5 lat temu sam jeszcze dokładnie pamiętam, jak odkrywaliśmy to forum, gdy wracając z praktyk, byłem bardziej podniecony tym, że widziałem w sklepie „Dartha Maula”, niż tym, że jakoś miasto się wyludniło. Jak dotarłem do domu, panowała dziwna atmosfera, rodzicie byli wpatrzeni w ekran TVN24, szybko do nich dołączyłem. Stało się coś, niewyobrażalnego, myślę, że każdy kto widział wtedy relacje nigdy nie zapomni tego do końca życia. W końcu to był największy zamach terrorystyczny, jakiego dokonano i chciałbym wierzyć, że tak już pozostanie. Pamiętam doskonale jak mój Tata wspominał te budynki, World Trade Center, bardzo mu się podobały, ze Stanów przywiózł masę zdjęć tych dwóch drapaczy chmur. Ja żałuję, że nie dane mi było zobaczyć ich nigdy na własne ozy. Ale to, co widzieliśmy my, to jedna sprawa, druga to tragedia, jaką przeżyli amerykanie. Teraz po pięciu latach w końcu o tej tragedii zaczyna mówić kino i myślę, że warto tym filmom poświęcić chwilę uwagi. Na razie na naszych ekranach goszczą dwa.
Pierwszy z nich to Lot 93. Przyznam szczerze, że chyba nikt nie miał wielkich nadziei wobec tego filmu, to miała być niskobudżetowa produkcja, która ukazuje jeden z elementów tamtej tragedii, historię czwartego porwanego samolotu, który nigdy nie dosięgnął celu. Ale też historię ludzi, którzy byli na jego pokładzie. Bez wielkich nazwisk, bez wielkiego budżetu, bez efektów. Z masą zdjęć archiwalnych, wręcz paradokument. A jak się dowiedziałem, że reżyserem jest Paul Greengrass („Krucjata Bourne’a”, to w ogóle miałem obawy przed tą produkcją. Cóż jeszcze we wrześniu 2001 byli tacy, którzy zapowiadali, że nakręcą film z Chukiem Norrisem jak jedzie walczyć z Talibami w ramach zemsty. Nie wiem, czy to się w końcu udało, bo prawdę powiedziawszy nie interesowało mnie to, ale spodziewałem się raczej krwawej jatki z elementami hołdu ofiarom.
Tyle, że dostałem jeden z najbardziej przerażających filmów, jakie ostatnio widziałem. Poraził mnie mocno, potrzebowałem trochę czasu by się z tego otrząsnąć. To doskonały obraz terroryzmu i tego, jak niewinni ludzi cierpią z powodu idei narzucanej siłą. To historia ukazująca nadzieję ludzi, którzy oczekują pomyślnej przyszłości, którzy pracują ciężko na swój kawałek chleba, na swoje szczęście i wpadają w wir wydarzeń, które nigdy ich nie dotyczyły. Wątpię, by któryś z pasażerów był zainteresowany walką z islamem czy coś, stali się niewinnymi ofiarami, fanatyków, nie islamu, a fanatyków. Ale również zreflektowali się, co im grozi i do czego ma być użyta ich śmierć. Sam wybór, co zrobić w tej sytuacji bez wyjścia, jest na prawdę przerażający. Jak można rozmawiać z najbliższymi przez telefon wiedząc, że za kilka chwil się zginie. Jak można podejmować decyzję o własnej śmierci, wiedząc, że zginie więcej jeśli się tego nie zrobi. To przerażająca rzecz, dająca dużo do myślenia.
Myślę, że to, co miało być słabością tego filmu, czyli brak nazwisk i mały budżet okazały się jego największym plusem. Bo dzięki temu nikt nawet nie próbował błyszczeć, czy gwiazdować, najważniejszy nawet nie był film, a role w jakie się wcielali, w końcu to byli ludzie, którzy dokonali takiego wyboru. A samo użycie oryginalnych nagrań, jedynie dodaje wszystkiemu autentyczności. Udzielało się też przerażenie ludzi na Newark, czy tych w kontroli lotów, którzy nie wiedzieli, co się dzieje, nie zdawali sobie sprawy z tego, co akurat się działo. Żyli we własnym świecie, ale czar prysł.
