Serial „The Clone Wars” ma obecnie rzesze fanów, ale nie można zapominać, że jego początki nie były wcale takie różowe. W ogniu krytyki znalazła się przede wszystkim niezgodność z ówczesnym kanonem. W ramach tygodnia animacji chcielibyśmy Wam zaprezentować tekst Gunfana, który przybliży Wam tamte czasy oraz udzieli odpowiedzi na pytanie: czy starsi fani też mogą cieszyć się serialem?
Ach, „Wojny klonów” Filoniego. Słynne
Te Ce Wu. Ta kultowa (w niektórych kręgach) animacja obchodzi w tym roku dziesięciolecie, a przez ten czas stała się dużą marką, zdobyła serca wielu fanów i ogólnie stanowi ważną część współczesnego uniwersum SW, więc… napiszę o niej co nieco. Tak bardziej osobiście, a zwłaszcza z punktu widzenia wielbiciela skasowanego Expanded Universe.
Ogłoszenie prac nad TCW wywołało reakcje dość różne, bo z jednej strony mieliśmy dostać poniekąd następcę znakomitych „Clone Wars” Tartakovsky’ego, ale z drugiej okazało się nagle, że według twórców Anakin miał przez cały okres wojny padawankę. Anakin! Najmniej nadający się na pedagoga ze wszystkich Jedi będzie miał uczennicę! W dodatku wyjętą z kapelusza, bo przecież w „Zemście Sithów” nie ma po niej śladu. Herezja, skok na kasę, celowanie w dziecięcy (i dziewczęcy) target – to były głosy krytyki już wtedy. I ja byłem wśród marudzących, a i dziś w pewnym stopniu mogę się pod tymi głosami podpisać.
Potem pojawił się film kinowy wprowadzający w realia serialu, a będący zasadniczo zlepkiem pierwszych trzech przerobionych na długi metraż odcinków. I o ile miło było mi przejść się do kina na „Star Wars” po trzyletniej wtedy przerwie (tyle minęło od „Zemsty Sithów”), to filmem, delikatnie mówiąc, zachwycony nie byłem. Nie polubiłem Ahsoki Tano i jej relacji z mistrzem, odrzucił mnie motyw syna Jabby, a także drażnił mnie fakt, że na dzień dobry dostaliśmy tu pojedynek Anakin/Dooku (z którego, jak ze wszystkich późniejszych, nic nie wynikło), ledwie chwilę po „Ataku klonów”. Ten ostatni motyw irytuje mnie, bo ówczesne Expanded Universe starało się nie dopuszczać do zbyt częstych spotkań kluczowych postaci, by nie rozmywało się znaczenie tych spotkań, tymczasem w TCW tego typu akcje (Kenobi/Grievous oraz Anakin/Dooku zwłaszcza) zdarzają się co chwilę.
To wszystko nie nastroiło mnie pozytywnie do serialu, którego emisja rozpoczęła się niedługo później. Ale mimo to oglądałem, i czasem było całkiem fajnie – pierwszych pięć odcinków bardzo daje radę, potem jest różnie, ale trylogia Ryloth i finał sezonu pierwszego znów pokazuje potencjał serii. Jednak pełno było też w tym wszystkim takiej średniości, lub elementów ewidentnie nie skierowanych do mnie (pojedynek droidów, gadające non-stop roboty B1, Separatyści ciągle dostający po czterech literach, podczas gdy głównym bohaterom udawało się wszystko) oraz innych wad, o których niżej. Ale mimo mieszanych uczuć dociągnąłem do początkowych odcinków drugiego sezonu, kiedy to dostajemy drugą bitwę o Geonosis. Bitwę ukazaną niesamowicie, brutalną i bezpardonową, ale… zepsutą przez Anakina i Ahsokę, radośnie się przekomarzających i podliczających skoszone droidy niczym Gimli z Legolasem, podczas gdy wokół masowo giną klony. A potem jeszcze pałę goryczy przegiął odcinek 2x06, gdzie pojawia się Luminara z Barissą i one są tak bardzo, stuprocentowo dżedajowe, podczas gdy ten niewydarzony duet A&A to jakieś marne podróby rycerzy, które każą nam oglądać jako głównych bohaterów…
Po tym odcinku przestałem oglądać TCW. Skumulowały mi się minusy, że tak powiem. Raz, że nie mogłem dłużej patrzeć na relację Ahsoka/Anakin (nasiąknąłem w prequelach i EU tym, jak powinien zachowywać się Jedi i jego padawan, a oni zachowywali się odwrotnie), na używanie tych ich dziecinnych przydomków („Snips”/„Skyguy” a.k.a. „Smark”/„Rycerzyk”) i ogólny brak poszanowania zasad wszelakich. Dwa, że serial zaczął bardzo swobodnie traktować to, co było dotąd kanonem, ignorując lub zmieniając dowolnie elementy Expanded Universe, choć równocześnie twórcy ciągle doń nawiązywali, niekoniecznie wiernie. Narobiło się więc nieścisłości na linii TCW-Expanded Universe i nie były to po prostu drobne wpadki, jakich i wcześniej w obrębie kanonu nie brakowało, tylko świadome olewanie przez twórców serialu tego, co ustalone było przedtem w innych źródłach. A to mi się cholernie nie podobało.
