-początek spoilera Chyba w końcu nadszedł czas, by o odcinku „Dr. Linus” napisać słów kilka. Zaczynając od ogółów – sezon szósty zaczyna robić się coraz bardziej ciekawy, ba, nawet całkiem smaczny. Gdyby to był na przykład piąty sezon, pewnie bym się rozpływał. Cały problem polega na tym, że pozostało 11 odcinków, czasu jest coraz mniej, a mimo to wszystko zdaje się stać w miejscu. Odcinek siódmy bardzo mi się podobał i nie miałbym nic przeciwko, gdyby nie fakt, że już niedługo ta piękna historia się skończy i boje się, że skończy się wpakowaniem wszystkiego co się da do dwugodzinnego finału. Ale po kolei.
Jak zwykle zacznę od równoległej linii czasowej. Poza zwykłą historią, w końcu zaczynamy powoli rozumieć co się dzieję. Wiemy, że Roger i Ben byli na wyspie, ale w jakiś sposób ją opuścili – czyżby na łodzi podwodnej w czasie ewakuacji z odcinka „Follow the Leader”? Wydaje mi się trochę mało prawdopodobne, żeby przed jej odpłynięciem, Ben wrócił do baraków i wsiadł z tatkiem na łódź. Ale to się pewnie jeszcze wyjaśni. Ogólnie rzecz biorąc Linus, jako nauczyciel z powołaniem był bardzo przekonujący. Momentami zdawał się być bardziej „naturalny”, jeśli mogę to w ten sposób ująć, niż w wyspowej linii czasowej. Ot, nauczyciel, który przede wszystkim stara się pomóc rozwijać uczniom talent, by nie stali się tym, kim on jest. Ben uważa, że właściwie jest nieudacznikiem. Ale czy osobę, która jest gotowa poświęcić własne ambicje, a właściwie nawet nie to, tylko szerzej pojęte dobro szkoły, dla szczęścia i szansy dla jednej uczennicy jest nieudacznikiem? Chyba nie. Oczywiście wiadomo, że być może gdyby objął posadę, uczniom byłoby lepiej, a Arztowi żyłoby się dostatniej, ale nigdy nie wiadomo, co władza zrobiłaby z człowiekiem. Mimo że spotykamy kilkoro bohaterów dobrze nam znanych – Alexandrę, Arzta, Johna oraz Rogera – spotkania te są całkiem naturalne. Nie czuje się już tej sztuczności z odcinków „What Kate Does” i „The Substitute”. Flash-sideways są naprawdę coraz ciekawsze i nie uważam ich za czas tracony. Jeszcze w trzecim czy czwartym odcinku tego sezonu, cały czas miałem ochotę je przewinąć, odczuwałem, że to nieodwracalnie tracone minuty serialu. Od odcinka piątego zaczęło się to stopniowo zmieniać, na lepsze. Początkowo sądziłem, że owa historia miała nam ukazać to, że życie bohaterów bez katastrofy wcale nie byłoby takie szczęśliwe. A mimo wszystko, pomimo różnych perypetii i tego, że nie wszystko dzieje się tak, jak by sobie tego życzyli, czuć w tej linii jakiś pozytywny bodziec, który pozwala nam wierzyć, że wszystko ma swój cel. Niezależnie od tego, czy linie się połączą, czy nie i co się z nimi stanie, historia w równoległej linii czasowej będzie chyba coraz ciekawsza. Początkowo myślałem, że chcą w nas wzbudzić te same emocje, co retrospekcje z pierwszego sezonu. Jak wszyscy dobrze wiedzą, to było coś. Poznawaliśmy niezwykłą historię zwykłych ludzi, rzuconych na wyspę, pomiędzy przeznaczeniem, przypadkiem, a wolną wolą, który zmieniali się, wybaczali i otrzymywali wybaczenie. Kiedy poznawałem retrospekcje