Autorzy: Rheen'Var i Gas Xar,
Jedi Order
I
Preludium
Drgnąłem.
Od dłuższego czasu wpatrywałem się w horyzont Caamasu.
Słońce chyliło się powoli ku zachodowi, otulając ciepłymi promieniami korony drzew kuvara. Omszałe, poskręcane ze starości konary musiały być jedną z pierwszych generacji zasianych w projekcie Ihtorian po imperialnym bombardowaniu planetarnym. Pode mną wznosił się ocean dżungli, którego zielone fale tańczyły jak zagra im wiejący wiatr. Alabastrowe chmury sunęły nad łagodnie opadającymi wzgórzami, oddalonymi o kilka dni wędrówki stąd. Tam właśnie osadnicy stworzyli powoli rozwijającą się społeczność rolników i pasterzy nerfów, uzależnionych od ciężko wypracowanych owoców swej pracy. Ta perspektywa była o wiele bardziej zachęcająca, milsza dla oka i duszy, niż jałowe pobojowisko kraterów i nagich stepów.
Otrząsnąłem się i spojrzałem w górę.
Gas Xar nie szczędził sił na wspinaczkę. Jedi piął się do góry, zdeterminowany wrócić jeszcze przed zmrokiem. Uprzedzałem, że podróż zajmie nam o wiele więcej czasu. Gas odpowiedział nonszalanckim, łobuzerskim uśmiechem. Identycznym uśmiechem, jakim skwitował nasze "wdepnięcie" w gniazdo pokrytych chitynową płytą insektów chondath.
Stroma, niemal płaska ściana litej skały rzuciła nam wyzwanie. Upadek z tej wysokości oznaczałby pewną śmierć. Mimo niebezpieczeństwa, umysł Gasa pozostawał spokojny, skupiony na dotarciu do celu. Wziąłem z niego przykład, założyłem warzący kilka ładnych kilogramów plecak i pożegnałem się w duchu z wygodną półką skalną.
Łańcuch gór, lokalnie nazywany Kiganm'Jol Caa'mashiv - "Korona Caamasu" od pięciu dumnych szczytów, emanował surowym pięknem.
U samego podnóża, góra przytłaczała swą wielkością i niemal niemożliwością jej osiągnięcia. Na każdym odcinku drogi w górę czaiły się zdradliwe osunięcia i niepewne występy skalne. Z biegiem wspinaczki ta perspektywa ulegała jednak zmianie. Mimo oporu góry, mojego organizmu i woli piąłem się naprzód. Z każdym krokiem odwrót stawał się już niemożliwy, a w moim mniemaniu - niepotrzebny.
Jedi nie rozpatruje swojego życia przez pryzmat podjęcia walki za wszelką cenę, tu i teraz, natychmiast, albo wycofania się. Czasem trzeba zrobić dwa kroki w tył, by postąpić krok naprzód. Dlatego ta podróż wymagała spokoju, uwagi, koncentracji i rozsądnego rozplanowania swoich sił, psychicznych i fizycznych.
Gdybym wiedział, że tego samego wymaga droga Jedi na początku szkolenia, oszczędził bym wielu kłopotów sobie i innym.
Zaparłem się jedną nogą o występ... i momentalnie zjechałem po ścianie w dół, zatrzymując się boleśnie na wcześniejszej grani, z której niedawno ruszyłem.
Zamarłem, nasłuchując, czy nie wywołałem czegoś więcej, niż osunięcia się kilku kamieni. Ciszę przerywał tylko wiatr, smagający na tej wysokości moją twarz.
Ponownie uczepiłem się nagrzanej od promieni Ciriusa ściany. Zerknąłem na poranioną dłoń.
Każda droga wymaga zmierzenia się z każdym jej odcinkiem, z każdym jej wyzwaniem. Zmuszała do podniesienia się po upadku, by móc dalej ją kontynuować.
Moc wyznaczała i nam pewną ścieżkę. Pokonywanie jej bez sprzeciwu ułatwiało akceptacje upadków i przyjmowanie na siebie obowiązków.
Naszym obowiązkiem było dostarczenie na czas kwiatów lyrisu, z których nasion wytwarzano łagodny halucynogenny specyfik. Miały być one dowodem naszych pokojowych, szczerych intencji w rozmowie z kapłanami autochtonicznego plemienia. Osadnicy i tubylcy popadli w konflikt o sąsiadujące ze sobą ziemie, będące dla rolników i hodowców obszarami zasiewu i wypasu, a dla tubylców terenami łowieckimi. Spór podsycano chciwością, uprzedzeniami i lękiem przed nieznanym.
Przypomniała mi się scena z wioski, gdy dzieci zaprosiły Gasa i mnie do zabawy w astragal, nieświadome jeszcze podziałów, jakich doświadczają ich rodzice. W momencie, gdy matki zagoniły swoje pociechy do domów, zabraniając im bawić się z o'paömi - z "fałszywymi", zdałem sobie sprawę jak głód, zazdrość i gorycz wyniszczyły te istoty. Plemię Quohüreyva nie tolerowało wtedy żadnego "pozaświatowca".
Właśnie dlatego wisiałem teraz kilkaset metrów nad ziemią, wierząc, że to, co robię, jest słuszne.
