolumny dziedzińca. Jaina poczuła swego rodzaju ulgę. W głębi serca obawiała się tej misji, a negatywne emocje, którymi wręcz epatował Solo, dodatkowo utrudniały zachowanie wewnętrznego spokoju jej i tak niezbyt spokojnej istocie. Gdzieś głęboko w sobie żywiła nadzieję, że to wszystko się wkrótce skończy.
Wiedziała jednak, że to nieprawda.
Pozostało im jeszcze gdzieś z piętnaście, dwadzieścia metrów. Odruchowo nieznacznie przyspieszyli kroku. Z każdą sekundą pokonywali kolejne dzielące ich od celu metry.
W końcu znaleźli się na dziedzińcu. W świątyni były jeszcze cztery takie miejsca, lecz ten jako jedyny znajdował się na trzecim piętrze. Pod względem budowy nie różnił się jednak od pozostałych – był na planie kwadratu wielkości około trzydziestu arów, z wysoko zawieszonym stropem i ozdobną, białą kolumnadą, ustawioną mniej więcej dwa metry od ścian. Prowadziły do niego cztery korytarze – trzy od zachodniej i jeden, (ten którym przybyli,) od północnej strony świątyni. Aby dostać się do celu, padawani musieli teraz skręcić na zachód, a następnie, idąc wciąż wzdłuż ścieżki ewakuacyjnej znaleźć zaznaczone na tajnych planach ukryte drzwi, wprowadzić hasło, i zejść schodami w dół, osiągając cel.
I wtedy zatrzęsła się pod nimi podłoga.
Poczuli ból.
Wybuch był silny, lecz to nie fala uderzeniowa, tylko towarzyszący jej dźwięk wywołały te nieprzyjemne doznania. Mimo, że żadne z nich nie zostało trwale ogłuszone, to zarówno przewodniczka, jak i jej tymczasowi podopieczni, musieli odruchowo zgiąć się w pół i zasłonić uszy przed atakującymi je nieprzyjemnymi falami akustycznymi.
Po chwili jednak, zasilani adrenaliną, samozaparciem i Mocą, kolejno wyprostowali się. Jaina rozejrzała się dookoła.
To zdecydowanie nie tak miało wyglądać.
Ze wszystkich trzech zachodnich korytarzy zaczęły wychodzić droidy bojowe archaicznego typu, o ile dobrze się orientowała typu B2, widywane niekiedy na starych holofilmach o charakterystycznej, masywnej sylwetce i zabójczym blasterze zamontowanym w ręce. Wśród nich wypatrzyła także jednego robota innego typu – klasyczną, inspirowaną czasami Wielkiej Wojny Sithów, opakowaną bronią nowoczesną maszynę pochodzącą z zakładów Tuvaliavsa na planecie Rakkis, prawdopodobnie Tu-160 lub Tu 167. Takie maszyny pojawiały się niekiedy w holowiadomościch i niemal nigdy nie były powiązane z optymistycznymi informacjami. I Jaina czuła, że i tym razem może być tak samo.
Na razie droidy przegrupowywały się, jednak wiadomo było, że lada moment ich dostrzegą (o ile już tego nie zrobiły) i zaczną strzelać. Czasu na decyzję był mało, ale podjąć ją – było konieczne.
W tym momencie od tyłu podszedł do niej Ben. Jednak tym razem nie przemówił do niej z gniewem, kipiąc od emocji. Jego głos był spokojniejszy niż poprzednio, dawało się wyczuć z niego chyba wcale nieskrywaną satysfakcję:
- Nadal wierzysz, że jesteśmy zbyt młodzi i pyszałkowaci, by walczyć? - Zapytał.
Dziewczyna przez chwilę wpatrywała się w podłogę nieobecnym wzrokiem. Następnie podniosła głowę, przyzywając za pomocą telekinezy swoją broń.
- Niech Moc będzie z Nami! - zawołała cicho.
Rozległo się charakterystyczne świśnięcie włączanego miecza świetlnego.
Po chwili zawtórowały mu dwa kolejne.

