GWIAZDA ŚMIERCI
Tekst, dramaturgia: Marcin Cecko
Reżyseria, scenografia: Krzysztof Garbaczewski
Kostiumy: Marek Adamski
Ruch sceniczny: Tomasz Wygoda
Reżyseria świateł: Wojciech Puś
Asystent scenografa: Adrian Jakuć-Łukaszewicz
wystąpią:
Małgorzata Łakomska, Jaśmina Polak (gościnnie), Irena Wójcik, Ewelina Żak, Daniel Chryc, Rafał Kosowski, Sebastian Łach (gościnnie), Dariusz Skowroński, Paweł Smagała (gościnnie), Michał Wanio (gościnnie), Ryszard Węgrzyn
Informacje dla fanów Gwiezdnych Wojen
1. Spektakl jest autorską wypowiedzą twórców inspirowaną Gwiezdnymi Wojnami oraz wpływem filmu na rzeczywistość.
2. Treść odnosi się głównie do "starej" trylogii (części IV-VI)
3. Fabuła oraz postaci są alternatywne wobec znanych z GW. Raczej wracamy do inspiracji od których George Lucas wyszedł podczas pisania "Star Wars".
4. W spektaklu nie pojawia się żaden element designu znanego z filmowej sagi.
5. Spektakl wystawiany jest w kinie i eksploruje jego wnętrza, co oznacza, że jednym z głównych filarów naszej wypowiedzi jest problem kina/obrazu, lustra/kamery, ekranu/pragnienia. Pod względem traktowania obrazu na żywo jako głównego bohatera spektakl jest bardzo radykalny i nie przypomina klasycznego teatru.
6. Rzecz dzieje się tu, w naszym systemie słonecznym, w odległej przyszłości, w 1999 roku.
7. Boba Fett nie pojawia się.
8. Gwiazda Śmierci to postać.
Recenzja Chewie z Wooczego Imperium
Wałbrzych nie jest ani dużym miastem, ani specjalnie ładnym. Szczerze mówiąc, to bardziej przygnębiającego i biednego miejsca – tak w sensie mentalnym jak i ekonomicznym – to dawno nie widziałam. Jednak jest coś, dla czego warto tutaj przyjechać, istna perełka błyszcząca pośród szarzyzny obdartych murów i opustoszałych ulic, a mianowicie wałbrzyski Teatr Dramatyczny. Dokładniej rzecz biorąc, spektakl „Gwiazda Śmierci” w wałbrzyskim Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego.
Trzyosobową ekipą recenzencką wybraliśmy się na wyprawę do Wałbrzycha 27 lutego, gdyż dowiedzieliśmy się, że wtedy właśnie wystawiają tę sztukę. Jadąc pociągiem rozprawialiśmy o swoich oczekiwaniach względem „Gwiazdy Śmierci” i już wtedy powstał niewielki zgrzyt. Niestety, moi towarzysze podróży bardzo rzadko bywali nie tylko w teatrze, ale również na wystawach sztuki współczesnej, więc ich wyobrażenia na temat tego, co w przybytkach kultury może się dziać, były bardzo konserwatywne. Szkoda, że ich strój nie był równie klasyczny, co myślenie.
Pewnym zaskoczeniem może być fakt, że ten spektakl jest wystawiany w miejscowym kinie. Jak się miało wkrótce okazać, nie było to podyktowanie jedynie koniecznością, ale stanowiło bardzo ważny aspekt całego przedstawienia. Gdy zasiedliśmy na swoich miejscach, spostrzegliśmy, że zamiast sceny wisi pomarszczone płótno, nawiązujące do kinowego ekranu.
Wkrótce rozpoczęło się przedstawienie. Na pofalowanej, zbrudzonej płaszczyźnie ekranu wyświetlił się pokaz, a przed publicznością pojawił się aktor grający Gwiazdę Śmierci i jakaś kobieta. Jeśli ktoś jeszcze łudził się, że pojechał do Teatru Rozrywki, teraz przekonał się, że teatr wymaga czasem głębszego myślenia. Artyści rozpoczęli rozmowę, a jej treść od razu informowała, jaki będzie wydźwięk całej sztuki. Gwiezdne Wojny dla twórców „Gwiazdy Śmierci” stanowią pretekst do rozważań na temat samorzutnych procesów zachodzących od zarania wszechświata na poziomie subatomowym, a mających wpływ na kształtowanie pojedynczych jednostek i całych ludzkich zbiorowości. Jednocześnie bawią się słowem; powtarzając wybrane zwroty, słowa i głoski, stopniowo pozbawiają je potocznego znaczenia, by ukazać wiele możliwości, niemożliwych do oznaczenia w jednym konkretnym momencie, a koniecznych do zrozumienia absolutu. Przypomina to nieco poetów konkretnych – podobnie jak oni, artyści sceniczni tworzyli zupełnie nową jakość oraz nadawali pojedynczym słowom rangę symboli.
Tutaj należałoby pochylić czoła wyśmienitym aktorom, którzy bez zająknięcia potrafili powtórzyć skomplikowane, przeładowanie niekiedy kwestie, a przy tym nie zapominali o istocie ruchu scenicznego, mowy ciała i gestów. Tym bardziej jest to godne podziwu, że spektakl jest rzadko wystawiany, więc aktorzy pewnie nie mają wiele możliwości powtarzania swoich kwestii. Co bardziej złośliwi mogą twierdzić, że artyści improwizują, bo i tak nie byłoby widać różnicy. Jeśli faktycznie improwizują, tym głębsze należą im się ukłony.