II
Nieuchwytny cel
Zacisnąłem palce na ścianie, wbijając się w ledwo wyczuwalny skalny występ. Przylgnąłem do niej, by nie dać porwać się silniejszemu podmuchowi wiatru. Zadziwiające jest, jak łatwo można popełnić błąd - wykonać fałszywy krok i spaść w otchłań.
Krok do góry.
Droga Jedi jest podobna. Niewielu jest w stanie iść tą niezwykle trudną ścieżką, szczególnie, że nie każdy Jedi widzi gdzie idzie - mało który widzi. Brak wiedzy i zrozumienia prowadzi do błędnych decyzji, do błędnych działań.
Wcisnąłem mocniej palce w drobną szczelinę klifu, gdy kamień osunął mi się spod stopy. Machałem chwilę nogą w powietrzu, nim znalazłem jakieś oparcie. Spojrzałem w dół jak odłamki spadają obok głowy Rheena.
Mój błąd może doprowadzić do upadku kogoś innego.
Potrząsnąłem głową chcąc odgonić natrętne myśli i skoncentrować się na wspinaczce. Rozejrzałem się. Moją uwagę przyciągnęły stada ptaków manollium, które żeglowały po niebie z wiatrem na zachód, ku zasypiającemu słońcu. Krzyk ptasich gardeł, ruch skrzydeł, tor lotu – to wszystko tworzyło niesamowity taniec, który chwilowo stał się ważniejszy, niż wszystko inne.
W końcu oderwałem się od tego widoku. Odzyskawszy koncentrację spojrzałem w górę. Kolejne zgrubienie na skale. Chciałem zmusić mięśnie do wykonania ruchu, ale te odmówiły posłuszeństwa. Uśmiechnąłem się do siebie - to już kolejne małe załamanie siły woli. Zerknąłem jeszcze raz ku górze, przypominając sobie dokąd zmierzam i w jakim celu.
Krok do góry.
Nie każdy ma tyle siły by przeć naprzód. Nie każdy jest na tyle wytrwały. Nie każdy jest świadomy celu, ani nawet tego co robi. Spoglądając wstecz na swoją drogę, mogę zdecydowanie przyznać, że bardzo często brakowało mi tej świadomości.
Wciąż mi jej brakuje.
Ponownie przytuliłem się do ściany, gdy nagły podmuch wiatru o mało nie oderwał mnie od skały. Przez plecy przeszły mi dreszcze, gdy wiatr smagnął mi po odsłoniętym karku. Znów uśmiechnąłem się do siebie, to było całkiem przyjemne uczucie.
Odrobina szaleństwa pomaga wytrwać. Zacząłem się śmiać do swoich myśli, trochę zbyt głośno, bo zorientowałem się, że Rheen przypatruje się mi z dołu, zastanawiając się co mi jest. Widząc jego reakcję, chichocząc zmusiłem się do kolejnego wysiłku.
Krok do góry.
Tym razem oparłem się pewniej o jakąś krawędź, która wydawała mi się solidna. Przeniosłem powoli część ciężaru mojego ciała na prawą nogę, sprawdzając, czy aby stabilne pozory nie kryją pułapki. Tak samo było z każdym słowem, które przychodziło od Mistrza, z każdym zadaniem, z każdą nową wizją, głosem czy nawet myślą.
Jedi, który myśli samodzielnie i dostrzega znaczenie wpajanych ideałów, jest o wiele silniejszy, niż ten, który ślepo zawierza, że są one nieomylne. Inaczej dawno zgubiłby drogę.
Występ się ułamał, spojrzałem panicznie w dół, szukając poprzedniego oparcia. Więc to jednak była pułapka.
Krok w dół.
III
Muzyka narodzin
Lubiłem się uśmiechać.
Nawet jeśli rzadko to robiłem. Tak naprawdę Jedi nie ma wielu takich okazji, pomijając sztuczne uśmiechy na rautach polityków czy w senackiej rotundzie. Każdego dnia stykamy się z negatywnym nastawieniem, niewłaściwymi uczynkami, z emocjami, które narzucają gwałtowne, nieprzemyślane postępowanie. Cierpliwie naprowadzamy na właściwą drogę, pomijając czasem fakt udziału naszych subiektywnych odczuć we wskazaniu właściwej ścieżki.
Każdy Jedi marzy o zbawieniu wszechświata, o pokoju, sprawiedliwości i braku bezsensownych podziałów. Pytanie tylko, czy zrobienie tego na swój sposób jest uczciwe wobec tej galaktyki. Niestety dobre intencje ukrywają czasem ryzyko, jakie niesie stosowania zdecydowanych, nieugiętych środków.
Rozbiliśmy mały obóz niedaleko szczytu. Musiała tutaj znajdować się kiedyś jakaś strażnica - jej fragmenty posłużyły nam za żerdzie, a suche gałęzie i liście za płótno namiotu. Kwestie posłania rozwiązał miękki, wysokogórski mech. Niebawem ogień trzaskał wesoło otoczony kupką kamieni, rzucając na wszystko wokół długie cienie. Tutejsze stworzenia przyglądały się nam zaciekawione z ukrycia.
