Czytając pozytywne recenzje jakie zebrała ta powieść zacząłem się zastanawiać czy aby na pewno mamy na myśli tę samą książkę. Mnie nie urzekła ani trochę, a wręcz przeciwnie. Cienie Mindora były naszpikowane motywami przez, które miałem niejednokrotnie ochotę cisnąć książką o ścianę. Stovera ostro poniosła fantazja. W tej powieści działy się takie niestworzone historię, że podczas lektury ręce mi opadały.
Sam zamysł książki był prosty. Opisać bitwę, która od dawna krążyła po EU wykorzystując do tego sprawdzonych bohaterów. Zapowiadało się nieźle. Szkoda, że wynik nie jest przynajmniej dla mnie zadowalający. Szukając źródeł inspiracji Stover sięgnął do trzech źródeł. Starej Trylogii, najgłębszych odmętów EU i... własne książki. Boję się, że pójdzie w ślady Zahna i Karen, którzy są znani w całej Galaktyce z tendencji do obracania się wokół własnych postaci. Gro bohaterów z Punktu Przełomu pojawiło się także w Cieniach Mindora chociaż ich miejsce mógł zająć ktokolwiek, a wątek Geptuna zbędny i wciśnięty na siłę. Reszta bohaterów to dobrze nam znana ekipa z Oryginalnej Trylogii no i kilka dawno zapomnianych osobistości wyłowionych z już wspomnianych najgłębszych odmętów EU. Mamy więc Fenna Shysę, o którym chyba tylko Karen pamiętała i Cronala, o którym lepiej byłoby zapomnieć.
Stover chciał jakoś naprostować naszą wiedzę o Shadowspawnie, ale nie za bardzo mu to wyszło. Zamiast wszystko uporządkować to tylko jeszcze bardziej poplątał dorzucając swoją wizję tej postaci. Wyobrażałem go sobie inaczej. Na pewno nie jako zbzikowanego starca w słoiku z manią niszczenia i kręcenia holodreszczowców. Do tego autor zbytnio przesadził z jego zdolnościami. Dzięki Ciemnowidzeniu mógł wpływać na przyszłość, poza tym manipulował Vadera, a z Imperatorem robił co chciał. Jeszcze Palpatine zdradził mu swój największy sekret, którego nawet nie zdradził swojemu uczniowi, powiedział mu o własnych klonach na Byssie. Na dodatek przewidział śmierć obydwu Sithów i pozwolił na to, bo tak chciała Ciemność. Niech się Stover puknie w czoło. Fenn też nieudany, jest jakiś niezbyt mandaloriański w moim mniemaniu. Wyobrażałem go sobie zgoła inaczej niż mało rozgarniętego maminsynka. Myślałem, że po Mandalorze można się spodziewać chodź cienia zdolności przywódczych. Nic z tego, no chyba, że ciągłe mówienie, że dzisiaj się zginie zalicza się do nich. Miałem nieodparte wrażenie, że Matthew nie przepada za Karen mimo, że umieścił na końcu podziękowania dla między innymi niej. Bowiem policzków wymierzonych w jej stronę było więcej. Oprócz nijakiego Fenna mamy Mandalorian zrobionych w jajo przez Imperium i klony, które służyły u Cronala, bo były tępe i ślepo posłuszne. Chociaż załoga Sokoła została we większości należycie przedstawiona. Oprócz jednego wyjątku, który był za razem głównym bohaterem. Tak, mowa o Luke`u. Od strony psychologicznej został kompletnie skopany. Stover wybrał sobie dobrze opisany okres pomiędzy Starą Trylogią a Trylogią Thrawna. Nie miał więc zbyt duże pola do popisu w kreacji głównego bohatera, ale Matthew to najwyraźniej olał wciskając na siłę swoją wizję jego osobowości. Od bitwy o Endor minął zaledwie rok, a Skywalker nie wiedzieć czemu przestał być radosnym młodzieńcem, który powierzył swój los Mocy. Stover postarzał go mentalnie czyniąc go osobą pełną wątpliwości odnośnie sensu istnienia dla której minimalizowanie strat stało się swoistą obsesją. Nie odbieram Luke`owi prawo do głębszych refleksji, ale nie wpędzajcie go w depresję. Jeszcze biedaczyna stracił sens życia po sesji u Cronala. No przepraszam bardzo to już przesada. To nie jest ten sam Luke. Co gorsza ta transformacja jest tak strasznie nieprzekonująca. Niby odnalazł odpowiedź na dręczącego go pytania w Mocy, ale i tak dalej się nad sobą użalał. Wyrzuty sumienia po śmierci tamtych szturmowców są mocno naciągane. Przecież nic innego nie mógł robić, a śmierć i tak była lepsza od wiekuistej nicości, która im groziła.