Integralną częścią gry aktorów było to, co wyświetlało się na pomiętolonym prześcieradle. Otóż, przez cały czas trwania przedstawienia włączone były cztery kamery, które przekazywały obraz na żywo z różnych miejsc, gdzie miała miejsce gra aktorska, a które najczęściej nie były dla widza bezpośrednio dostępne. To jest bardzo ciekawe łączenie ze sobą i krzyżowanie tak różnych gatunków, jakim jest teatr – kojarzony najczęściej z kulturą wysoką – oraz kino, które chętnie obdarza się epitetami takimi jak pośledni, pospolity, czy komercyjny. Filmowanie i wyświetlanie na żywo widoku publiczności jest także ciekawym oddziaływaniem, widz znajduje się bezpośrednio w sztuce, nie na zasadzie akcji – reakcji znanej z happeningów czy performance, ale jako fragment dzieła, bez pytania w nią wtłoczony i połączony z pozostałymi. Zachowany z każdego przedstawienia materiał filmowy jest więc unikatowy nie tylko dzięki zmiennemu charakterowi teatru, ale i różnych reakcjach publiczności. Taki pomysł na sztukę nie jest co prawda jakąś specjalną nowością, bo doskonale wpisuje się w dzisiejszy postmodernizm, ale warto zobaczyć to z bliska, szczególnie, gdy Gwiezdne Wojny są pretekstem.
Nieobytych z teatrem fanów Star Wars i tak pewnie zainteresują tylko motywy filmowe. Dla uspokojenia dodam, że imiona postaci zostały nieco zmienione, by uchronić się przed oskarżeniami o wykorzystanie zastrzeżonych nazw. Fanów z pewnością ucieszy fakt, że twórcy postarali się o dobór ciekawych i kontrowersyjnych motywów, eksploatując niewykorzystane możliwości. Do jednych z lepszych scen moim zdaniem należy parodia „Han strzela pierwszy”, wątek jaskini na Dagobah, moralnie niepoprawnego(a politycznie poprawnego w niektórych krajach) związku Luke’a i Lei oraz nawiązanie do testu Voight-Kampffa z Blade Runnera. Sceny te wywołują uśmiech, ale nie należy się spodziewać przejścia od jednego gagu do drugiego bez prześledzenia moralnych i fizycznych konsekwencji poszczególnych wyborów. Nawiązania do Gwiezdnych Wojen są pretekstem do snucia rozważań na tematy dotyczące śmierci pochodzącej od niezbędnych do życia gwiazd, przemijania życia wobec niezmienności raz zapisanej taśmy filmowej(choć z tą niezmiennością różnie bywa, jak pokazuje przykład kolejnych wersji SW czy Blade Runnera właśnie). Przykład Luke’a i Lei to opowieść o życiu w społeczeństwie i relacjach międzyludzkich, raz sprowadzanych do pierwotnych instynktów, to znów wywyższanych przez mity o wędrówkach bohaterów. Pośrodku zaś pozostaje człowiek wraz z całym jego zagubieniem i rozterkami.
Natłok myśli podczas spektaklu był dość duży, więc trochę liczyliśmy na przerwę, by ochłonąć i wymienić się przemyśleniami. Jednak twórcy zafundowali nam coś innego: penetrację nieznanych rejonów kina. Rozrzucili mapki z opisami poszczególnych pomieszczeń, a były wśród nich mokradła Dagobah, piaski Tatooine, czy kokpit Sokoła. I przyznam, że choć pomysł dobry, to jego wykonanie nie było zbyt udane: chaotyczne, aktorzy przeciskali się pomiędzy ludźmi i tak naprawdę niewiele się działo. Na szczęście nie trwało to długo i wkrótce powróciliśmy na swoje miejsca, a spektakl się ciągnął jak gdyby ten chwilowy spacer nie miał miejsca.
Przedstawienie po prawie dwóch godzinach dobiegło końca. Niemal całą drogę powrotną wymienialiśmy się spostrzeżeniami. W mojej opinii, do największych atutów tej sztuki należy zaliczyć jej nieco eksperymentalny charakter z pogranicza kina, teatru i artystycznego performance. Trzeba przyznać, że w taki sposób można ująć i wyrazić więcej, aniżeli za pomocą standardowej sceny pudełkowej. Bardziej rozwija i zachęca do własnych poszukiwań, lecz trzeba się zdobyć na odrobinę otwartości. Również podejście do tematu wyjściowego, jakim są Gwiezdne Wojny, nie pozostawia niedosytu. Jedyne moje zastrzeżenia budziło niczym nieuzasadnione i nieciekawe wyjście do zwiedzania budynku oraz prowizoryczny wygląd prześcieradła-ekranu. Są to jednak drobnostki w porównaniu z oryginalnym potraktowaniem kultowej sagi, rzetelnym i na naprawdę wysokim poziomie. Wierzę, że niejednemu fanowi mocno przypadnie to do gustu i nie wyjdzie z teatru(a raczej kina) zawiedziony. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu może odpowiadać postmodernistyczny wydźwięk, lecz należy świadomie żyć w swoich czasach i choć starać się je zrozumieć.