Czułem jak moja obecność łagodnie i harmonijnie wpasowuje się w otaczające mnie królestwo życia. Drzewa i krzewy szumiały usypiająco. Zewsząd otaczały mnie złote i srebrne punkciki - korowody świetlików i ocean gwiazd nade mną. Gdzieś w pobliżu cykady i świerszcze grały cichy koncert.
Dołączyłem do nich. Wyjąłem z niewielkiego futerału drewniany flet.
Sporządziłem go z ciemnoczerwonego odłamka drewna z Drzewa Światła. Na Endorze zajmowało ono wyjątkowe miejsce w kulturze Ewoków. Mieszkańcy księżyca wierzyli, że swoim blaskiem odpędza złe duchy. Młodzi wojownicy plemienia wyruszali po świetlisty pył, jaki pokrywał masywny pień Drzewa w czasie święta Ekla Coatee-cha Gunda. Miałem okazję pomóc Ewokom w czasie ataku wielkiego dzikowilka. Właśnie dlatego mogłem dostąpić zaszczytu zobaczenia tego "symbolu dobra" jako obcy przybysz.
Wyrzeźbienie instrumentu było ciekawym doświadczeniem, nie mniej pouczającym niż konstrukcja miecza świetlnego. Zarówno instrument, jak i broń muszą rezonować ze swoim właścicielem.
Zamknąłem oczy i uwolniłem muzykę.
Po jakimś czasie nuty "Opowieści Ptaka Anasazi" ucichły. Delikatna, subtelna wibracja w Mocy zapowiedziała wydarzenie czegoś niezwykłego.
Wpatrywałem się w łodygi kwiatów. Pod każdym kielichem osadzony został mały kokon, wydzielający delikatną, czerwono-niebieską poświatę. W środku zachodził piękny proces. Rodziło się nowe życie.
Najbliższa "kołyska" zadrżała i pękła. Motyl powoli wyszedł na świat, zdezorientowany i na pewno przestraszony. Po chwili rozpostarł duże skrzydła. Barwy tańczyły po ich powierzchni, fosforyzując i przyciągając oko. Przypominały misterny witraż, każdy opowiadający inną historię.
Z Jedi kończącym szkolenie było podobnie.
Doskonalił się i rozwijał, tak jak maleńka gąsieniczka wcześniej. Padawan ciężko pracował, oddając się sumiennemu treningowi ducha i ciała. Po długim czasie osiągał kolejny poziom. Tak jak teraz ten motyl.
Teraz tylko dokąd polecieć? Co zastanę w tym wielkim, pełnym tajemnic i niebezpieczeństw świecie?
Żaden motyl i żaden Jedi nie wie tego na samym początku swojej wędrówki. Dlatego tak łatwo można zgubić swój kurs, zostać odartym ze wcześniejszych sił i motywacji.
Motyl zatrzepotał skrzydełkami i uniósł się niepewnie w powietrze. Był jeszcze zbyt słaby. Przysiadł na wierzchu mojej dłoni. Potrzebował chwili odpoczynku i oswojenia się z doświadczeniem latania.
Żaden uczeń nie czuje się bardziej zagubiony, niż w chwili zakończenia szkolenia. Jest to moment, gdzie dochodzi do konfrontacji między wyuczoną, beznamiętną teorią a prawdziwym życiem. Chociaż trening zakończył się, uczeń wciąż wymaga uwagi. Troski. Uprzejmego zainteresowania.
Kolejne kokony wypuszczały na świat podróżników. Motyle poderwały się do lotu, napełniając powietrze wirującą feerią kolorów, odcieni i odblasków. Motyl na mojej dłoni wzbił się energicznie do góry.
Tak, teraz naprawdę się uśmiechałem.
IV
Pragmatyczny sens
Nie podobało mi się, że nie zdążyliśmy na czas i musieliśmy rozbić obóz. Chociaż chwila, gdy rozpalałem ogień przyniosła mi szereg miłych wspomnień, to wciąż czułem pewne rozdrażnienie. Postanowiłem schować się na chwilę w namiocie, by przyjrzeć się samemu sobie.
Usiadłem na miękkim mchu, zamknąłem na chwilę oczy, gdy usłyszałem głos fletu. Rheen zaczął grać przed namiotem cichą, spokojną melodię. Wszedłem w kontakt z nadchodzącymi dźwiękami, chłonąłem je, aż przeszły mnie dreszcze, a napięcie powoli uchodziło.
Ale nie uszło, jedynie zmalało. Przyjrzałem się temu.
Ujrzałem swoją frustrację, gniew, które sprawiały, że robiłem się nerwowy. Poczułem swoje zmęczenie, pocięte i poobcierane dłonie od wspinaczki, rozbite kolano… i ujrzałem myśl, która łatwo chciała zrzucić odpowiedzialność za mój gniew, na moje fizyczne wyczerpanie.