bohaterów w pierwszym sezonie, kiedy zaczynałem ich rozumieć poprzez odkrywanie fragmentów ich historii, poczułem magię tego serialu. Kolejne sezony już nigdy nie były w stanie tego osiągnąć. Mimo że wszystkie były bardzo dobre, nawet retrospekcje w piątym sezonie były już sztuczne, nieciekawe. Choć wciąż wiele faktów pozostaje niewiadomymi, znamy już tych bohaterów. Wiemy o nich więcej, niż niejednokrotnie o bliskich nam ludziach. Nie znam żadnego innego serialu, w którym widzowie tak bardzo mogliby się zżyć z bohaterami. Tu nie chodzi o liczbę odcinków czy sezonów – telenowele ciągną się setkami odcinków, i teoretycznie pokazują „prawdziwe” problemy, podczas gdy „Zagubieni” pokazują ludzi w często prawie nierealnych sytuacjach. Ale przez te ponad sto odcinków tak zżyliśmy się z bohaterami, że nie postrzegamy ich już w kategoriach „dobry”, czy „zły”. Jesteśmy w stanie pokochać „złego” Bena , ale gdyby na wyspie pojawiło się samo dobro wcielone i tak wolelibyśmy Benjamina. Bałem się, że równoległa linia czasowa ma na celu wzbudzenie w nas tych samych emocji, odgrzanie kotleta, bo nie sposób już było pokazywać nowych retrospekcji, które nas poruszą. Po scenie,w której John wypadł z samochodu i włączyły się zraszacze, zamiast się „wzruszyć”, chciałem wyć z wściekłości. Dlatego, że wszyscy kochamy Johna, ale tę historię już widzieliśmy. I oglądając drugi raz to samo, tyle, że w odniesieniu do „innego” Johna, Kate czy kogoś innego nie zrobi wrażenia. Jednak zaczyna się to zmieniać. Równoległa linia czasowa z odcinków „Lighthouse”, „Sundown” i „Dr. Linus”, poza wieloma smaczkami i nawiązaniami, w rzeczywistości jest jednak czymś podobnym do retrospekcji z pierwszego sezonu. Nie dlatego, że pokazuje podobne wydarzenia, lecz dlatego, że chociaż to „inny” Ben czy „inny” John, to te sceny naprawdę pomagają nam jeszcze głębiej związać się z postacią. Rozpisałem się chyba troszkę nie na temat odcinka, ale myślę, ze w ten sposób oceniłem już ta linię w odcinku siódmym. Nie będę oceniał każdej sceny i każdego zdania, chociaż można wspomnieć o kilku ciekawostkach. Donald Lawrence Reynolds to pełne imię i nazwisko dyrektora szkoły, a zarazem anagram zdania "A cloned world nearly ends". Czyżby jakaś wskazówka co do drugiej linii czasowej? "Reynolds" był także jednym z kandydatów Jacoba. Wygnanie Napoleona na Elbę może być nawiązaniem do przywódców Innych. Charles został jednak wygnany z wyspy na kontynent (odwrotnie do Napoleona), jednak reszta zdaje się pasować. Benjamin "dobrowolnie" opuścił wyspę, lecz po powrocie jest "nikim". John po "powrocie" na wyspie miał tytuł przywódcy, lecz "równie dobrze mógł być martwy". No i był. Jednak najbardziej skłaniał się ku opcji, że Napoleon został wspomniany w odniesieniu do Bena. Do Bena z głównej linii czasowej, który tak bardzo bał się, że utraci władzę, że zapomniał, ze na innych rzeczach zależy mu znacznie bardziej i że je bezpowrotnie utracił. Nawet gdyby Ben został nowym „władcą” wyspy, co obiecał mu wróg Jacoba, Ben nie byłby już nigdy szczęśliwy. Bo to, co utracił, utracił na zawsze.