Recenzja Lorda Sidiousa
To, że Gwiezdne Wojny inspirują setki ludzi na całym świecie to fakt. Powstają rozprawy naukowe (także i w Polsce: Dawno temu w galaktyce popularnej), fanfilmy, opowiadania fanowskie, nawiązania w normalnych filmach, a także i sztuki teatralne. Jedne jak One Man Star Wars Trilogy czy Star Wars In 30 Minutes, podchodzą do oryginału z humorem, ale też dużą wagę przywiązują do wierności, oczywiście widzianej z pewnej perspektywy. Wałbrzyska „Gwiazda Śmierci” czerpie z sagi garściami, ale to nie jest sztuka bazująca na sadze w sensie stricte. Trylogia, zwłaszcza widziana w kontekście popkulturowym, jest inspiracją, a czasem przerywnik w innych rozważaniach.
Jedną z takich inspiracji jest przedstawienie Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzchu pt. „Gwiazda Śmierci”. Sam spektakl jest o tyle ważny, że jest to 300 premiera wystawiona w tym teatrze, choć dokładnie to poza nim. By obejrzeć „Gwiazdę Śmierci” trzeba się udać do kina Zorza, które znajduje się już prawie w Szczawnie Zdrój. Dlaczego aż tam? Głównie ze względu na specyficzny charakter wystawianej sztuki, który wymaga od aktorów dużej przestrzeni, a tę dają podziemia kina. Do tego jednak jeszcze wrócę.
TREŚĆ – czy jakby to inaczej nazwać?
O czym jest „Gwiazda Śmierci”? To chyba jedno z najtrudniejszych pytań z jakimi musi zmagać się widz. Z jednej strony są to rozważania o życiu i śmierci, sensie istnienia, z drugiej o jego nieuchronnym przemijaniu a co za tym idzie nieodwracalności. To kontrast, tak jak samym kontrastem jest nazwa Gwiazda Śmierci – bo gwiazda z jednej strony jest elementem, bez którego życie nie może istnieć (przynajmniej to świadome, nam znane), z drugiej sama stacja kosmiczna jest narzędziem zagłady, niszczycielem planet. I jeszcze postacią w sztuce. Tak więc dostajemy ogólny chaos, który ma swoje odzwierciedlenie w przedstawieniu. Często nie wiadomo o co chodzi, po co są dane sceny, a ja nawet nie próbuję zastanawiać się, co nam chciano przekazać (jeśli chciano). Do tego nic nie wnoszące, długie dialogi i monologi. Dla widza to ciężki orzech do zgryzienia.
I choć sami twórcy, mówią raczej o tym, że korzystali z inspiracji Lucasa niż z samych filmów, w przedstawieniu tego nie widać. Raczej jest to przetworzenie pewnych motywów i scen, oczywiście gdy dotyczą one Gwiezdnych Wojen. Bo poza masą pseudofilozoficznego bełkotu, są jeszcze sceny, które ratują spektakl, nawiązujące do popkultury. Choćby test znany z „Łowcy androidów”. To powoduje, że całość daje się jakoś przetrzymać nie zasypiając. W spektaklu znajdziemy też żarty z „Obcego”, ale i tak dość często patrzy się na zegarek zastanawiając ile jeszcze.
Cieszą zaś nawiązania do sagi, przetworzenie jej w niekonwencjonalny, czasem nawet kontrowersyjny sposób. Choćby znany nam związek Luke’a i Leji w „Imperium kontratakuje”. Scena, dzięki dialogom jest dla fanów śmieszna. Oto bowiem Leja maluje Luke’a i mówi, że jakby malowała siebie. Wszyscy wiemy o co chodzi. Dalej jest oczywiście pocałunek, ale i krok dalej. A Luke po nocy spędzonej z Leją, postanawia rzucić wszystko i rozpocząć z nią normalne życie. Trochę przypomina to „Ostatnie kuszenie Jezusa” Martina Scorsese, ale też idealnie pokazuje do czego saga twórcom była potrzebna. Ważny jest motyw, znany i rozpoznawalny, nic więcej. Niestety ta próba wejścia na kontrowersyjny grunt, również bardzo szybko umyka twórcom. Jest tylko jednym z pomysłów, rzuconym, ale nie wykorzystanym. I tego chyba żałuję najbardziej, bo sama ta jedna scena dawała twórcom olbrzymie pole manewru, wystarczy przypomnieć sobie o komiksach z cyklu „Infinities”, gdzie drobna zmiana potrafiła przebudować historię. Pójście tym tropem w teatrze, to byłoby coś. Zaiste kontrowersyjne, oryginalne, ale i w pewien sposób polemiczne wobec sagi.
Polemik w samym spektaklu jest trochę więcej, niestety znów wyglądają tylko jak rzucone pomysły. Można się ich dopatrzyć choćby w niektórych żartach, i to całkiem dobrych. Jeden z najlepszych to motyw: kto strzela pierwszy w Kantynie? Hans czy nie Hans? Tu mamy do czynienia z naigrywaniem się z fanowskich tłumaczeń zmian ale i samego ich sensu. To jest świetne.
Szczególnym rodzajem żartu są te uderzające w samego George’a Lucasa. Wyjaśniają między innymi dlaczego nazwy są zmienione (by nie płacić licencji). Oczywiście imiona i nazwy są całkowicie rozpoznawalne, bo Joda, Wader, Żaba, Leja czy Hans, Siła zwana Mocą i tak kojarzą się nam jednoznacznie, ale przecież nie łamią już licencji, prawda?