Epilog

Fotel był miękki i wygodny, taki, do jakich się przyzwyczaił przez niemal dziewięć lat będąc senatorem. Czuł jednak, że teraz, na nowej drodze życiowej, i w tym aspekcie niedługo przyjdzie czas na zmiany.
W końcu Najwyższemu Kanclerzowi Senatu Tymczasowego nie przystoi już jakaś zwyczajna syntskóra.
Od samego początku operacji wszystko szło tak, jak sobie tylko zaplanował. Normalnie wiele można by było zarzucić jego tymczasowym sojusznikom, ale tym razem sprawili się na medal. Najpierw ten magazyn z droidami na jakimś zadupiu kosmosu. Skąd, na Moc, oni go tam wytrzasnęli? Trzeba im było przyznać, agenturę mieli niczego sobie.
Dalej przygotowanie do akcji. Początkowo było trochę problemów, nie każdy, kogo chcieli nakłonić do współpracy był do niej skłonny, a kilka istot musiało za to zapłacić życiem, (albo, wśród droidów, trwałym wyłączeniem), ale efekty i tak były imponujące.
Na początek postanowili wprowadzić na stołeczną planetę nieco chaosu rodem z filmów akcji. Do tej części operacji nie potrzebował nawet pomocy sojuszników – miał wystarczająco dużo własnych ludzi w departamentach kontrolujących policję i transport planetarny, by zrobić nawet stukrotnie większy zamach bez skupiania na swojej osobie czyichkolwiek podejrzeń. Zdecydował się jednak na znacznie mniejszą skalę. W końcu jeśli historia ostatnich dwudziestu lat czegokolwiek uczyła, to tego, aby nie przesadzać ze strachem, bo może się to odbić czymś więcej niż tylko czkawką. Mimo to efekt został osiągnięty – zamiast martwić się o politykę, Nowa Republika musiała zacząć się jednoczyć w obliczu nowej tragedii, której nikt z rządzących nie potrafił zapobiec
I tutaj zaczął się angaż sojuszników, a konkretnie ich droidów, najemników oraz systemów operacyjnych. Ich zadanie było proste – zaatakować, a w miarę możliwości także zdobyć kilkanaście strategicznych obiektów na powierzchni planety. Tutaj także na razie odnieśli pasmo sukcesów – wszystkie, poza świątynią Jedi cele znajdowały się pod ich kontrolą.
Osobiście miał pewne obiekcje wobec wykorzystania robotów typu B1 w ataku na centralę państwowej holotelewizji, dopóki nie pokazano mu jej schematów obronnych. Jak widać kierownictwo obiektu nie wyciągnęło wniosków po słynnym Najeździe Holofilmowym, kiedy to grupa nieco napitych mężczyzn rasy ludzkiej włamała się do medialnej centrali, po czym puściła kilka swoich ulubionych obrazów holokinematograficznych na całą galaktykę. Udało ich się stamtąd usunąć dopiero wtedy, gdy w wyniku dalszej libacji nie byli już w stanie utrzymać się na nogach. Początkowo mieli trafić do więzienia na długie lata, jednak dzięki ogólnogalaktycznym protestom ich wyroki zostały obniżone do maksymalnie trzech lat pozbawienia wolności.
Co się zaś tyczy wspomnianego już poprzednio ataku na świątynię Jedi, tutaj także wszystko szło na razie zgodnie z planem. Atakujące oddziały posuwały się miarowo do przodu, zajmując coraz to więcej świątynnego terenu. Plan co do Jedi był prosty – zająć ich walką do czasu zakończenia reszty operacji, a następnie postawić ich przed faktem dokonanym. Jeżeli zgodzą się z nową sytuacją polityczną – przeżyją. Jeżeli będą stawiać opór – no cóż, mówi się trudno. Już raz galaktyka się bez nich obyła, obędzie się i następny. A nawet wtedy Zakon będzie można jeszcze odbudować – w końcu zawsze znajdzie się jakiś wrażliwy na Moc konfident, który kolejny raz przyjmie na siebie misję odbudowania galaktycznych strażników pokoju. Bo Moc Mocą, ale słaby człowiek, jakkolwiek by nie był na nią wrażliwy, pozostanie tylko zwykłym, słabym człowiekiem.
Drugą dotyczącą Jedi kwestią był pewien padawan, który może nie posiadał na razie jakiś szczególnych umiejętności, za to jego pochodzenie było doprawdy warte uwagi. Cała jego rodzina to bohaterowie czasów Rebelii, a ponadto znamienite osobistości na galaktycznej scenie. Na razie nie został on jeszcze namierzony, lecz lada godzina któryś z oddziałów powinien się na niego natknąć. Zdawał sobie sprawę, jak wiele może mu dać pojmanie takiej persony. Dzięki argumentom w postaci przetrzymywanego w niewoli syna lub siostrzeńca mógłby się wzbogacić o dwójkę nowych, potężnych sprzymierzeńców w postaci wieloletniej, poważanej senator Nowej Republiki każdej kadencji oraz najważniejszego z mistrzów Zakonu Jedi.
Najbardziej był jednak dumny z ataku na budynek Senatu Galaktycznego. Po części dlatego, że ten atak zaplanował i przeprowadził sam, bez niczyjej pomocy, tylko przez swoich ludzi, którzy własnoręcznie zinfiltrowali systemy obronne tutejszej Rotundy, przekupili lub zaszantażowali członków senackiej gwardii, wybrali droidy na dalszą część operacji. Z drugiej zaś strony cieszyła go też klęska swych dawnych politycznych przeciwników. Już od bardzo dawna marzył o dniu, w którym wsadzi tych wszystkich obstrukcjonistów, krzykaczy i oszołomów do małego, wilgotnego więzienia gdzieś na końcu galaktyki.
A jak pokazywały zhakowane kamery senackiego monitoring, to marzenie mogło się wkrótce spełnić.
Niedługo państwowa holotelewizja znów miała zacząć działać. Tym razem jednak nastąpi drobna zmiana w ramówce i miejscu nadawania. Za jedną ze ścian (sam już nie pamiętał którą) znajdowało się miniaturowe studio. W sam raz by wygłosić miniaturowe przemówienie o końcu skorumpowanych rządów i początku nowej ery w dziejach Republiki. Niebawem rozpoczną się wielkie ofensywy na wszystkich frontach, które doprowadzą jej wrogów do upadku, a nią samo – do całkowitej hegemonii w galaktyce.
Imperium Galaktyczne, Sekta Świtu, Mandalorianie, Nowy Lehon i cała reszta wchodzących wszystkim w paradę dziwolągów. Wszystkie te grupy i organizacje w ciągu następnych kilku lat przestaną istnieć, zastąpione przez jedną, nieskończoną i wszechpotężną Nową Republikę pod jaśniejącym sztandarem pisanej właśnie w sąsiednim gabinecie Deklaracji Nowego Zjednoczenia.
Rozsiadł się wygodnie w fotelu. Doszedł do wniosku, że choć może syntskóra nie jest może najbardziej przyjaznym ludzkim pośladkom materiałem w galaktyce, to wciąż jest całkiem komfortowa.
Wręcz idealna, by pomyśleć o swoim zbliżającym się wielkimi krokami, chwalebnym panowaniu w galaktyce.