Tu wypadałoby przejść do drugiej, „ważniejszej” linii czasowej. Początkowe sceny, a więc wędrówka nocą przez dżunglę i seans spirytystyczny Milesa z prochami Jacoba były zgrane przyzwoicie, aczkolwiek były dla mnie mniej ważne. Fakt, że Ilana pozna prawdę był oczywisty, choć najbardziej zasmuciło mnie to, że Benjamin nie przyznał się, lecz szedł w zaparte wiedząc, że mu nie uwierzy. Pomijam fakt niezwykłego tempa, z jakim grupa Ilany porusza się po wyspie, a także tego, że Inni spod posągu jeszcze nie dotarli do świątyni. Oczywiście takie rzeczy psują trochę obraz w całości, ale w tym sezonie nie to jest najważniejsze. Dlatego można to wybaczyć. Cieszy mnie prawdziwy powrót do korzeni – do obozu na plaży. Obóz widzieliśmy przelotnie kilka razy w sezonie piątym, ale to było jak powiedzenie „cześć” staremu przyjacielowi na środku ulicy. To jest prawdziwe spotkanie po latach. Mimo że woda, jedzenie i wszystko co potrzebne w cudowny sposób trafia do rąk rozbitków, bardzo mnie cieszą takie błahe rzeczy, jak odbudowa szałasów, rozpalanie ogniska. Pozornie przyziemne sprawy, które przywołują magię serialu, która ostatnimi czasy gdzieś się gubiła. Ciekawi mnie, kim był Jacob dla Ilany i co mu zawdzięcza, skoro z takim oddaniem stara się strzec kandydatów i chce pomścić „ojca”. Gdy Ben kopie grób, zarówno on, jak i pozostali chyba jeszcze nie do końca wierzą, że Ben może tak po prostu umrzeć na grobem, który sam wykopał. Ale kopie. Po części dlatego, ze musi. Ale po części robi to też „dobrowolnie”, gdyż ma świadomość, że zabił już byt wielu. Myślę, że największy wpływ na późniejszą decyzję Bena w czasie rozmowy z Ilaną, było to, co Straume powiedział Benjaminowi – Jacob naprawdę w niego wierzył. Gdy potwór go odwiedza, Benz zgadza się na jego plan, bo zły i zmęczony, marzy jedynie o wyrwaniu się z jarzma własnego grobu. Jednak gdy z bronią w ręku celuje do Ilany, zdaje się wreszcie naprawdę rozumieć. Widzieliśmy już kilka „rozgrzeszeń” i „żałowań” Bena, ale chyba żadne nie było nigdy tak szczere i tak prawdziwe, jak to. Ben wiedział, ze to, jak potraktował go Jacob nie było sprawiedliwe. Ale wiedział też, że śmierć Alex to był jego wybór. Nie Jacoba. Mógł temu zapobiec i była to tylko i wyłącznie jego wina. Ilana zdaje się rozumieć Linusa – nie wiem, czy doświadczyła już kiedyś podobnej „obojętności” ze strony Jacoba, czy zrozumiała na czym polega tragizm Bena, który w owej chwili nie należał do nikogo – był słabym, złamanym człowiekiem, pozostawionym samemu sobie z własnymi problemami. Gdy Flocke zaoferował mu możliwość objęcia władzy ponownie, poczuł, ze to może być szansa. Ale zrozumiał, że władza nigdy nie była dla niego najważniejsza. Nawet gdyby został przywódcą i znalazł ludzi, gotowych za nim pójść, nigdy nie odzyskałby tego, co utracił. Jedynej osoby, na której mu zależało i jedynej osoby, której zależało na nim. I to jest piękno tej historii, którą oglądamy już od tylu lat. Nie zagadki, tajemnice, Jacob i inne rzeczy. Ale ludzie. Ludzie, którzy staję