Tak na marginesie, bardzo ciekawy artykuł pojawił się na podobny temat, no dobra zbaczający trochę od zamachów w Londynie na Onecie:
http://wiadomosci.onet.pl/1239569,2678,kioskart.html
Mamy wojnę
Pora skończyć z udawaniem
Zaczęła się czwarta wojna światowa. Islam będzie, a w zasadzie już jest, przyczyną tej wojny, której początki oglądamy już dziś na ekranach telewizorów.
Zamachy w Londynie sprzed trzech tygodni, ich nieudana (z przyczyn czysto technicznych) powtórka z ubiegłego czwartku czy krwawy zamach w Szarm el-Szejk w Egipcie nie pozostawiają wątpliwości: wojna rozpoczęta atakiem na World Trade Center w 2001 roku trwa. A nawet się radykalizuje. Przyłączają się do niej wciąż nowe jednostki, grupy i organizacje często niemające nic lub niemal nic wspólnego w Al-Kaidą czy państwami „osi zła”.
Terroryści z Brygady Abu Hafs al Masriego, która przyznała się do zamachów w Londynie, zapowiedzieli w internetowym oświadczeniu, że na tych zamachach ich walka się nie skończy. „Nasze następne słowo ogłosimy w sercu europejskich stolic, w Rzymie, Amsterdamie i Danii, ponieważ ich żołnierze są nadal w Iraku i wykonują tam rozkazy swych amerykańskich i brytyjskich panów”. „Nasz atak w sercu niewiernej brytyjskiej stolicy to tylko przesłanie dla wszystkich europejskich rządów, że nie spoczniemy, dopóki wszyscy niewierni żołnierze nie opuszczą Iraku” – napisali nieznani autorzy oświadczenia.
Jednak wycofanie się wojsk państw europejskich z Iraku nie przerwie przecież serii krwawych zamachów. Pokazują to inne oświadczenia sprzed lat 10 czy 15, w których islamscy terroryści otwarcie dopuszczają zabijanie chrześcijan afrykańskich czy pracujących tam misjonarzy sprzeciwiających się postępom islamu na tym kontynencie. „Islam (...) usprawiedliwia walkę z ludźmi obu tych kategorii oraz ich zabijanie bez jakiegokolwiek wahania, na co dowód stanowią zasady Koranu” – wskazuje fatwa z kwietnia 1993 roku, ogłoszona przez Religijną Konferencję Muzułmanów w Al-Ubajd w Sudanie.
W 1995 roku ta sama organizacja przypomniała wezwanie jednego z twórców współczesnego islamskiego fundamentalizmu Sajida Muhammada Kutby do walki z państwami świeckimi (dżahilijja), w których muzułmanie żyją pod władzą niewiernych. „Islam nie może zgodzić się na jakiekolwiek zmieszanie z dżahilią. Albo przetrwa islam, albo dżahillija: niemożliwa jest droga pośrednia” – napisał w latach 60. Kutba, a w 1995 roku powtórzyli to fundamentaliści z Sudanu. I program ten jest realizowany konsekwentnie. W Afryce, Europie i Stanach Zjednoczonych.
Londyn po zamachach (fot. AFP)
Jaki jest cel tej walki? Tu również islamscy radykałowie nie pozostawiają wątpliwości: budowa nowego ładu światowego opartego na zasadach islamu. „Cała ziemia należy do Allaha, więc rejony, w których żyją niemuzułmanie, pozostają w ich władzy nielegalnie i tylko czasowo. Gdy nadejdzie pora, zostaną im one odebrane. (...) Wcześniej czy później tereny niewiernych zostaną podbite i poddane władzy ich prawowitych właścicieli, czyli muzułmanów” – wskazuje Tomasz Włodek w eseju „Czego nie powiedział Mufti Arabii Saudyjskiej”.
Oczywiście nie wszyscy ani nawet nie większość muzułmanów formułuje to w taki sposób. Jednak większość, i należy to do cech charakterystycznych islamu jako religii, uznaje nierozdzielność sfery świeckiej i religijnej. Islam – jak wskazuje Roger Scruton – jest ideologią i religią totalną. Ogarnia całe życie każdego człowieka i nie pozostawia miejsca na podwójną lojalność. Stąd nawet ci muzułmanie, którzy dopuszczają i akceptują życie w świeckich demokracjach zachodnich czy bliskowschodnich, jednocześnie domagają się uznania ich pragnienia życia według szariatu za prawo. Aż 61 proc. znakomicie zintegrowanych ze swoją nową ojczyzną muzułmanów brytyjskich domaga się wprowadzenia w Wielkiej Brytanii szariatu i sądów religijnych. A to przecież pierwszy krok do podważenia świeckiej jurysdykcji nad wyznawcami islamu.