Dla mnie film jest powalający, jeden z lepszych obrazów, jakie przyszło mi oglądać w tym roku i jeden z trudniejszych.
Drugi to niestety historia odwrotna, Stone i jego „World Trade Center”, olbrzymie oczekiwania i brak ich realizacji. Stone to wielkie nazwisko, jak przypomnę tylko jego filmy o Wietnamie, „Urodzonych morderców”, „Doorsów”, „Nixona” czy „JFK” to właściwie nie trzeba byłoby dodawać nic więcej. No jeśli doda się nieszczęsnego „Alexandra” to już niestety robi się mniej ciekawie. Chciałem myśleć, że ten ostatni był wypadkiem przy pracy, ale chyba jeszcze się nie skończyło.
Początek WTC jest wspaniały, bardzo klimatyczny, dopracowany, widzimy Nowy Jork budzący się do życia, wieże, miasto i wszystko. Wciąga, ewokuje niesamowity nastrój i z chwili na chwilę widzimy jak atmosfera narasta. O wiele łatwiej wszedł w historię niż Greengrass. Potem niestety zaczyna się jazda i z WTC, głównymi bohaterami opowieści staje się dwóch policjantów, a Stone staje przed dylematem jak zakończyć historię. Decyduje się na smutny happy end i dla mnie właściwie w momencie, gdy policjanci zostają przysypani gruzami, film można by było skończyć. Miasto jest odtworzone genialnie, scena w której pod World Trade Center latają setki dokumentów zapada w pamięć. Tak musiało tam być, obraz zniszczenia i efekty są fenomenalne i pokazują ogrom tragedii tamtego dnia.
Z prostej przyczyny, reżyser coraz bardziej odchodzi od problematyki WTC, nie porusza prawie w ogóle kwestii terrorystów, wchodzi w martyrologię, ale przede wszystkim w dramat i rzewną historyjkę, na której można sobie popłakać. Dobrze, wiele z tych rzeczy rozumiem, ale gdy sam trzyma się faktów i widzimy trzech policjantów przysypanych, którzy jednak żyją, to czemu kompletnie nie rusza opowieści o rodzinie tego, który ostatecznie nie przeżył? Nie miał matki, ojca, żony, dziewczyny, brata, przyjaciół, znajomych? I to niestety chyba jest największy problem tego filmu, bo koncentruje się na dramacie, ale tak, by skończyć się z nadzieją. Prawdziwe dramaty odchodzą na bok. Rozumiem, że trudno jest jeszcze poruszać tę tematykę, rozumiem, że w pewnym momencie Stone odszedł od WTC kładąc nacisk na postaci, ale kompletnie nie rozumiem, czemu pominął prawdziwą tragedię, którą mógł doskonale opisać na podstawie losu tego trzeciego policjanta. Tyle, że wtedy zakończenie byłoby bardziej gorzkie, nie ku pokrzepieniu serc.
Z tego powodu mocno zawiodłem się na tym filmie, początek jest na prawdę genialny, końcówka, to niestety przykład tego, ze Stone już się zestarzał. Nie ma tyle ikry, co kiedyś by poruszać ciężkie i bolesne tematy, poszedł na łatwiznę i mnie to się nie spodobało. Po nim spodziewałem się czegoś więcej.
I tak przy okazji chyba warto się zastanowić, czy jesteśmy gotowi na te filmy, jak widać po „Locie 93” chyba tak, ale jest to bez wątpienia grunt grząski, na którym nawet najlepsi mogą wpaść na mielizny. Jak widać, chyba podejście Spielberga było tu najlepsze, on zrobił film o terrorystach, ale skoncentrował się na innych wydarzeniach, takich które dziś mniej bolą opinię publiczną, a nas dotyczą w mniejszym stopniu. Ale „Monachium” ma już własny temat i nie będę się specjalnie powtarzał.