przed wyborami, z którymi nierzadko nie potrafią sobie poradzić. Ale wyspa daje im szansę. Szansę wolnego wyboru i zmiany. To tylko moja teoria, ale według mnie to nie Jacob i Flocke są tu najważniejsi, a zwykli ludzie – kandydaci, rozbitkowie i pozostali, którzy starają się jakoś pokierować własnym losem. Nie konflikt wiary i nauki jest najważniejszy. To tylko puste słowa, które większość i tak źle interpretuje. To konflikt między wolną wolą a podporządkowaniem się losowi, który tylko teoretycznie jest narzucony. Flocke zarzucił Jacobowi, że manipulował ludźmi, przez co podejmowali decyzje, które nigdy nie były decyzjami. Ale na tym właśnie polega ludzkie życie. Żyjemy w świecie razem z sześcioma miliardami innych ludzi i co chwila ktoś podejmuje decyzje, które niejednokrotnie wpływają na nasze życie. Tak samo każda nasza decyzja oddziałuje nie tylko na nas, ale i na wiele innych osób. Pytanie brzmi, czy pomimo tego jesteśmy w stanie podejmować się dobre wybory, czy poddamy się i podporządkujemy temu, co niektórzy nazywają przeznaczeniem. Bo pomimo tego, że jesteśmy „zmanipulowani”, to jednak zawsze mamy jakiś wybór. Pod wpływem jakiegoś wydarzenia możemy podjąć różne decyzje. Często wybory wydają się oczywiste, ale wcale tak nie jest. Jak to powiedział Dogen „Wszystko jest opcją. Tyle, że musiałbym cie powstrzymać.” Bo tym jest właśnie wolna wola. Wolna wola nie zabrania ci zabić człowieka obok ciebie. Ale nie zrobisz tego ze względu na konsekwencje. A konsekwencje decyzji to nie to samo co wolna wola, bo chociaż mają znaczący wpływ na to, co zdecydujemy się zrobić, zawsze możemy zrobić coś innego, wiedząc, że spotka nas kara.
I właśnie tak wygląda sytuacja Jacka. Zobaczył latarnię, lustra, poznał częściowo prawdę. Wie, że był obserwowany. Podjął jednak decyzję, by przynajmniej częściowo zaufać Jacobowi. Ale nie dlatego, że ktoś go do tego zmusił. Podjął własną decyzję. Ktoś powie – ale gdyby nie lustra, podjąłby być może inną. Ale na tym właśnie polegają wybory. Każda decyzja opiera się o nasze wspomnienia, doświadczenie i nasza wiedzę. Inaczej wybory były by bez znaczenia i nie moglibyśmy mówić o wolnej woli. I Jack w końcu to zrozumiał. Uwierzył, że jest jakiś „szczególny” i chociaż nie do końca to rozumiał i może nie całkiem mu się to podobało, to się z tym zgodził. I to pozwoliło mu zostać z Richardem. Richardem, który zaczyna nam wyrastać na bardzo złożoną postać. Najpierw był tajemniczym guru, o którym nic nie wiedzieliśmy. W pierwszych odcinkach tego sezonu wiele osób w niego zwątpiło. I rzeczywiście – zobaczyliśmy człowieka złamanego, przerażonego, bo wszystko, na czym opierał całą swą egzystencję i sposób życia, legło w gruzach. Tak naprawdę jego zadaniem było wykonywanie planu, którego nie znał. Jednak dzięki Jackowi zrozumiał, że mimo że Jacob nie żyje plan nie upadł. Ciągle istnieje i wymaga dalszej realizacji. Sądzę, że Richard i Shephard przyprą Ilanę do muru i wyciągną odpowiedzi. A kiedy to zrobią, wezmą się do realizacji owego planu.