Problem z fabułą sprowadza się do tego, że o ile niektóre sceny są świetne i mają potencjał (najczęściej niewykorzystany), to nie zlepiają się w całość. Zwłaszcza, że wcinają się nam jeszcze inne wątki, które zajmują większą część przedstawienia. Niestety najczęściej nie wiadomo, czemu miały one służyć. Pewnie dlatego, że całość przypomina raczej postmodernistyczny bełkot, do którego wrzucono wszystko, co było pod ręką (w tym Gwiezdne Wojny), włącznie z wzorami matematycznymi i fizycznymi czy filozofią. Obserwujemy tylko chaos i nieuporządkowanie. Entropia wzrasta tak w scenariuszu jak i na scenie. A to, patrząc na sztukę pełną długich i dziwnych dywagacji, często połączonych z zabawą słowem jest niestety ciężkie w odbiorze i miejscami bardzo męczące.
WYKONANIE
Odbiór najbardziej jednak utrudnia fakt, że publiczność jest prawie całkowicie pozbawiona kontaktu z żywymi aktorami. Siedzimy w kinie i widzimy ekran (duże pomarszczone prześcieradło) podzielony na cztery a w nim lecą zdjęcia z czterech kamer. Zwłaszcza na początku nie wiadomo, czy nie jest to nagrane wcześniej. Jasne, należy docenić logistykę tego przedsięwzięcia, w końcu sceny rozgrywają się jednocześnie w kilku miejscach obiektu. Odbiór tego niestety leży. Zwłaszcza, że prócz wątpliwej jakości ekranu, i same kamery nie dają obrazu dobrej jakości. Raczej przypomina to trochę stary czarnobiały telewizor, bądź noktowizor. To, co jest fajne i zabawne na początku, po dziesięciu minutach robi się męczące, a jak trafimy jeszcze na monologi bez nawiązań, to mamy do czynienia z istną mordęgą.
W pewnym momencie spektaklu dochodzi do interakcji, namówienia publiczności by wstała i przespacerowała się do miejsc, w których odbywa się wiele ze scen, które wcześniej widzieliśmy na ekranie. Ma to tylko na celu upewnienie publiczności, że nie została oszukana, że spektakl się odbywa, choć my widzimy go jedynie za pośrednictwem kamer (w zdecydowanej większości, są wyjątki gdy przed ekranem pojawiają się aktorzy). I to, dawało nadzieję, że całość się rozkręci. Że w miejsce braku kontaktu wejdzie prawdziwa interakcja. Niestety, to tylko chwilowa przerwa w dość męczącym przedstawieniu. Potem faktycznie trochę więcej działo się w sali, ale gdy na ekranie mamy zdjęcia z 4 różnych kamer – de facto także różnych miejsc, a jedno z nich znajduje się za widownią, widz jest trochę ogłupiony. Nie wie gdzie patrzeć – na ekran czy za siebie, gdzie znajdują się akurat aktorzy. Nie może też wszystkiego ogarnąć. Gubi się i odczuwa irytację. Zwłaszcza, gdy sobie przypomni, że przyszedł do teatru, a nie eksperymentalnego kina.
O aktorstwie i reżyserii pisać nie chcę, z prostej przyczyny nie wiem na ile wiele sztuczności było zamierzonych. Ale jeśli już przy warstwie technicznej jesteśmy, to chyba najlepiej, wypada muzyka. Dobrze dobrana do reszty, stanowiąca tło i przede wszystkim nie irytująca. To chyba najbardziej klasyczny element przedstawienia (choć niestety nie odgrywana przez orkiestrę).
OCENA KOŃCOWA
Sama sztuka ma niestety wybitnie eksperymentalny charakter. Chyba też cierpi na syndrom wielu fanfilmów, które są świetną zabawą dla ich twórców, a już niekoniecznie dla odbiorcy z boku. Tu mamy dokładnie to samo. Zgranie wszystkiego technicznie, ba nawet powtórzenie niektórych dialogów wymaga pracy (chyba, że to była improwizacja). I twórcy mogą być z tego dumni. Ale widz, który chce oglądać spektakl, który oczekuje choćby słabej opowieści, a nie eksperymentu, raczej poczuje się zdegustowany, lub przynajmniej zagubiony. Ja przynajmniej odniosłem wrażenie, że logistyka okazała się być ważniejsza od treści, a tę stworzono trochę na kolanie. Jednak zdecydowanie najsmutniejsze jest to, że przedstawienie ma swoje silne strony (gwiezdno-wojenne), które można było wspaniale rozwinąć zarówno dramatycznie jak i komediowo. Nieważne, że kontrowersje mogłyby zniechęcić bardziej ortodoksyjnych fanów. Niestety całkowicie położono cały potencjał, jaki sobie stworzyli. Do spektaklu wrzucono tylko kilka fajnych scen, i to chyba głównie dlatego, że bez nich pewnie byłby już całkowicie wyzuty z wszelkich treści. A jeśli jeszcze dodam, że jedyną interakcją jest to, że mogę się pojawić przez chwilę na ekranie, to chyba podziękuję za takie eksperymenty. Zdecydowanie bardziej wolę klasyczny teatr.
Plakat spektaklu
(od lewej w I rzędzie) Sebastian Łach, Jaśina Polak, Michał Wanio, Ewelina Żak, Irena Wójcik oraz (II rząd od lewej) Ryszard Węgrzyn, Dariusz Skowroński, Małgorzata Łakomska, Daniej Chryc, Kafał Kosowski
Paweł Smagała
Rafał Kosowski, Paweł Smagała, Daniel Chryc
Autorem zdjęć jest Bartłomiej Sowa. Zdjęcia udostępniono dzięki uprzejmości Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu.
