Jako, że Bart zapewne dyskusji nie podejmie, a miałem okazję już się wciąć, pozwolę sobie wyłożyć swoje stanowisko w tej kwestii.
Powiesz, że miałem traumatyczne dzieciństwo, ale wychowałem się na takim właśnie telewizyjnym oglądaniu seriali. By wspomnieć przede wszystkim Miasteczko Twin Peaks i Z Archiwum X. Czyli, szczęśliwie brak reklam (TVP). Choć trudno jest nie zgodzić się z argumentami takimi jak reklamy właśnie, czy lektor, nadmienię, iż nie chodzi tu jednak o samo medium - komputer, czy TV - ale o p o d e j ś c i e raczej.
Najkrócej rzecz ujmując, takie czekanie ma coś w sobie. Osobiście, nawet na bieżąco mając dostęp do pełnej puli odcinków, dawkuję je sobie raz w tygodniu (jeśli mogę, i tak wolę obejrzeć je w telewizji)... Dlaczego? Napięcie towarzyszące najpierw wyczekiwaniu TEGO dnia tygodnia, potem zerkaniu na zegarek w oczekiwaniu na nadejście TEJ godziny to coś wyjątkowego. To wręcz podwójna dawka emocji. Tego nie zastąpi spoglądanie na pasek postępu... Nie mówiąc już o tym, że tworzy się dzięki temu specyficzna, stała, uświęcona pora, której podporządkowywane jest w zasadzie wszystko inne... Wracając do wczesnego oglądania TXF, na przykład - w tenże sposób, następnego dnia wymiana wrażeń na temat kolejnego odcinka też miała szczególny charakter, trudno porównywać to z konkurencją, kto pierwszy ściągnie kolejny odcinek. A co mówić o sytuacjach, gdy trafia się akurat odcinek kilkuczęściowy? Wtedy dopiero słówko cliffhanger nabiera nowego znaczenia. Zapewniam, że emocje z jakimi oczekuje się kolejnego odcinka w takiej sytuacji, wrażenie, gdy pojawia się czołówka, czy tam teaser (TXF!) są nieporównywalne z niczym innym...
Kolejna sprawa to to, że dziś mając (jeśli ktoś czytywał Mistrza Fromma, wie zapewne skąd podkreślenie tego słowa ) kolejny odcinek - mogąc wrócić do niego w każdej chwili, obejrzeć go dowolną ilość razy - odbierasz go w zupełnie inny sposób, nie przykładasz większej wagi do okoliczności w jakich to robisz. Wiedza, że każda sekunda serialu, który oglądasz najprawdopodobniej nie powtórzy się już nigdy, sprawia, że doceniasz ją i chłoniesz o wiele mocniej. Masz świadomość jej niepowtarzalności.
...i tu przypomina mi się japońska fascynacja tradycją hanami (kontemplowanie kwitnących wiśni) i nieformalny zakaz ich utrwalania na fotografiach .
No i oglądanie hurtowe. Mam znajomego, który pierwszy sezon Prison Break obejrzał w bodaj dwa dni (oczywiście ostatnia partia na kawie i z bólem głowy ). Choć jest to oczywiście dla mnie jak najbardziej zrozumiałe (maraton 24 godzin, anyone? ), przyjemność która mogła trwać nawet kilka miesięcy (w zależności od tego jak się te odcinki rozłoży) zredukowana została do szybkiego i intensywnego doznania, po którym pozostaje przede wszystkim niedosyt - to już koniec?!. Dlatego też, zaraz zaczął rozglądać się za serialem kolejnym...
Dlaczego czekać, kiedy można mieć to, co się chce tu i teraz, zapytacie w oburzeniu? Ano dlatego, że to tak, jak pierwsza randka w łóżku, do tego jeszcze bez gry wstępnej . Czy zapychanie żołądka w zestawieniu z delektowaniem się każdym kęsem w odpowiedniej oprawie...
Nie twierdzę, że każdy inny sposób oglądania seriali [niż mój] jest zły. Wydaje mi się jedynie, że rozłożenie sobie przyjemności w czasie pozwala lepiej ją smakować. W sensie, że warto. Co tu dużo mówić, czasy się zmieniają, w miarę pojawiania się kolejnych możliwości, ludzkie podejście też.
By zgorzknienia stało się zadość - pfe, konsumpcjonizm!