OCENY UŻYTKOWNIKÓW:
Aby wystawić ocenę musisz się zalogować
Wszystkie oceny
Średnia: 8,00
Liczba: 3

Użytkownik Ocena Data
Finster Vater 9 2017-03-30 01:50:27
Mister S. 8 2017-03-30 14:53:57
vilkala 7 2017-03-30 10:40:43


TAGI: Fanfik / opowiadanie (255)

KOMENTARZE (4)

  • Mister S.2017-03-30 14:53:42

    Łał, wciąga jak mało który fic, i pomimo niewielu dialogów czyta się kapitalnie.
    No i oczywiście wątek polityczny, po prostu miodzio. Odejście od kanonów wychodzi tylko na plus, coś bardzo świeżego.
    Czekam na drugą część ;)

  • Sułtan Ahmed2017-03-30 14:25:52

    Prace nad częścią drugą już rozpoczęte, ale trochę to jeszcze potrwa... Przynajmniej teraz już wiem, że jest sens pisać dalej ;)
    A jeśli chodzi o formatowanie, to lepiej sformatowana wersja jest tutaj https://drive.google.com/drive/my-drive

  • vilkala2017-03-30 10:42:42

    1) brak ciągu dalszego ;)
    2) czy to można jakoś sformatować, bardziej przyjaźnie dla czytelnika? Choćby dialogi od nowej linii, bo prawie oczy mi wypłynęły od czytania...

    Całość intryguje i wciąga, ale jest... no właśnie chyba tylko wstępem do czegoś większego.
    (no i oczywiście, Ezra musiał przeżyć wojnę z Imperium, ech... XD)

  • Finster Vater2017-03-30 01:51:03

    Wszystko pięknie, ale kiedy część II?

ABY DODAWAĆ KOMENTARZE MUSISZ SIĘ ZALOGOWAĆ:

  REJESTRACJA RESET HASŁA
Loading..