Tekst, dramaturgia: Marcin Cecko
Reżyseria, scenografia: Krzysztof Garbaczewski
Kostiumy: Marek Adamski
Ruch sceniczny: Tomasz Wygoda
Reżyseria świateł: Wojciech Puś
Asystent scenografa: Adrian Jakuć-Łukaszewicz
wystąpią:
Małgorzata Łakomska, Jaśmina Polak (gościnnie), Irena Wójcik, Ewelina Żak, Daniel Chryc, Rafał Kosowski, Sebastian Łach (gościnnie), Dariusz Skowroński, Paweł Smagała (gościnnie), Michał Wanio (gościnnie), Ryszard Węgrzyn
Informacje dla fanów Gwiezdnych Wojen
1. Spektakl jest autorską wypowiedzą twórców inspirowaną Gwiezdnymi Wojnami oraz wpływem filmu na rzeczywistość.
2. Treść odnosi się głównie do "starej" trylogii (części IV-VI)
3. Fabuła oraz postaci są alternatywne wobec znanych z GW. Raczej wracamy do inspiracji od których George Lucas wyszedł podczas pisania "Star Wars".
4. W spektaklu nie pojawia się żaden element designu znanego z filmowej sagi.
5. Spektakl wystawiany jest w kinie i eksploruje jego wnętrza, co oznacza, że jednym z głównych filarów naszej wypowiedzi jest problem kina/obrazu, lustra/kamery, ekranu/pragnienia. Pod względem traktowania obrazu na żywo jako głównego bohatera spektakl jest bardzo radykalny i nie przypomina klasycznego teatru.
6. Rzecz dzieje się tu, w naszym systemie słonecznym, w odległej przyszłości, w 1999 roku.
7. Boba Fett nie pojawia się.
8. Gwiazda Śmierci to postać.
Recenzja Chewie z Wooczego Imperium
Wałbrzych nie jest ani dużym miastem, ani specjalnie ładnym. Szczerze mówiąc, to bardziej przygnębiającego i biednego miejsca – tak w sensie mentalnym jak i ekonomicznym – to dawno nie widziałam. Jednak jest coś, dla czego warto tutaj przyjechać, istna perełka błyszcząca pośród szarzyzny obdartych murów i opustoszałych ulic, a mianowicie wałbrzyski Teatr Dramatyczny. Dokładniej rzecz biorąc, spektakl „Gwiazda Śmierci” w wałbrzyskim Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego.
Trzyosobową ekipą recenzencką wybraliśmy się na wyprawę do Wałbrzycha 27 lutego, gdyż dowiedzieliśmy się, że wtedy właśnie wystawiają tę sztukę. Jadąc pociągiem rozprawialiśmy o swoich oczekiwaniach względem „Gwiazdy Śmierci” i już wtedy powstał niewielki zgrzyt. Niestety, moi towarzysze podróży bardzo rzadko bywali nie tylko w teatrze, ale również na wystawach sztuki współczesnej, więc ich wyobrażenia na temat tego, co w przybytkach kultury może się dziać, były bardzo konserwatywne. Szkoda, że ich strój nie był równie klasyczny, co myślenie.
Pewnym zaskoczeniem może być fakt, że ten spektakl jest wystawiany w miejscowym kinie. Jak się miało wkrótce okazać, nie było to podyktowanie jedynie koniecznością, ale stanowiło bardzo ważny aspekt całego przedstawienia. Gdy zasiedliśmy na swoich miejscach, spostrzegliśmy, że zamiast sceny wisi pomarszczone płótno, nawiązujące do kinowego ekranu.
Wkrótce rozpoczęło się przedstawienie. Na pofalowanej, zbrudzonej płaszczyźnie ekranu wyświetlił się pokaz, a przed publicznością pojawił się aktor grający Gwiazdę Śmierci i jakaś kobieta. Jeśli ktoś jeszcze łudził się, że pojechał do Teatru Rozrywki, teraz przekonał się, że teatr wymaga czasem głębszego myślenia. Artyści rozpoczęli rozmowę, a jej treść od razu informowała, jaki będzie wydźwięk całej sztuki. Gwiezdne Wojny dla twórców „Gwiazdy Śmierci” stanowią pretekst do rozważań na temat samorzutnych procesów zachodzących od zarania wszechświata na poziomie subatomowym, a mających wpływ na kształtowanie pojedynczych jednostek i całych ludzkich zbiorowości. Jednocześnie bawią się słowem; powtarzając wybrane zwroty, słowa i głoski, stopniowo pozbawiają je potocznego znaczenia, by ukazać wiele możliwości, niemożliwych do oznaczenia w jednym konkretnym momencie, a koniecznych do zrozumienia absolutu. Przypomina to nieco poetów konkretnych – podobnie jak oni, artyści sceniczni tworzyli zupełnie nową jakość oraz nadawali pojedynczym słowom rangę symboli.
Tutaj należałoby pochylić czoła wyśmienitym aktorom, którzy bez zająknięcia potrafili powtórzyć skomplikowane, przeładowanie niekiedy kwestie, a przy tym nie zapominali o istocie ruchu scenicznego, mowy ciała i gestów. Tym bardziej jest to godne podziwu, że spektakl jest rzadko wystawiany, więc aktorzy pewnie nie mają wiele możliwości powtarzania swoich kwestii. Co bardziej złośliwi mogą twierdzić, że artyści improwizują, bo i tak nie byłoby widać różnicy. Jeśli faktycznie improwizują, tym głębsze należą im się ukłony.