Nie, to nie to. Patrzyłem dalej, aż ujrzałem chęć udzielenia pomocy mieszkańcom planety, rozwiązania konfliktu. Wszystko w porządku – pomyślałem, ale mimo to patrzyłem dalej. Za chęcią pomocy kryło się pożądanie. Nie byle jakie pożądanie – ja nie chciałem nieść pomocy, czułem, że wręcz musiałem wykonać zadanie, bo jeśli nie, bo jeśli…
No tak, strach. Wszystko do niego ostatecznie prowadzi – pomyślałem i zacząłem patrzeć dalej. Wizja walczących ze sobą farmerów z plemieniem napełniała mnie strachem o nich samych. Ale to nie wszystko, ten lęk mieszał się z drugim, ja…
Bałem się od dłuższego czasu. Od chwili awansu, gdy jako Rycerz miałem już prawo szkolić Padawana. Bałem się, że nie sprostam zadaniu.
Westchnąłem i otworzyłem oczy. Problem jest znacznie poważniejszy niż sądziłem.
Powiodłem myślami za moim mentorem, za Mistrzem, który jeszcze niecały rok wcześniej prowadził mnie i moje szkolenie. Mój nauczyciel, mój przewodnik. Coraz rzadziej nachodziła mnie chęć zgłoszenia się do niego o poradę.
Ten moment, należał do tych nielicznych.
Zgarbiłem się i zamyśliłem. Ja nawet nie czułem się mistrzem. Mój mentor znał odpowiedź, na każde, każde jedno moje pytanie, a ja… a ja wciąż tak wiele miałem się nauczyć. Czy mógłbym być taki jak on? A co jeśli nie, jeśli nie podołam wyzwaniu? Czego powinienem nauczać? Oczywiście, przekazywać wiedzę o władaniu Mocą, ale sam jej dobrze jeszcze nie rozumiem. Techniki władania mieczem, tu już lepiej mi szło, ale wciąż wiele brakowało mi do mistrzostwa. A filozofia Jedi… tyle lat zgłębiam ten temat, a ja wciąż tak wiele… tak wiele nie rozumiem.
Napełnił mnie smutek, który jawnie kontrastował z wyczuwanym na zewnątrz spokojem Rheen’ Vara. Pomyślałem, że on pewnie wiedziałby jak nauczać, pomimo, że jeszcze nie ma takich uprawnień. A jak miałbym ja nauczać? Wypytywałem już niemal wszystkich Mistrzów w Akademii, o ich sposoby i metodologię szkolenia, ale to wcale nie pomogło. Nie wiedziałem w jakiej kolejności, jak rozmawiać z uczniem, jak… Jak radzić sobie z nieposłuszeństwem, z wadami czy nawet zaletami Padawana. Co jeśli trafi mi się trudny uczeń? Jak sobie z nim poradzę? A co jeśli będzie mądrzejszy ode mnie, jak mógłbym mu cokolwiek przekazać?
Znów powędrowałem myślami ku swojemu Mistrzowi. Był niczym nieosiągalny ideał, i chociaż nie chciałbym zostać taki jak on, bo – tego byłem pewien – moja ścieżka idzie w zupełnie innym kierunku, niż ścieżka Mistrza, to jednak brakowało mi tego nieuchwytnego elementu, tego… czegoś.
Wciąż nie rozwikłałem tej zagadki.
Otrząsnąłem głową, by zakończyć rozmyślania. Wyjrzałem z naszego prowizorycznego namiotu. Gdy ujrzałem świetliki tańczące ze światłem rzucanym przez ognisko natychmiast opłynęła mnie fala spokoju. Wtedy nieopodal zobaczyłem Rheena, który siedział na ziemi, patrzącego, jak kilkadziesiąt pięknych, kolorowych motyli ruszyło do lotu. Bardziej poczułem, niż zobaczyłem, że twarz Jedi rozjaśnił uśmiech.
Również się uśmiechnąłem.
V
Lustro
Siedziałem przed jednym z namiotów, otoczony półkręgiem caamasiańskiej młodzieży i dzieci. Najmłodsi słuchacze chłonęli opowieści o Jedi, które rozbudzały ich wyobraźnię. Starsi koledzy okazywali uprzejme zainteresowanie. Ponad głowami zgromadzonych dostrzegłem Gasa rozmawiającego z sędziwym kapłanem. Zaproponował nam, że zaprowadzi nas do "miejsca, gdzie echo przeszłości wezwie nas do siebie".
Wkrótce wyruszyliśmy. Podróż zajęłaby nam o wiele więcej czasu, gdyby nie sprawdzone, ukryte szlaki, jakimi dysponowało plemię.
Naszym celem okazały się ruiny Świątyni Jedi, wzniesionej w okresie Starej Republiki ponad 25 tysięcy lat temu. Wspaniałe dziedzictwo Mocy.
Oniemiałem.
Kapłan zaczekał na nas taktownie przy wejściu.
Zatopiona w dżungli Świątynia emanowała zupełnie innym urokiem niż te ustanowione na Coruscant czy Taivas. Została oddana w ręce natury.
Szpaler starych poskręcanych drzew biegł przez główny hol. Resztki schodów prowadziły na pierwsze piętro. Światło odgrywało tutaj ważną rolę. Wpadało do środka przez liczne okna oraz dziury w ścianach i suficie.