Potwierdzają to sami muzułmanie. Aż 32 proc. brytyjskich wyznawców islamu przyznaje, że „cywilizacja zachodnia jest dekadencka i niemoralna, a muzułmanie powinni szukać metod, by ją przezwyciężyć i doprowadzić do jej końca”. 51 proc. podziela opinię o dekadencji i niemoralności Zachodu, ale deklaruje, że nie zamierza (na razie) z nim walczyć.
Takie cechy tej religii, szczególnie w jej najbardziej fundamentalistycznych odmianach, upoważniają do przyjęcia tezy kard. George’a Pella dostrzegającego w politycznym islamie komunizm XXI wieku. – Islam staje się rodzajem alternatywnego postrzegania świata, który przyciąga zaniepokojonych i poszukujących porządku oraz sprawiedliwości – podkreśla kardynał Pell.
I jak komunizm stał się systemem, z którym przyszło stoczyć wolnemu światu zimną wojnę, tak islam będzie (w zasadzie już jest) przyczyną wojny światowej. Norman Podhoretz w eseju zamieszczonym w miesięczniku „Commentary” z września ubiegłego roku określił ją IV wojną światową (po I, II i zimnej wojnie). Skąd tak ostre określenie? Otóż zdaniem amerykańskiego neokonserwatysty podobnie jak poprzednie wielkie światowe starcia, również to rozgrywa się nie tylko i nie przede wszystkim na płaszczyźnie militarnej, lecz także ideologicznej, ekonomicznej i politycznej. I podobnie jak poprzednie wielkie wojny jest moralnym konfliktem dobra i zła.
Podhoretz zdaje się jednak nie dostrzegać, że ta wojna mimo licznych podobieństw do swoich poprzedniczek jest czymś innym. Nie stają w niej naprzeciw siebie państwa i narody, ale religie i cywilizacje. Trudno jasno wytyczyć w niej wojskowe fronty, bo zamiast armii mamy do czynienia z niewielkimi grupami ludzi, których łączy tylko ideologia czy logo Al-Kaidy. Dlatego nie wystarczy zniszczyć państwa „osi zła”, nie wystarczy zdemokratyzować Irak, Iran czy Arabię Saudyjską, by na ziemi zapanował pokój. Nie wystarczy, bo ostatnie zamachy w Londynie dowiodły, że terroryzm islamski ma coraz mniej wspólnego z państwami Bliskiego Wschodu, a zakorzeniony jest w Europie Zachodniej. Reuel Marc Gerecht z American Enterprise Institute w komentarzu dla „Weekly Standard” uznaje wręcz, że terroryzm islamski w Europie jest w pełnym tego słowa znaczeniu europejski.
Wtóruje mu francuski socjolog Olivier Roy, który stwierdza, że korzeni współczesnego fundamentalizmu islamskiego nie należy szukać w tradycyjnym islamie, Koranie czy prawie szariatu, ale w westernizacji i europeizacji tej religii. Nowa forma islamu, której kształtowanie obserwować można zaobserwować na Zachodzie, jego zdaniem nie ma nic wspólnego z tradycją tej religii. Ukształtowała się ona jako odpowiedź na globalizację, emigrację oraz poszukiwania nowej duchowości i mocnych zasad moralnych przez ludzi Zachodu.
Współczesny fundamentalizm jest również reakcją na wyrwanie islamu z kontekstu wytworzonej przez niego kultury, związków rodzinnych czy językowych. To, co do niedawna było skutkiem tradycji, obecnie staje się sprawą indywidualnego wyboru dokonywanego przez samotne i pozbawione struktur społecznych jednostki. Widać to doskonale w czysto indywidualistycznym uzasadnieniu powodu, dla którego zachodnie muzułmanki noszą islamskie chusty. Pytane dlaczego, często odpowiadają: bo mam takie prawo, to mój wybór. W tradycyjnych formach islamu taka odpowiedź jest absurdalna. W świecie zachodnim odnajduje swoją wartość. To właśnie ta indywidualistyczna forma islamu najmocniej wiąże się z przemocą czy terroryzmem.
Ostatecznie zaś – uznaje Roy – przyczyną dynamicznego rozwoju fundamentalizmu jest radykalne odrzucenie cywilizacji zachodniej, a dokładniej liberalnego jej oblicza. Fundamentaliści, jak przed laty trockiści czy guevaryści, nie potrafią pogodzić się z materializmem, hedonizmem i nihilizmem tej cywilizacji. A za jedyne remedium na nią uznają islam.