Integralną częścią gry aktorów było to, co wyświetlało się na pomiętolonym prześcieradle. Otóż, przez cały czas trwania przedstawienia włączone były cztery kamery, które przekazywały obraz na żywo z różnych miejsc, gdzie miała miejsce gra aktorska, a które najczęściej nie były dla widza bezpośrednio dostępne. To jest bardzo ciekawe łączenie ze sobą i krzyżowanie tak różnych gatunków, jakim jest teatr – kojarzony najczęściej z kulturą wysoką – oraz kino, które chętnie obdarza się epitetami takimi jak pośledni, pospolity, czy komercyjny. Filmowanie i wyświetlanie na żywo widoku publiczności jest także ciekawym oddziaływaniem, widz znajduje się bezpośrednio w sztuce, nie na zasadzie akcji – reakcji znanej z happeningów czy performance, ale jako fragment dzieła, bez pytania w nią wtłoczony i połączony z pozostałymi. Zachowany z każdego przedstawienia materiał filmowy jest więc unikatowy nie tylko dzięki zmiennemu charakterowi teatru, ale i różnych reakcjach publiczności. Taki pomysł na sztukę nie jest co prawda jakąś specjalną nowością, bo doskonale wpisuje się w dzisiejszy postmodernizm, ale warto zobaczyć to z bliska, szczególnie, gdy Gwiezdne Wojny są pretekstem.
Nieobytych z teatrem fanów Star Wars i tak pewnie zainteresują tylko motywy filmowe. Dla uspokojenia dodam, że imiona postaci zostały nieco zmienione, by uchronić się przed oskarżeniami o wykorzystanie zastrzeżonych nazw. Fanów z pewnością ucieszy fakt, że twórcy postarali się o dobór ciekawych i kontrowersyjnych motywów, eksploatując niewykorzystane możliwości. Do jednych z lepszych scen moim zdaniem należy parodia „Han strzela pierwszy”, wątek jaskini na Dagobah, moralnie niepoprawnego(a politycznie poprawnego w niektórych krajach) związku Luke’a i Lei oraz nawiązanie do testu Voight-Kampffa z Blade Runnera. Sceny te wywołują uśmiech, ale nie należy się spodziewać przejścia od jednego gagu do drugiego bez prześledzenia moralnych i fizycznych konsekwencji poszczególnych wyborów. Nawiązania do Gwiezdnych Wojen są pretekstem do snucia rozważań na tematy dotyczące śmierci pochodzącej od niezbędnych do życia gwiazd, przemijania życia wobec niezmienności raz zapisanej taśmy filmowej(choć z tą niezmiennością różnie bywa, jak pokazuje przykład kolejnych wersji SW czy Blade Runnera właśnie). Przykład Luke’a i Lei to opowieść o życiu w społeczeństwie i relacjach międzyludzkich, raz sprowadzanych do pierwotnych instynktów, to znów wywyższanych przez mity o wędrówkach bohaterów. Pośrodku zaś pozostaje człowiek wraz z całym jego zagubieniem i rozterkami.
Natłok myśli podczas spektaklu był dość duży, więc trochę liczyliśmy na przerwę, by ochłonąć i wymienić się przemyśleniami. Jednak twórcy zafundowali nam coś innego: penetrację nieznanych rejonów kina. Rozrzucili mapki z opisami poszczególnych pomieszczeń, a były wśród nich mokradła Dagobah, piaski Tatooine, czy kokpit Sokoła. I przyznam, że choć pomysł dobry, to jego wykonanie nie było zbyt udane: chaotyczne, aktorzy przeciskali się pomiędzy ludźmi i tak naprawdę niewiele się działo. Na szczęście nie trwało to długo i wkrótce powróciliśmy na swoje miejsca, a spektakl się ciągnął jak gdyby ten chwilowy spacer nie miał miejsca.
Przedstawienie po prawie dwóch godzinach dobiegło końca. Niemal całą drogę powrotną wymienialiśmy się spostrzeżeniami. W mojej opinii, do największych atutów tej sztuki należy zaliczyć jej nieco eksperymentalny charakter z pogranicza kina, teatru i artystycznego performance. Trzeba przyznać, że w taki sposób można ująć i wyrazić więcej, aniżeli za pomocą standardowej sceny pudełkowej. Bardziej rozwija i zachęca do własnych poszukiwań, lecz trzeba się zdobyć na odrobinę otwartości. Również podejście do tematu wyjściowego, jakim są Gwiezdne Wojny, nie pozostawia niedosytu. Jedyne moje zastrzeżenia budziło niczym nieuzasadnione i nieciekawe wyjście do zwiedzania budynku oraz prowizoryczny wygląd prześcieradła-ekranu. Są to jednak drobnostki w porównaniu z oryginalnym potraktowaniem kultowej sagi, rzetelnym i na naprawdę wysokim poziomie. Wierzę, że niejednemu fanowi mocno przypadnie to do gustu i nie wyjdzie z teatru(a raczej kina) zawiedziony. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu może odpowiadać postmodernistyczny wydźwięk, lecz należy świadomie żyć w swoich czasach i choć starać się je zrozumieć.