Obydwaj instynktownie czuliśmy, że coś wzywa nas w głębi tego miejsca. Niedługo potem rozdzieliliśmy się. Odtąd towarzyszem był mi dźwięk moich kroków i delikatny wietrzyk, podrywający opadłe liści. Wkrótce zawitałem do jednej z zapieczętowanych kiedyś sal. W centrum komnaty spoczywała na postumencie czarka z żarzącym się kadzidłem. Strzępek dymu unosił się w powietrzu. Wyjrzałem na korytarz, szukając jakiegoś śladu towarzyszącego mi Jedi. Pusto. Wróciłem z powrotem, nieco zdziwiony. Zapach palonych ziół był... specyficzny. I zachęcający.
Usiadłem i położyłem przed sobą miskę. Co raz bardziej intensywna woń wzbudzała lekkie uczucie otępienia.
Zamknąłem oczy.
* * * * *
Niebieskie światło emitowane przez pulpit sterowniczy Delty-7 tańczyło po transpastalowej owiewce.
Niemal wszystkie systemy przeszły w stan cichego czuwania. Jedynie zasięg skanerów ustawiono na maksimum. Jednostka R4-P pogwizdywała smętnie, utkwiwszy we mnie ciemną, wypolerowaną soczewkę. Astromech wykrył w okolicy wiele burz zjonizowananych gazów i skupisk międzygwiezdnego pyłu. Zakłócały one działanie komputera nawigacyjnego. Wpatrywałem się w hologram żyroskopowego przekroju Ryftu Kathol. Temperatura i skład molekularny obłoków nie pozwoliły by mi dolecieć dalej niż pięć parseków. Poruszanie się po tej części Galaktyki wymagało ostrożnego pilotażu.
Spojrzałem uważniej na poprzecinaną liniami zakłóceń mapę.
Tutaj. Przesmyk pomiędzy Phobos Alloteuthis a Łzami Aurory.
Pchnąłem delikatnie drążek sterowniczy. Dysze silników manewrowych rozbłysły strumieniem fotonów. Myśliwiec powoli zagłębił się w przestrzeń Ryftu.
Chociaż niebezpieczny, kosmos pozostawał nadal pięknym miejscem. Otaczała mnie wolność, której ceną była jednak samotność. Mogłem ustawić kurs gdziekolwiek i zostawić dotychczasowe życie za sobą. Kiedyś łudziłem się, że to w jakiś sposób przerwie spiralę pogoni za jutrem i ucieczki przed wczorajszym dniem.
Z zadumy wyrwały mnie ostrzegawcze piski astromecha. Konsola zaskwierczała nagle w paru miejscach, wypluwając niewielkie fontanny iskier. Zwarcie obwodów spowodowało awarię sterowania. Delta nabierała prędkości, przedzierając się przez pole magnetyczne. Płaty kadłuba odpadały gwałtowanie, kokpit wypełnił dym. Zasłoniłem twarz, próbując złapać oddech. Statek mknął na spotkanie planetarnej mgławicy. Gwałtownie zatrzęsło całym myśliwcem. Uderzyłem głową o pulpit.
Drgnąłem.
Mój umysł płonął gorejącymi, pulsującymi obrazami. Nie mogłem zebrać nawet myśli - ból przeszywał moją głowę ilekroć próbowałem się skupić.
Dryfowałem bezwładnie w nicości. Cały wszechświat zamilkł. Absolutna cisza otuliła wszystko martwym całunem. Przylgnęła do mnie jak moja własna skóra. Mój oddech zdawał się być jak uderzenie młota, nieprzyjemnie wibrujący i ciężki. Para co raz rzadziej wydobywała się z moich ust. Z początku szalejące serce teraz wygrywało powolny, smutny rytm, co raz ciszej i wolniej. Powieki zastygły w miejscu. Byłem zawieszony po za czasem i przestrzenią, w psychicznej matni. Jakaś okrutna siła skazała mnie na halucynacje. Nie panowałem nad własnym ciałem. Czułem się, jakby ktoś wbił w opuszki moich palców lodowate igły ze sznurkami i dyrygował mną jak lalką. Wirująca biel przyprawiała mnie o mdłości.
Źródłem światła był jasny punkt zawieszony w oddali. Kłębiły się wokół niego burzowe chmury. Z każdą chwilą gęstniały, pochłaniając energię klejnotu. Ściana ciemność sunęła w moją stronę, zamykając mnie w szczelnym kloszu. Po gładkiej i regularnej powierzchni rozchodziły się koncentryczne okręgi jak na tafli wody. Ujrzałem swoje odbicie - surowe rysy bladej twarzy, wąskie usta i zimne spojrzenie. Nie... to nie była moja twarz. Taką maskę przywdział mój strach, rozpacz, gniew i bezsilność. Manifestacja emocji wpatrywała się we mnie badawczo, beznamiętnie studiując moją słabość. Napiąłem wszystkie mięśnie, by zmusić się do jakiegokolwiek ruchu. Nadaremno. Byłem sparaliżowany, zawstydzony i przestraszony.
Ciemność zaatakowała bez ostrzeżenia. Z bulgoczącej, syczącej masy wystrzeliły macki, brutalnie mnie przeszywając. Krzyczałem. Bezgłośnie.
Moja świadomość skumulowała się w wirze czerni i bieli, brutalnie przeciśnięta przez wąski kanał w zdeformowanej, okaleczonej formie.