Problem w tym, że posługując się terminologią geografii sakralnej, można powiedzieć, że ten nowy islam ma mniej więcej tyle wspólnego ze starym, ile przypominające getta blokowiska wielkich zachodnich miast, w których najczęściej mieszkają muzułmanie, ze starymi arabskimi miastami – z subtelnymi wieżyczkami minaretów, gęstą zabudową, bazarami i wielopokoleniowymi rodzinami. Jest on już tylko wydmuszką, w którą – w miejsce rzeczywistych wartości religijnych – wtłoczona jest niechęć do Zachodu i odrzucenie jego wartości.
W efekcie w nowej wojnie stają naprzeciwko siebie nie dwie wielkie cywilizacje, ale dwa wielkie nihilizmy: pseudoreligijny i świecki. Jedyną między nimi różnicą jest ich wewnętrzny dynamizm, siła życia, elan vital – jak określiłby to Henri Bergson. O ile muzułmanom go nie brakuje, chcą się oni nie tylko rozmnażać, lecz także walczyć o wartości, które są im drogie, o tyle Europejczycy stwarzają wrażenie impotentów duchowych, którym wszystko jest obojętne (a obojętność ta skrywa się pod maską tolerancji, otwartości, multikulturalizmu). Ta impotencja, brak woli walki sięga tak daleko, że nawet spazmatyczne wołanie Oriany Fallaci domagającej się walki o prawo do seksu z kim popadnie, nie jest w stanie skłonić do działania. A jeśli to raczej emigrantów, często zresztą z pochodzenia muzułmanów, którzy tak zachłysnęli się hedonizmem swoich nowych ojczyzn, że chcą o niego walczyć. Cywilizacja, której nie porywa już nawet seks – skazana jest na zagładę. Nuda i zobojętnienie pochłonęły już niejedno wielkie imperium.
Areną nowej wojny stanie się Europa. Jak wskazuje projekt raportu Światowej Organizacji Syjonistycznej, „Rozpoczęty 40 lat temu proces migracji do Europy powoli doprowadza już do największej przemiany w historii kontynentu, który stopniowo staje się islamski” – ostrzegają autorzy dokumentu. Muzułmanie są najdynamiczniej rozwijającą się wspólnotą religijną, oni przyciągają konwertytów (w Wielkiej Brytanii jest ich około 50 tys. rocznie), nawet z etnicznych Żydów (od lat w Stanach Zjednoczonych działa organizacja Żydzi dla Allaha). Ich wspólnoty coraz bardziej uniezależniają się od finansowania z Bliskiego Wschodu i stają się całkowicie niezależne.
A to oznacza, że w miejsce wojny w państwami „osi zła” toczyć się będzie policyjna walka z organizacjami i jednostkami, które uznały za swoją zbrodniczą ideologię, czerpiącą język i kod kulturowy z islamu. Jak liczna jest to grupa? Z badań przeprowadzonych po londyńskich zamachach przez YouGov’s na zlecenie „Daily Telegraph” wynika, że w Wielkiej Brytanii jest to około 6 proc. całości wspólnoty muzułmańskiej. W liczbach bezwzględnych jest to około 100 tys. osób otwarcie uznających, że zamachy w metrze i autobusach były „całkowicie usprawiedliwione”, oraz deklarujących, że w razie potrzeby pomogą terrorystom. Co czwarty brytyjski muzułmanin, choć nie usprawiedliwia zamachów, to jednak „rozumie i podziela motywy terrorystów”. Taka liczba wystarczy, by wywołać wojnę domową, a przynajmniej na trwale sterroryzować społeczeństwo.
Stąd nie powinna zaskakiwać propozycja cytowanego już analityka Gerechta, który sugeruje, że rząd Stanów Zjednoczonych powinien rozważyć ponowne wprowadzenie wiz dla obywateli Unii Europejskiej. Właśnie kraje UE, a nie bliskowschodnie dyktatury, są lub staną się w najbliższych latach centrum szkolenia i indoktrynowania terrorystów. Właśnie tu werbowani będą i szkoleni główni bojownicy o sprawę politycznego islamu. I stąd będą się oni rozjeżdżać na cały świat.
Wszystkie te elementy cywilizacyjnej układanki skłaniają do odrzucenia tezy Podhoretza, który uznaje, że głównym celem IV wojny światowej będzie demokratyzacja państw Bliskiego Wschodu. To już nie wystarczy w sytuacji, gdy europejski islam staje się całkowicie samodzielny i oddzielony od wyznaniowych i politycznych sporów świata arabskiego. Ustanowienie wolnych państw w Iranie czy Iraku może wprawdzie rozwiązać problem z cenami ropy, ale nie sprawi, że sfrustrowani i wściekli muzułmanie w Wielkiej Brytanii czy we Francji zaczną cenić i szanować cywilizację, którą uważają za amoralną i dekadencką. To, co Francis Fukuyama uważa za „koniec historii”, zwieńczenie ludzkich cywilizacji, dla wielu muzułmanów jest systemem szatańskim, który trzeba zwalczyć. Celem tej wojny jest nie demokratyzacja, lecz przetrwanie tego, co znamy pod nazwą Europy, lub jej zastąpienie przez Eurabię.