Recenzja Lorda Sidiousa
To, że Gwiezdne Wojny inspirują setki ludzi na całym świecie to fakt. Powstają rozprawy naukowe (także i w Polsce: Dawno temu w galaktyce popularnej), fanfilmy, opowiadania fanowskie, nawiązania w normalnych filmach, a także i sztuki teatralne. Jedne jak One Man Star Wars Trilogy czy Star Wars In 30 Minutes, podchodzą do oryginału z humorem, ale też dużą wagę przywiązują do wierności, oczywiście widzianej z pewnej perspektywy. Wałbrzyska „Gwiazda Śmierci” czerpie z sagi garściami, ale to nie jest sztuka bazująca na sadze w sensie stricte. Trylogia, zwłaszcza widziana w kontekście popkulturowym, jest inspiracją, a czasem przerywnik w innych rozważaniach.
Jedną z takich inspiracji jest przedstawienie Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzchu pt. „Gwiazda Śmierci”. Sam spektakl jest o tyle ważny, że jest to 300 premiera wystawiona w tym teatrze, choć dokładnie to poza nim. By obejrzeć „Gwiazdę Śmierci” trzeba się udać do kina Zorza, które znajduje się już prawie w Szczawnie Zdrój. Dlaczego aż tam? Głównie ze względu na specyficzny charakter wystawianej sztuki, który wymaga od aktorów dużej przestrzeni, a tę dają podziemia kina. Do tego jednak jeszcze wrócę.
TREŚĆ – czy jakby to inaczej nazwać?
O czym jest „Gwiazda Śmierci”? To chyba jedno z najtrudniejszych pytań z jakimi musi zmagać się widz. Z jednej strony są to rozważania o życiu i śmierci, sensie istnienia, z drugiej o jego nieuchronnym przemijaniu a co za tym idzie nieodwracalności. To kontrast, tak jak samym kontrastem jest nazwa Gwiazda Śmierci – bo gwiazda z jednej strony jest elementem, bez którego życie nie może istnieć (przynajmniej to świadome, nam znane), z drugiej sama stacja kosmiczna jest narzędziem zagłady, niszczycielem planet. I jeszcze postacią w sztuce. Tak więc dostajemy ogólny chaos, który ma swoje odzwierciedlenie w przedstawieniu. Często nie wiadomo o co chodzi, po co są dane sceny, a ja nawet nie próbuję zastanawiać się, co nam chciano przekazać (jeśli chciano). Do tego nic nie wnoszące, długie dialogi i monologi. Dla widza to ciężki orzech do zgryzienia.
I choć sami twórcy, mówią raczej o tym, że korzystali z inspiracji Lucasa niż z samych filmów, w przedstawieniu tego nie widać. Raczej jest to przetworzenie pewnych motywów i scen, oczywiście gdy dotyczą one Gwiezdnych Wojen. Bo poza masą pseudofilozoficznego bełkotu, są jeszcze sceny, które ratują spektakl, nawiązujące do popkultury. Choćby test znany z „Łowcy androidów”. To powoduje, że całość daje się jakoś przetrzymać nie zasypiając. W spektaklu znajdziemy też żarty z „Obcego”, ale i tak dość często patrzy się na zegarek zastanawiając ile jeszcze.
Cieszą zaś nawiązania do sagi, przetworzenie jej w niekonwencjonalny, czasem nawet kontrowersyjny sposób. Choćby znany nam związek Luke’a i Leji w „Imperium kontratakuje”. Scena, dzięki dialogom jest dla fanów śmieszna. Oto bowiem Leja maluje Luke’a i mówi, że jakby malowała siebie. Wszyscy wiemy o co chodzi. Dalej jest oczywiście pocałunek, ale i krok dalej. A Luke po nocy spędzonej z Leją, postanawia rzucić wszystko i rozpocząć z nią normalne życie. Trochę przypomina to „Ostatnie kuszenie Jezusa” Martina Scorsese, ale też idealnie pokazuje do czego saga twórcom była potrzebna. Ważny jest motyw, znany i rozpoznawalny, nic więcej. Niestety ta próba wejścia na kontrowersyjny grunt, również bardzo szybko umyka twórcom. Jest tylko jednym z pomysłów, rzuconym, ale nie wykorzystanym. I tego chyba żałuję najbardziej, bo sama ta jedna scena dawała twórcom olbrzymie pole manewru, wystarczy przypomnieć sobie o komiksach z cyklu „Infinities”, gdzie drobna zmiana potrafiła przebudować historię. Pójście tym tropem w teatrze, to byłoby coś. Zaiste kontrowersyjne, oryginalne, ale i w pewien sposób polemiczne wobec sagi.
Polemik w samym spektaklu jest trochę więcej, niestety znów wyglądają tylko jak rzucone pomysły. Można się ich dopatrzyć choćby w niektórych żartach, i to całkiem dobrych. Jeden z najlepszych to motyw: kto strzela pierwszy w Kantynie? Hans czy nie Hans? Tu mamy do czynienia z naigrywaniem się z fanowskich tłumaczeń zmian ale i samego ich sensu. To jest świetne.
Szczególnym rodzajem żartu są te uderzające w samego George’a Lucasa. Wyjaśniają między innymi dlaczego nazwy są zmienione (by nie płacić licencji). Oczywiście imiona i nazwy są całkowicie rozpoznawalne, bo Joda, Wader, Żaba, Leja czy Hans, Siła zwana Mocą i tak kojarzą się nam jednoznacznie, ale przecież nie łamią już licencji, prawda?