Skoro o nicości mowa to Stover jest kolejnym już autorem, który chce przewartościować pojęcie Mocy. Już raz próbowali to zrobić w Nowej Erze Jedi. Chociaż tam wszystko powywracali do góry nogami. Promował swoją wizję Ciemności przy, której nawet Moc bledła. Nic nie ma sensu i znaczenia. Kohelet pełną gębą. Najgorsze jest to, że Luke uwierzył w te wszystkie brednie. Osoba, która na własnej skórze przekonała się, że "nie ma śmierci, jest Moc" jakoś zaczęła w to wszystko wątpić. Przecież widział duchy Bena, Yody i ojca. Wiedział więc, że po śmierci wcale nie czeka go beznamiętna pustka tylko zjednoczenie z Mocą. Jak ja uwielbiam jak autorzy są niekonsekwentni. Przez to ich postacie mają takie elastyczne charaktery.
Najgorsze zostawiłem sobie na koniec. Czy coś gorszego niż wyżej wymieniony stek bzdur? A no może. Co to jest? Stek jeszcze większych bzdur. Jak już mówiłem Stovera poniosła fantazja na całego. Miałem nawet czasami nieodparte wrażenie, że Matthew musiał czymś wspomagać swoją wyobraźnię, bo trzeźwy umysł nie byłby w stanie wymyślić takich niestworzonych historii. Porywanie cywilów, by zanurzyć ich w ciekłej stale, rozpołowić czaszkę i nawtykać kryształów do mózgu. Ucieczka przed żyjącymi stalagmitami. Latający wulkan. Samica statku flirtująca z Threepio. Rendez vous z partyzantami przebranymi za kamienie. Igiełki naprowadzające, repulsory i miny grawitacyjne, które nie potrzebowały zasilania. Szturmowcy w zbrojach z ciekłego kryształu. Sokół przedzierający się przez litą skałę. Czytając chciało mi się płakać. I jeszcze te holodreszczowce. Były wszędzie. Czyhały za każdym rogiem, wyłaniały się z ciemności, nie przepraszam Ciemności jak to Stover pisał. Wojna trwa w najlepsze, a ludzie marnują czas na kręcenie durnych szmir, które wszyscy o dziwo oglądają. Co więcej te holodreszczowce mają wielki wpływ na ich dalsze życie. Brakowało tylko tego, że Jorg Sacul wyskoczył z umową, by Luke zgodził się na nakręcenie sagi o rodzinie Skywalkerów.
Tam teraz małe pytanie do tych, którzy pozytywnie ocenili Luke Skywalkera i Cienie Mindora. Jak ta książka mogła się wam podobać? Przecież tam nie było nic oprócz nudnej bitwy i chorej wizji Stovera. Ta powieść powinna zostać wykluczona z kanonu, a społeczność SW powinna zapomnieć, że w ogóle istniała.
Ocena: Wyjątkowo nie posłużę się stopień liczbowym, bo zabrakłoby skali. Dlatego wystawię ocenę słowną. Książka plasuje się pomiędzy "beznadziejne tragiczna" a "tragicznie beznadziejna".