Co zatem robić? Oriana Fallaci ma prostą receptę: wyrzucić muzułmanów z Europy. Jeszcze dalej idzie część polityków norweskiej Partii Postępu (FPR). Domagają się oni wprowadzenia zakazu wyznawania islamu w ich kraju. – Islamska ideologia i praktyka powinny zostać uznane za nielegalne i podlegające karze tak samo jak w przypadku nazizmu – uważa Karina Udnaes, członkini partii. Problem w tym, że przyjęcie takiego prawa byłoby całkowicie niezgodne z zasadami, na których budowana jest od czasów oświecenia Europa. Zakazywanie wyznawania jakiejkolwiek religii godzi w zasadę wolności sumienia i wyznania, i w sposób niedopuszczalny angażuje państwo w sprawy sumienia jego obywateli.
Inne wyjście proponuje rząd francuski. Jego minister chce otworzyć liberalne szkoły dla imamów, które będą kształtować muzułmańskich duchownych w duchu otwartości i tolerancji. Tylko takie szkoły miałyby być dotowane z funduszy państwowych i tylko ich absolwenci mieliby być uznawani przez państwo. Problem polega w tym przypadku jednak na tym, że z badań wynika, że takich aprobowanych przez państwo duchownych niechętnie chcieliby widzieć w swoich kongregacjach muzułmanie. A to oznacza, że wspólnoty – odrzucające licencjonowanych duchownych – mogłyby zejść do podziemia i stać się jeszcze bardziej nieprzeniknione dla policyjnej kontroli.
Jeszcze inne wyjście może podpowiedzieć niedawno zakończona wojna z komunizmem. W jej trakcie w Holandii założono superortodoksyjną partię maoistowską, na której czele stał agent służb specjalnych. Dzięki temu Holandia miała nie tylko wgląd w to, co działo się na szczytach chińskiej władzy, lecz także kontrolowała to, co dzieje się wśród rodzimych radykałów, którzy także nie cofali się przed terrorem. Być może zatem trzeba się przygotować do powołania fundamentalistycznych organizacji islamskich dotowanych z funduszy UE?
Niezależnie od przyjętych metod walki – jedno pozostaje pewne. Będą nowe ofiary. I padać one będą nie tylko z rąk terrorystów, ale też z rąk policji próbującej zwalczać fundamentalizm. Pierwszą taką ofiarą był Brazylijczyk Jean Charles de Menezes, zastrzelony „przez pomyłkę” przez brytyjskich policjantów w piątek na stacji Stockwell. Pierwszą, ale z pewnością nie ostatnią. Z tym trzeba będzie nauczyć się żyć. Podobnie jak z zamachami na ulicach czy surowszą kontrolą. Po 11 września, 11 marca, 7 lipca – nic już nie będzie takie samo. Czas fukuyamowskiego „końca historii” minął bezpowrotnie. I czas najwyższy pogodzić się z myślą, że żyjemy na froncie. A tu każdy jest zagrożony.
Wiele rzeczy z przedstawionych w tym artykule do mnie przemawia. Oczywiście brakuje innej myśli, dla mnie prawo koraniczne, tak prawdę mówiac, gdyby było mi narzucone, byłoby akceptowalne (do pewnego stopnia). Większości rzeczy wcale nie musiałbym łamać. Fakt nie podobaja mi się "rodzinne" stosunki na lini mąż - żona itp., jeszcze parę rzeczy by się znalazło, ale w wielu przypadkach, jeśli chodzi o wyrzeczenia, nie jest to specjalnie odległe od tego co proponowały Chrześcijaństwo czy Judaizm. Mówię oczywiście o sensownym islamie, a nie ekstremistach. Bo zaiste nie należy oceniać Chrześcijaństwa przez pryzmat Radia Maryja czy Ku-Klux-Klanu, tak samo jest z islamem.
Niemniej jednak same ataki terrorystyczne są dla mnie bezsensownym bestialstwem. A na miejscu Busha miast w wojnę zainwestowałbym w technologię silników wodorowych, tak by za 50 lat potęgi naftowe nadal miały swoje złoża, a przy tym byłby biedne, bo nikt by jej nie chciał kupić. Myśle, że byłby to boleśniejszy cios dla fundamentalnego islamu, niż wojna. Ale otwarty zostaje jeszcze problem Europy, zaiste EU wychodowała sobie nowy problem, Londyn już ucierpiał, potem będzie Paryż, Berlin... Czasami to dobrze, że polacy są tak mało tolerancyjni, że u nas Islamiści nie chcą się osiedlać, to utrudnia organizację zamachów.