Trochę rozpisałem się na tematy filozoficzne, a zapomniałem o odcinku jako takim. Może skupię się teraz na tajemnicach. Wszyscy narzekają, że nie dostajemy odpowiedzi. Przez ostatnie dni często o tym myślałem i zrozumiałem dobitnie to, co pisałem wcześniej. To nie jest serial o tajemnicach, mitologii itd. To jest serial o ludziach. Oczywiście stworzenie tylu pytań musi zakończyć się odpowiedziami i to jest oczywiste. I wiele odpowiedzi musimy dostać i dostaniemy. Ale czy naprawdę na wszystkich nam zależy? Weźmy chociażby szepty – cała magia serialu opiera się na takich niezwykłych smaczkach. Czy naprawdę chcecie otrzymać wyjaśnienie, w stylu „szepty to sprawka Jacoba/Flocke`a” itd.? Chciałbym aby było tak jak z Adamem i Ewą. Niech twórcy pokazują nam dalsze wydarzenia i historię ludzi. A tajemnice zostawmy sobie dla siebie. Przecież właśnie to robiliśmy przez ostatnie lata – szukaliśmy odpowiedzi na tajemnice, które nam podano. I właśnie to powinniśmy robić po zakończeniu serialu. Takie rzeczy jak „Czarna Skała” i historia Richarda zostaną pewnie wyjaśnione, ale w duchu coraz bardziej liczę na to, że Adam i ewa czy szepty zostaną tajemnicami na wieki. Że nigdy nie poznamy odpowiedzi. A na pytania każdy odpowie sobie sam. Bo to jest siła wyspy. Cuda. To miejsce, gdzie spełniają się cuda, rzeczy, które przekraczają ludzkie wyobrażenie. I nie za sprawą Jacoba czy potwora. Za sprawą wyspy.
Teraz chyba pora przejść do bardziej szczegółowej analizy scen. Wszystkie sceny w obozie rozbitków są bardzo dobre i to jest to, co znamy i lubimy. Ben w końcu zostaje „odkupiony” i dokonuje samooczyszczenia. Myślę, że to już naprawdę koniec tamtego, zepsutego Bena. Ten Ben już nie zdradzi. Nie zabije przyjaciół. To jest Ben, który popełnił już zbyt wiele błędów i powiedział sobie dość. Jego szczerość i tragedia były tak wielkie, że nawet Ilana go zrozumiała. Scena w „Czarnej Skale” była bardzo ciekawa i dawała do myślenia, ale o tym już pisałem w poprzednich akapitach. I chyba czas przejść do majstersztyku tego odcinka. Do przedostatniej sceny. To było to, za co pokochałem ten serial i będę kochać go zawsze. Obóz rozbitków. Wyciszenie dźwięków i poruszająca muzyka. Lekko spowolnione, ospałe tempo. Każdy w samotności robi coś innego, rozmyśla, zastanawia się nad swoim życiem. Frank rozpala ognisko. Gdyby każdy odcinek kończył się w ten sposób, oceniał bym wszystkie odcinki na 10. Bo tak było w sezonie pierwszym. Kilka ostatnich minut odcinka nie było poświęcone na ostrą akcje czy cliffhangery. Wszyscy siedzieli w nocy przy ognisku i słuchali muzyki Charliego, zastanawiając się nad sobą. TO było piękne. I tak właśnie wyglądała ta scena, zwłaszcza, gdy do obozu przybyli Jack, Alpert i Hugo. Ta scena naprawdę mnie poruszyła.
Niestety, nie mogło się na tym skończyć. Gdyby po wzajemnym powitaniu odcinek się skończył, rozpłynąłbym się. Ale niestety. Odcinek musiał zakończyć się tym, co niszczy wszystko – cliffhangerem. Nie każdy cliffhanger jest zły, bo często naprawdę budują atmosferę. Ale ten widoczek przez peryskop, nagła zmiana muzyki i „rewelacja” z Charlesem.... to było okropne. Gdyby ta scena pojawiła się w trakcie odcinka byłoby okej. Ale niszczyć tak piękną scenę na rzecz byle jakiego cliffhangera. To woła o pomstę do nieba.
Myślę, że napisałem już dość, więc pora na ocenę. 8/10. koniec spoilera