Ujrzałem dokładnie samego siebie. Poczułem chłód, promieniujący z własnego serca. Przez lata próbowałem wypełnić tę pustkę na różne sposoby. Nieopatrznie sam do niej wpadłem. Uważałem siebie za igraszkę losu, naiwnie winiąc go za swoje niepowodzenia.
Ale nie tym razem. Teraz znam swój cel. Wiem jaką drogą powinienem kroczyć i ile będzie to kosztować.
Doznałem szoku. Klejnot roziskrzył się. Fala światła zdmuchnęła kulę ciemności, nacierając na mnie z wielką silą. Blask oślepił mnie. Czułem jak w moich żyłach krążył żywy ogień, a zimne wcześniej serce płonęło. Niemoc ustąpiła, zupełnie jakby odcięto krępujące mnie więzy.
Opadałem powoli w niebyt.
Pozbawiony granic kosmos pochłonął mnie, będąc świadkiem mojego obłędu.
Żeglowałem wśród zapomnianych gwiazd, planet i słońc, biorąc udział w ich wiecznej odysei. Byłem świadkiem ich narodzin i śmierci. Chociaż pozostawałem tułaczem, odczuwałem spokój. Inny niż dotąd. Pojąłem, że cień zasnuwający moje myśli i serce wynikał ze strachu i zagubienia. Był jedynym towarzyszem pod czas mojej asymilacji. Teraz wyznaczyłem mu odpowiednie miejsce. Świadomość tego pozwoliła mi wrócić.
Dotknąłem twarzą zimnej powierzchni czarnego, lśniącego dysku, zawieszonego w próżni. Uniosłem głowę osłabiony.
Aing-Tii przyglądał mi się uważnie, unosząc się nad ziemią. Wokół nas krążyły pokryte runami głazy. Zagadkowy mnich należał do gatunku reptylopodobnych istot. Zdawał się spajać to miejsce swoją medytacją. Potężny, pokryty białym pancerzem gad był ponad prawami grawitacji.
W ciemnych, łezkowatych oczach osadzonych na podłużnym pysku pojawił się ożywczy błysk. Usiadłem.
Usłyszałem w myślach głos Aing-Tii - aksamitny, głęboki baryton - który działał uspokajająco. Rozmawialiśmy przez długi czas.
Intrygująca istota zdawała się jednak znać zakończenie opowiadanej przeze mnie historii, chociaż cierpliwie wysłuchała moich słów.
W końcu dopadło mnie zmęczenie. Nie mogłem powstrzymać snu.
Znużone powieki opadły powoli. Ostatnią rzecz, jaką zapamiętałem, to pełne aprobaty spojrzenie i długi smukły palec, którym mnich dotknął mojego czoła. Poczułem przyjemne ciepło.
Zasnąłem.
* * * * *
Otworzyłem oczy.
Promienie zachodzącego słońca sączyły się do środka przez wysokie, smukłe okna.
Otaczały mnie mury pogrążonej w ciszy Świątyni. Po chwili dotarło do mnie czego doświadczyłem.
Zawiesiłem szklisty wzrok gdzieś w dali.
Dopiero po długiej chwili doszło do mnie jak usilnie wpatrywałem się w panoramę Caamasu. Chociaż ten widok działał hipnotyzująco, wiedziałem, że czas wracać. Gas pewnie zdążył już wpakować się w jakieś tarapaty i znowu będę musiał za nim gnać przez pół wszechświata. Zaśmiałem się cicho. Wstałem energicznie i ostatni raz spojrzałem przez ramię na wijącą się w dolinie rzekę.
Byłem gotowy zmierzyć się z wyzwaniem, jakie rzuci mi kolejny nowy dzień z życia strażnika pokoju i sprawiedliwości w Galaktyce.
VI
Ziarenka czasu
Zdałem sobie sprawę, że nie słyszę już kroków Rheena.
Mijałem następujące po sobie, jeden po drugim kolejne komnaty. Z ciemnego korytarza przeszedłem do obszernej sali, które niegdyś musiało pełnić rolę ogrodu Akademii, gdzie studenci Mocy mogli odpocząć lub oddawać się samotności. Sklepienie z założenia było dostosowane do przepuszczania jak największej ilości światła – kiedyś musiało być oszklone, obecnie przybierało formę ogromnej dziury, przez które wpadało intensywne, ciepłe promienie światła Cirrusa. Mocne naświetlenie wraz z roznoszącym się piaskowym podłożem dało szansę rozwinięcia się roślinności niemal na całym obszarze pomieszczenia – nie licząc szerokiej, kamiennej alejki, która prowadziła przez środek pomieszczenia.
Widok zniszczonej, opustoszałej świątyni napawał goryczą. Będąc Jedi, z ciężkim sercem oglądałem ruiny zniszczonej akademii. Tyle wysiłku kierujemy na to, by Zakon przetrwał, funkcjonował prawidłowo i się rozwijał, że oczy aż bolały od tego widoku. A co jeśli i nas spotka podobny los, do tego jaki spotkał naszych poprzedników? Cóż wtedy by znaczyły wszystkie nauki, cały ten trening, mądrość i wiedza? Jakie znacznie miałyby nasze działania? Ile warte byłoby nasze życie, nasza przeszłość?
Czy gdybyśmy wszystko stracili i musieli zacząć nowe życie, to czy marzylibyśmy o tym, by dostać drugą szansę, nowe narodziny i pójść w zupełnie innym kierunku?
A może upieralibyśmy się przy własnych przekonaniach, że to co robiliśmy było słuszne?
Ponure myśli odwróciły moją świadomość od otoczenia. Nim się zorientowałem znalazłem się w jednej z dawnych sal medytacyjnych. Niegdyś służyła ona pomocą w rozwoju swoich bywalców; obecnie było to jedynie pełne gruzów, okrągłe pomieszczenie, którego przeznaczenia domyślać mogli się jedynie wyspecjalizowani historycy lub adepci Mocy.
Ciekawe jak niewielu z ówczesnych studentów Mocy udawało się żyć w zgodzie z Mocą i Kodeksem. Obecnie, tak nielicznym z nas się to udaje, że często nawet nie wierzymy, aby to było możliwe. Może gdyby było inaczej, świątynia ta by przetrwała?
Mijałem kolejne pomieszczenia, zaglądając przez drzwi z korytarza do każdego z nich. Nie byłbym sobą, gdybym nie zobaczył wszystkich zakamarków. Żadne jednak nie skusiło mnie specjalnie by wejść głębiej do środka i nie rozejrzeć się bardziej szczegółowo, aż do natrafienia na salę treningową – zalanego ciemnością kwadratowego pomieszczenia. Droga wojownika Jedi była mi bliska, wiele czasu poświęcałem na trening zarówno fechtunku miecza, sztuk walki, jak i strategii. Pomieszczenie więc przyciągało mnie, przemawiało do mojej natury, współgrało ze mną. Aż miałem ochotę wyciągnąć miecz i rozpocząć trening w ciemności; powstrzymałem się jednak, skupiając się na dalszej obserwacji. Niewielka ilość światła wpadająca przez otwór, w którym niegdyś znajdowały się drzwi, nie pozwalała za wiele zobaczyć. Nic wielkiego, Jedi nie potrzebuje oczu by „widzieć”. Skierowałem swoją uwagę na ściany sali, wyczuwając spróchniałe, powywracane półki ścienne oraz zmieszany z nimi kamienny i piaszczysty gruz. Niewiele pozostało z czasów, gdy Mistrzowie trenowali uczniów Mocy. Oczami wyobraźni przywołałem prawdopodobny obraz tamtych czasów, widząc jak starsi, doświadczeni Jedi trenują młodszych następców w opanowaniu Mocy i w walce.
Jaki jest cel zdobywania tych umiejętności? Uczymy następne generacje Jedi, chcąc by kontynuowali nasze dzieło… ale czym ono właściwie jest? Co jeśli życia Mistrzów i ich działania nie warte były złamanego kredyta; a oni nie dostrzegając tego, będąc pewni swoich przekonań przekazywali swój sposób widzenia świata uczniom, by ten obłęd trwał dalej, i dalej?
Czy my właściwie wiemy, czy ścieżka, którą podążamy jest właściwa?
Przywołałem do dłoni ukrytą w połach szat prostą, czarną rękojeść mojego miecza świetlnego. W tych ciemnościach była całkowicie niewidoczna, ale i tak znałem każdy jej szczegół, mogłem „zobaczyć” ją zawsze, nawet z zamkniętymi oczami. Idealnie prosta, gładka, ale przyczepna rękojeść była w pełni funkcjonalna – pasowała od mnie idealnie. Niektórzy mogliby powiedzieć, że jest brzydka, ale ja widziałem jej piękno w jej prostocie, dzięki której mogłem bardziej swobodnie korzystać z miecza podczas walki. Chwyciłem broń w obie dłonie, kciuk prawej dłoni powędrował ku przyciskowi aktywującego ostrze, i już po chwili usłyszałem znajome buczenie, ujrzałem znajome, zielone ostrze. Otwarłem się na przepływ Mocy i przez chwilę trwałem w tym stanie – nagle wszystkie wątpliwości odeszły w dal. Gdy trzymałem miecz w dłoni, Moc przemawiała do mnie w pełni. To było moje okno na Moc.
Rozpocząłem kilka powolnych posunięć, które skokowo przyśpieszały szybko i niespodziewanie, by po chwili znów niemal zatrzymać się w powolnym, delikatnym ruchu. Ciało i miecz poruszały się razem, były nierozłączna całością, miały wspólną energię. Zatopiłem się w swoim tańcu z klingą, wykonując coraz to kolejne znane techniki i nietypowe zagrania…
…by po chwili, w nagłej złości wyłączyć miecz i schować go na jego miejscu. Byłem rozdrażniony, dręczony natrętnymi pytaniami, które nie chciały opuścić mojej głowy nawet wtedy, gdy oddawałem się treningowi.
No właśnie. Treningowi, którego cel sam przed chwilą obróciłem w zwątpienie.
Jestem Jedi. Kim innym mógłbym być?
Pamiętam, że moim pierwszym marzeniem jako dziecka, było pilnowanie porządku w publicznej służbie bezpieczeństwa – chciałem przyjąć zadanie protektora porządku w społeczeństwie, broniącego tych, którzy sami tego nie potrafią. Następnie odmieniło mi się to na fascynację militariami, wpierw kreowałem siebie na żołnierza, potem zmodyfikowałem swoją wymarzoną rolę, określając siebie jako oficera. Co dalej? Całkowita zmiana kierunku – odszedłem od niebezpiecznych zawodów, postanowiłem zostać przedsiębiorcą. Chciałem pomagać ludziom zatrudniając ich, i oferując coś przydatnego innym, w najprzyjemniejszej dla klienta formie. Następnie dowiedziałem się o Jedi, więc marzenie ponownie się zmieniło, ale tym razem, to właśnie ostatecznie już zrealizowałem. Ale to nie koniec – jeden zakonnik od innych różni się diametralnie. Każdy, mimo iż pełni podobne role, to jednak kroczy inną ścieżką. Ja, jako niedawny fascynat militariów postanowiłem wstąpić na drogę mnicha-wojownika – szybko okazała się ona właściwym wyborem ze wszystkich możliwych. Trening walki przemawiał do mnie tak mocno, że wymarzyłem sobie już na początku, że kiedyś sam zostanę mistrzem pięści i miecza. Mijały lata, aż nadszedł moment, w którym zacząłem opiekować się poszczególnymi częściami Zakonu. Zostałem jednym z tych Jedi, którzy koordynowali poszczególne grupy zakonników i rodzaje działań w Akademii.
Oto ja. W trakcie przyglądania się swoim celom, dążeniom i działaniom na przestrzeni lat, dostrzegłem, że wszystko to wydawało się jakby z siebie wynikać, ostatecznie umiejscawiając mnie w Zakonie, a nawet w określonym jego miejscu. Moje wcześniejsze, dziecięce i młodzieńcze marzenia sprawiły, że zostałem Jedi, ba, ukierunkowały nawet charakter mojej ścieżki w Zakonie. Sprawiało to wrażenie konsekwentnie realizowanego planu, zupełnie jakby tak właśnie miało być.
Byłem tu, bo to moje miejsce.
Wyjrzałem ostrożnie na korytarz. Ruszyłem nim powoli, stąpając cicho, mając wrażenie jakbym kroczył nową, delikatną ścieżką nowego odkrycia. Nie chciałem zagłuszyć wrażenia, które nagle pojawiło się we mnie. O dziwo, teraz zniszczenia świątyni nie wywierały na mnie już takiego wpływu jak wcześniej. Ruiny były po prostu ruinami, nie przykładem zmarnowanego potencjału. Coś się zmieniło.
Postanowiłem wykonać ćwiczenie z zakresu świadomości otoczenia. Schyliłem się, podniosłem z podłoża jakiś kamień, o dość nietypowym kształcie. Przyjrzałem mu się – był to okruch odłamany od ściany, trochę sypkim z dwóch stron, zupełnie jakby odpadł niedawno. Rozejrzałem się po ścianie, szukając wzrokiem dziur i szczelin. Przytknąłem go do jednego miejsca, i drugiego, za każdym razem nie pasował. Spojrzałem na niego jeszcze raz, dokładnie. Zapamiętałem jego kształt, i znów utkwiłem wzrok w ścianie, szukając miejsca, z którego kamień odpadł. Pierwsza próba – kamień nie pasuje, druga również, przy trzeciej zacząłem wątpić w możliwość wykonania tej głupiej zabawy. Schyliłem się ponownie, by odłożyć kamień na miejsce, i wtedy zobaczyłem jeszcze jedną potencjalną dziurę – przyłożyłem kamień, obróciłem i kamień przypasował idealnie.
Tak jak i ja pasuję idealnie do Zakonu Jedi.
Czyli to jest moje miejsce, i to tutaj mogę żyć w pełni, zgodnie z samym sobą? Chyba tak. Oczywiście mógłbym być kimś innym, ale przyglądając się sobie zdałem sobie sprawę, że Droga Jedi to… moje powołanie. Tak, to chyba dobre słowo.
Korytarz zakończył się obszernym pomieszczeniem, którego przeznaczenia nie mogłem odgadnąć. Duża, wysoka na może pięć albo sześć metrów sala wydawała się dziwnie pusta.
To koniec tej wędrówki. Czas już wracać do czekającego Kapłana. Ciekawe gdzie jest Rheen? Rozejrzałem się jeszcze raz po dziwnym pomieszczeniu, ale jakoś nie ciągnęło mnie, by go obejrzeć. Obróciłem się i ruszyłem korytarzem z powrotem.
Mijając po drodze salę treningową, medytacyjną i dawny ogród patrzyłem na nie już trochę inaczej. Widziałem Jedi już trochę inaczej. Mieliśmy określoną rolę w Galaktyce, była to rola obrońców, badaczy, rozjemców, wojowników. Pasuję do niej. Bo robię to, co wynika z mojej natury, a nie to, co mi ktoś kazał lub wmówił.
W głębi serca jestem Jedi.
_______________
Koniec przekazu
_______________
Grafiki oraz ich modyfikacje pochodzą z następujących źródeł: klik, klik, klik, klik, klik.
Autorzy tekstu chcą podziękować za inspirację zrodzoną między innymi dzięki twórcom grafik: Alex Tooth, andreasrocha, Bert Hellinger, Anastasiya Cemetery i Raphael Lacoste.