I tak minęło kilka lat. Miałem po drodze krótki moment, kiedy chciałem wrócić do serii i obejrzeć przynajmniej te lepsze, poważniejsze odcinki, ale na dłuższą metę nic z tego nie wynikło. Olałem temat i znów minęło dużo czasu. Aż do pamiętnego kwietnia 2014, kiedy to Disney, nowy właściciel marki „Star Wars”, postanowił skasować całe dotychczasowe Expanded Universe i odtąd traktować je jako niekanoniczne Legendy. Pomijając wszystkie inne konsekwencje tego manewru, miał on duży wpływ na moje obecne podejście do „Wojen klonów”. Kluczowy wręcz.
No bo wiecie: kiedy TCW startowało, kanon był teoretycznie jeden. Nie idealny, ale z grubsza spójny, dlatego wszelkie świadome olewanie go przez twórców serialu irytowało. Mieszało fanom w układaniu sobie wszystkiego w głowie jeszcze bardziej, niż jakieś pojedyncze drobne wpadki i nieścisłości między ówczesnymi książkami, komiksami i grami. Mnie też mieszało, a w dodatku drażniło mnie, że Lucasfilm każe mi za nadrzędne wobec EU uważać motywy, które mi się wcale nie podobały (okoliczności „wskrzeszenia” Maula chociażby). Ale teraz?
Teraz nie ma już jednego kanonu. W obecnych realiach nie ma co się przejmować spójnością TCW z czymkolwiek innym, więc najlepiej nie tracić na to czasu i spojrzeć na ten serial pod innym kątem. Jakościowym mianowicie. Czy to dobry serial? Czy to dobre Star Warsy? Czy starszy fan, również fan ś.p. Expanded Universe, będzie miał z niego jakąś radochę?
No więc – tak. Trzy razy tak. Oczywiście z wieloma zastrzeżeniami, bo „Wojny klonów” są w moich oczach serią diabelnie daleką od doskonałości. Ale ogólnie oceniam je teraz pozytywnie, diametralnie inaczej niż kiedyś.
Zacznę od minusów, to znaczy tych, których dotąd nie wymieniłem, bo powyżej macie już niezłą litanię. Oczywiście wszelkie sprawy związane z niespójnością TCW ze starym EU tu pomijam, bo już ustaliliśmy, że to przestało mieć znaczenie. Pomijam też zarzut, że fabuła niejednego odcinka tego serialu jest… dziecinna. No bo jaka ma być? To serial dla dzieci. I tak ma niemało dojrzałych motywów, więc jak mi wrzucą od czasu do czasu motyw typu „pojedynek droidów” to nie marudzę, tylko idę dalej. Kiedyś marudziłem, owszem, jak wspomniałem na początku. Przeszło mi.
Ale jednak trochę elementów nadal mnie drażni. Początkowa niepokorność Ahsoki chociażby, bo tak zachowująca się panna powinna według mnie szybciutko wylecieć z Zakonu. Niestety trafiła na takiego, a nie innego mistrza i w związku z tym jej (i jego) wyczyny nie uległy długo żadnemu utemperowaniu. I te ich wspomniane już tutaj ksywki, nie licujące moim zdaniem kompletnie z powagą stanowisk, które piastowali, jak i z relacją mistrz-uczeń. „Snips?” „Skyguy?” Trzymajcie mnie, bo nie zdzierżę. Powtarzam się, ale na to mogę marudzić do znudzenia.
Z innych wad serialu wymieniłbym jeszcze rozjazd chronologiczny oraz nudne (w większości) odcinki z akcją na froncie. Ta pierwsza kwestia to skakanie fabuły w tę i we w tę, bo twórcy nagle w sezonie drugim lub trzecim postanawiają zrobić prequel (lub sequel) do jakiegoś odcinka z sezonu pierwszego i widz czasem głupieje kompletnie od tego. Opowieści z frontu zaś są w TCW mocno nudne, niby dużo się dzieje, są bitwy i akcja, klony leją się z droidami, ale jest to wszystko ciągle na jedno kopyto. Autentycznie mocniej ruszały mnie bardziej kameralne, spokojniejsze odcinki, zawierające nieraz o wiele większą dozę kreatywności.
Ale dlaczego właściwie polubiłem ten serial? Bo jest dobry, mimo wszystkich wad. Plusy przeważyły nad minusami. Wiele razy zaskoczył mnie dojrzałością podejmowanej tematyki (relacje między klonami, kwestie tego, jak one postrzegają swój obowiązek wobec Republiki, ukazanie Separatystów jako zwykłych ludzi niekoniecznie chcących wojny), cynizmem politycznych machlojek (poziom rodem z prequeli - intrygi, zamachy, senator Kaminoan chcąca przedłużenia konfliktu, by móc nadal sprzedawać Republice kolejne partie klonów), a czasem po prostu wywoływał zachwyt najróżniejszymi sekwencjami (partia muzyczna na Nal Hutta, łowy na porwanych padawanów w wykonaniu Trandoshan, odbicie Ziro przez Cada Bane’a itd.). Nawet tak słabo wyglądający na papierze odcinek, jak ten o Ahsoce usiłującej odzyskać skradziony miecz świetlny, okazał się świetny i kazał mi nie oceniać już książki po okładce w przypadku TCW.
W dodatku ta seria to chwilami naprawdę znakomite „Star Wars”. Klimat wylewa się po prostu z ekranu, wszędzie pełno znajomych rekwizytów, ras i smaczków. Niemało gwiezdnowojennej filozofii też tu twórcy przemycili. I mimo, że marudzę na niektóre bitwy, to iście filmowego rozmachu nie mogę im odmówić. Design i piękno wykonania niektórych lokacji powalają, wystarczy spojrzeć na wygląd Coruscant (moje ulubione dolne poziomy), Mon Cala, Geonosis, Mortis czy Mandalory. W dodatku na szczęście serial nie kręci się wyłącznie wokół Anakina i Ahsoki, bohaterów jest wielu, co pozwala na ukazanie jeszcze większego skrawka Galaktyki i przeróżnych motywów fabularnych.
A ile radości TCW dostarczy fanowi starego kanonu? Cóż, mnie dostarcza mnóstwo, ale ja mocno wyluzowałem. Obawiam się, że ortodoksyjni wielbiciele Expanded Universe nie mają tu czego szukać, za dużo elementów będzie ich drażnić. Przepisem na sukces jest tu więc pogodzić się z tym, że Legendy są już tylko Legendami, i skupić się na czym innym, niż nieścisłości. Jeśli ktoś potrafi tak podejść do sprawy, a także nie odrzucą go inne wady serialu, to ma szansę polubić dzieło Filoniego i spółki.
Ja po latach krzywego patrzenia na „Wojny klonów” spojrzałem wreszcie na ten serial z sympatią. I choć nadal uważam CW Tartakovsky’ego za lepsze (to się pewnie już nigdy nie zmieni), to jednak - choć ostrożnie - polecam „The Clone Wars” tym, którzy ich jeszcze nie widzieli.
Wszystkie atrakcje tygodnia animacji znajdziecie
tutaj.
KOMENTARZE (15)