Problem z fabułą sprowadza się do tego, że o ile niektóre sceny są świetne i mają potencjał (najczęściej niewykorzystany), to nie zlepiają się w całość. Zwłaszcza, że wcinają się nam jeszcze inne wątki, które zajmują większą część przedstawienia. Niestety najczęściej nie wiadomo, czemu miały one służyć. Pewnie dlatego, że całość przypomina raczej postmodernistyczny bełkot, do którego wrzucono wszystko, co było pod ręką (w tym Gwiezdne Wojny), włącznie z wzorami matematycznymi i fizycznymi czy filozofią. Obserwujemy tylko chaos i nieuporządkowanie. Entropia wzrasta tak w scenariuszu jak i na scenie. A to, patrząc na sztukę pełną długich i dziwnych dywagacji, często połączonych z zabawą słowem jest niestety ciężkie w odbiorze i miejscami bardzo męczące.
WYKONANIE
Odbiór najbardziej jednak utrudnia fakt, że publiczność jest prawie całkowicie pozbawiona kontaktu z żywymi aktorami. Siedzimy w kinie i widzimy ekran (duże pomarszczone prześcieradło) podzielony na cztery a w nim lecą zdjęcia z czterech kamer. Zwłaszcza na początku nie wiadomo, czy nie jest to nagrane wcześniej. Jasne, należy docenić logistykę tego przedsięwzięcia, w końcu sceny rozgrywają się jednocześnie w kilku miejscach obiektu. Odbiór tego niestety leży. Zwłaszcza, że prócz wątpliwej jakości ekranu, i same kamery nie dają obrazu dobrej jakości. Raczej przypomina to trochę stary czarnobiały telewizor, bądź noktowizor. To, co jest fajne i zabawne na początku, po dziesięciu minutach robi się męczące, a jak trafimy jeszcze na monologi bez nawiązań, to mamy do czynienia z istną mordęgą.
W pewnym momencie spektaklu dochodzi do interakcji, namówienia publiczności by wstała i przespacerowała się do miejsc, w których odbywa się wiele ze scen, które wcześniej widzieliśmy na ekranie. Ma to tylko na celu upewnienie publiczności, że nie została oszukana, że spektakl się odbywa, choć my widzimy go jedynie za pośrednictwem kamer (w zdecydowanej większości, są wyjątki gdy przed ekranem pojawiają się aktorzy). I to, dawało nadzieję, że całość się rozkręci. Że w miejsce braku kontaktu wejdzie prawdziwa interakcja. Niestety, to tylko chwilowa przerwa w dość męczącym przedstawieniu. Potem faktycznie trochę więcej działo się w sali, ale gdy na ekranie mamy zdjęcia z 4 różnych kamer – de facto także różnych miejsc, a jedno z nich znajduje się za widownią, widz jest trochę ogłupiony. Nie wie gdzie patrzeć – na ekran czy za siebie, gdzie znajdują się akurat aktorzy. Nie może też wszystkiego ogarnąć. Gubi się i odczuwa irytację. Zwłaszcza, gdy sobie przypomni, że przyszedł do teatru, a nie eksperymentalnego kina.
O aktorstwie i reżyserii pisać nie chcę, z prostej przyczyny nie wiem na ile wiele sztuczności było zamierzonych. Ale jeśli już przy warstwie technicznej jesteśmy, to chyba najlepiej, wypada muzyka. Dobrze dobrana do reszty, stanowiąca tło i przede wszystkim nie irytująca. To chyba najbardziej klasyczny element przedstawienia (choć niestety nie odgrywana przez orkiestrę).
OCENA KOŃCOWA
Sama sztuka ma niestety wybitnie eksperymentalny charakter. Chyba też cierpi na syndrom wielu fanfilmów, które są świetną zabawą dla ich twórców, a już niekoniecznie dla odbiorcy z boku. Tu mamy dokładnie to samo. Zgranie wszystkiego technicznie, ba nawet powtórzenie niektórych dialogów wymaga pracy (chyba, że to była improwizacja). I twórcy mogą być z tego dumni. Ale widz, który chce oglądać spektakl, który oczekuje choćby słabej opowieści, a nie eksperymentu, raczej poczuje się zdegustowany, lub przynajmniej zagubiony. Ja przynajmniej odniosłem wrażenie, że logistyka okazała się być ważniejsza od treści, a tę stworzono trochę na kolanie. Jednak zdecydowanie najsmutniejsze jest to, że przedstawienie ma swoje silne strony (gwiezdno-wojenne), które można było wspaniale rozwinąć zarówno dramatycznie jak i komediowo. Nieważne, że kontrowersje mogłyby zniechęcić bardziej ortodoksyjnych fanów. Niestety całkowicie położono cały potencjał, jaki sobie stworzyli. Do spektaklu wrzucono tylko kilka fajnych scen, i to chyba głównie dlatego, że bez nich pewnie byłby już całkowicie wyzuty z wszelkich treści. A jeśli jeszcze dodam, że jedyną interakcją jest to, że mogę się pojawić przez chwilę na ekranie, to chyba podziękuję za takie eksperymenty. Zdecydowanie bardziej wolę klasyczny teatr.
Plakat spektaklu
(od lewej w I rzędzie) Sebastian Łach, Jaśina Polak, Michał Wanio, Ewelina Żak, Irena Wójcik oraz (II rząd od lewej) Ryszard Węgrzyn, Dariusz Skowroński, Małgorzata Łakomska, Daniej Chryc, Kafał Kosowski
Paweł Smagała
Rafał Kosowski, Paweł Smagała, Daniel Chryc
Autorem zdjęć jest Bartłomiej Sowa. Zdjęcia udostępniono dzięki uprzejmości Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu.