nie było go nigdzie indziej na pewno bo od niedawna chce go sprzedac, od 4 dni chyba
jeszcze to mam na sprzedaż:
Generał Skywalker 1:
stan: 10/10
ocena: 9/10
ilustracje: 9/10
ilka rebelianckich myśliwców ląduje na odległej, niezamieszkałej planecie... tak odległej od galaktycznych szlaków, że nawet nie ma nazwy. Rebelianci mają zamiar założyć na niej tajną bazę, z której będą prowadzić nasłuch komunikatów imperium. Niestety ich działania zostały dostrzeżone przez imperium, które wysłało przeciwko garstce rebeliantów doborowe oddziały szturmowców. W ferworze walki pojawia się człowiek zamieszkujący odległą planetę... zaginiony przed wieloma laty zołnierz armii klonów.
Recenzja Lorda Sidiousa
Jak to mówią, od pomysłu do przemysłu. Tyle, że ta droga najczęściej jest dość daleka i trzeba pamiętać, by nie zgubić w między czasie głównej myśli. A myśl ta była dość ciekawa, otóż mamy klona, który niczym Robinson Crusoe przetrwał dwadzieścia lat na nieznanej nikomu planecie. Rozbił się tam na początku Wojen Klonów i mieszkał całkowicie sam. Pewnego dnia przybywają tam zarówno Rebelianci (z Lukiem Skywalkerem) jak i Imperium, a klon musi opowiedzieć się po jednej ze stron. Tylko po której, czy po stronie tych kolesi, w białych pancerzach? Czy może chłopczyka z mieczem świetlnym?
No i tu właśnie byłaby szansa na ciekawe rozwinięcie historii, ale niestety nie została wykorzystana. Myślę, że już sam tytuł mówi jednoznacznie, po której stronie opowie się główny bohater. Szkoda tylko, że robi to tak łatwo, że nawet nie próbuje się dowiedzieć, co i jak dokładnie się wydarzyło. Szkoda też, że Luke nie próbuje go wybadać, nie próbuje się dowiedzieć o starym zakonie Jedi, czy Wojnach Klonów. Bo niestety, mimo potencjału i wielu możliwych rozwojach danej sytuacji, fabuła to niestety kolejna propaganda w stylu „Wstąp do Rebelii, poznasz ciekawych Imperialnych, zabijesz ich”. A takich historii, nawet w serii Empire było już kilka i to zdecydowanie lepszych (choćby Darklighter, czy The short, happy life of Roon Sewell).
Kolejną kwestią jest sprawa rysunków, które jak wiadomo w komiksie są dość ważne. Pod tym względem nie rozumiem kompletnie zmiany rysownika (nie jedynej w serii Empire). Dla mnie w przypadku komiksów Gwiezdno-Wojennych ważne jest to, by główni bohaterowie byli łatwo rozpoznawalni, także a może przede wszystkim z twarzy. Tu niestety w obu przypadkach, ta jakże istotna kwestia została zepchnięta gdzieś w niebyt. Nie lubię oceniać komiksów, w których mamy dwa odmienne style rysowania, ostry Adriana Melo i lekko rozmazany, łagodny, senny Nicola Scotta. Mnie osobiście bardziej podobał się ten drugi, acz wciąż pewne rzeczy wymagają poprawy.
Patrząc ogólnie na serię Empire, jest to komiks, który wciąż nie wiadomo dokąd zmierza, ale z drugiej strony czytało się go z większą przyjemnością, niż niektóre poprzednie tomy. Szkoda tylko, że z założenia niebanalna historyjka, została tak płytko potraktowana. A graficzna oprawa, niestety jest godna prezentowanej treści.
Seria Tag i Bink kopneli w kalendarz
Dwaj rebelianci - Tag i Bink, służą na okręcie konsularnym, który zostaje zaatakowany i zdobyty przez siły Imperium. Szanse na ujście cało z opresji są mizerne, jednak Tag i Bink wpadają na genialny pomysł - przebrać się w uniformy szturmowców! Tak zaczyna się pełna humoru opowieść o przygodach Taga i Binka, której tłem są wydarzenia ze starej sagi Lucasa - Nowej Nadziei i Imperium Kontratakuje. Szybko okazuje się, że wszystko co do tej pory zobaczyliśmy w kinach stało się za sprawą naszych dwóch, nieco pechowych, bohaterów...
Recenzja Lorda Sidiousa
O tym komiksie dużo słyszałem, zanim ostatecznie do niego sięgnąłem. A to dzięki Mandragorze, gdyż w przypadku Talesów jestem jakoś bardziej powściągliwy i nie interesuje mnie ich ściąganie. Pewnie ze względu na bardzo różny poziom tych opowieści.
„Tag i Bink” otoczony był pewną niesamowitą aurą, jednego z najbardziej niesamowitych i klimatycznych komiksów. A jego główny autor, Kevin Rubio znany jest nam przede wszystkim z fenomenalnego fanfilmu Troops. Dodatkowo sam oryginalny tytuł budzi pewne skojarzenia z filmem „Rosencrantz i Guildenstern nie żyją”. I tutaj niestety wychodzi pewien ciągnący się ciągle za Mandragorą problem, tłumaczeń. Oczywiście „Kopnęli w kalendarz” jest tytułem zabawnym, cool, trendi czy jak to się tam teraz nazywa, ale właśnie czytanie tego komiksu uświadomiło mi, że moje skojarzenie było jak najbardziej na miejscu. We wspomnianym filmie mamy opowiedzianą historię Hamleta z perspektywy dwóch postaci właściwie drugo, jeśli nie dalej, planowych, które w dodatku wydają się być jakby nie z tego świata. O tym dokładnie jest Tag i Bink, są wplecieni w wydarzenia trylogii (dokładniej „Nowej Nadziei” i „Imperium kontratakuje”, w ten sposób, jakby mogli się gdzieś tam pojawić w tle. A z drugiej strony trudno uznać ich za „typowych” przedstawicieli wszechświata Gwiezdnych Wojen.
Muszę przyznać, że sam pomysł wplecenia nowych postaci w znane wydarzenia wyszedł komiksowi na dobre, tak samo jak główny zarys historii, dwóch niezdarnych i pechowych rebeliantów, którzy udają szturmowców na Gwieździe Śmierci tuż przed jej zniszczeniem. Cała opowieść to mieszanina gagów i humoru sytuacyjnego, z luźno powiązaną fabułą. Są sceny jak rozmowa ze szturmowcami i plusach służenia w Imperium, które są bardzo komiczne i potrafią ubawić. Inne wywołują tylko lekki uśmieszek.
Gorzej niestety jest z rysunkami. Oczywiście pod kontem śmiesznego komiksu, spełniają swoją rolę znamienicie, ale jest też kilka żartów graficznych, jak konik szachowy na Gwieździe Śmierci, które nie współgrają za bardzo z klimatem bardziej wysublimowanych żartów. I to jest podstawowy minus tego komiksu.
O drugim już wspomniałem, to niestety wciąż pewne braki w tłumaczeniu. Tu z kwiatków dostaliśmy Milenijnego Sokoła, słowo o które wiele lat temu toczono zajadły bój, bo każdy Amberowski autor tłumaczył je inaczej. W końcu stanęło na Sokole Millenium i chyba warto by się tego trzymać, ale niestety Orkanaugorze nie posiada ani takiej wiedzy, ani kogoś, kto pomógłby mu (jej?) rozeznać się w tych najbardziej podstawowych tłumaczeniach. Inny błąd – choć trudno mi stwierdzić, czy w tłumaczeniu czy w oryginale, to BT-16 zamiast VT-16. Niby niewiele, ale jednak.
Reasumując, jak na Talesy (do których mam stosunek dość ambiwalentny) jest to bardzo dobry komiks. I pozostaje mi tylko żywić nadzieję, że pewnego dnia Mandragora poprawi jakość swoich tłumaczeń, no i wyda zapowiadaną kontynuację tego komiksu.
Tag i Bink są członkami Sojuszu Rebeliantów, którzy podróżują wraz z Leią na Tantive IV, gdy zostaje on pojmany przez Devatatora. Przebierają się za szturmowców i rozpoczynają nowe życie na Gwieździe Śmierci, pełne przygód i humoru. Tyle, że dni Gwiazdy Śmierci są już policzone, czy Taga i Binka też?
Ogólna ocena: 9/10
Klimat: 8/10
Rozmowy: 7/10
Opis świata SW: 7/10
Kolory: 7/10
Rysunki: 8/10
Fabuła: 8/10