Kiedy po raz pierwszy obejrzałem TESB, miałem 6 lat. Tata czytał mi cały film. Film oczarował mnie swoją kolorystyką, w jakże bezbarwnych czasach, rzucił na kolana, na stałe wpisał w mym umyślę. Potem był ROTJ, również w kinie, ale był to pierwszy film, na którym sam czytałem napisy. W pewnym momencie tak mnie zauroczył, że do dziś pamiętam iż nie mogłem uwierzyć, że to ja sam czytałem napisy, a nie nagle w połowie filmu zrobili dubbing. Cud Gwiezdno-Wojenny. Ale właśnie takie miałem wrażenie. Znów wyszedłem z filmu rozpromieniony, radosny, szczęśliwy, spełniony.
ANH po raz pierwszy widziałem w telewizji, klęcząc na kolanach przed kineskopem. Cóż za wymowna scena, oddania się przyszłego fana ukochanej sadze. Fakt faktem, że ANH oglądałem tak, bo w domu był jeden telewizor, nie było widea, jeszcze mało kto wiedział co to, a niestety przyszli goście, więc by coś słyszeć trzeba było ślęczeć jak najbliżej telewizora (jeszcze marki Rubin . ANH było piękne, acz już nie tak powalające. Może to przez brak magii kina. Ale trupy Larsów czy Obi-Wan Kenobi na długo zostały w mojej pamięci.
Potem przez prawie 10 lat, mimo tego, że odkryłem się jako fan, a potem rozwijałem, był spokój. Wersja specjalna nie zrobiła na mnie szczególnego wrażenia.
W roku 1999 znów miałem szansę spotkać się z Gwiezdną Sagą na dużym ekranie. Olbrzymim niepokojem napawały mnie negatywne recenzje filmu. Pojechałem (specjalnie do Londynu by obejrzeć przed polską premierą) i mnie powaliło. Ledwo wyszedłem z kina. Usiadłem na ławce nieopodal i przez pół godziny usiłowałem zebrać swoje myśli. Cały notatnik zapisałem napisami „Star Wars” i „The Phantom Menace”. Oto ujrzałem najlepszy z filmów nowej trylogii. Teraz to już wiem na pewno. Film pokochałem dzięki inności opowieści, innemu obrazowi tego samego świata, dzięki świeżości i wyniosłości.
Dwa lata później na „Atak klonów” poszedłem zaspoilerowany prawie całkowicie. Film odebrałem dość pozytywnie, wyszedłem pełen nadziei, acz jednym z pierwszych uczuć było jedno zdanie „to już? to już koniec?”.
Chciałem więcej. Może oczekiwania względem ROTSa były zbyt wysokie. A może fakt, że Lucas postanowił większość z nich spełnić, co w ciągu 2 godzin czasu jest mało realne. ROTSa miałem zaspoilerowanego ogólnie, a nie szczegółowo. Nie przeczytałem nawet powieści przed filmem (co zresztą wyszło mi na dobre, czasami żałuję, że w ogóle przeczytałem powieść Stovera). To co zobaczyłem w ROTS przerosło moje oczekiwania, tylko miało jeden problem. Ten problem nazywał się czasem. Dwie godziny dwadzieścia minut. Co z tego, że w ROTSie znalazło się prawie wszystko, skoro było to zaledwie na ułamek sekundy widoczne na ekranie. Wychodząc z „Zemsty” po raz pierwszy po filmie z cyklu SW miałem mieszane uczucia. Spełnienia i rozczarowania zarazem. Radości i rozpaczy. Tej drugiej może nawet podwójnie, wiedząc że to swego rodzaju koniec.
Czy zatem Zemsta to obraz nędzy i rozpaczy? Nie, byłbym daleki od tego stwierdzenia. Materiału jest zbyt dużo, by można się nim nacieszyć. Widać to w ujęciach i montażu. Gwiezdne Wojny zawsze miały długie ujęcia, czasem nawet przydługie jak w ANH czy AOTC, ale to stanowiło ich klimat. W ROTS wszystko miga teledyskowo. Fakt obecnie kręci się tak filmy jak np. Matrixa czy Władcę, ale nie tego spodziewałem się po finalnej odsłonie SW. Liczyłem, że będzie bliższa klasycznej trylogii, także w budowie, a nie dalsza. Niestety jest najdalsza.
Już na pokazie prasowym spotkało mnie pierwsze rozczarowanie – polskie napisy początkowe. W przypadku AOTC choć dziennikarzom oszczędzili tego katowania. Trudno to inaczej nazwać, skoro przez cały film „Sith Lord” jest tłumaczony jako Lord Sithów (co mi się podoba w końcu to język polski), a niekonsekwentnie w napisach początkowych jest (Lord Sith). Zresztą tłumaczenie jak zwykle u pani Gałązki-Salamon, obfituje w masę ciekawych smaczków (w stylu „Jak się Kanclerz dowie to wyrzucą Cię z zakonu.” W oryginale w miejscu słowa Kanclerz jest Council – chodzi o Radę Jedi oczywiście).
Ale tłumaczenie ominę, gdyż musiałbym przeczytać wszystkie napisy, a tego jakoś mi się nie chciało.
Film zaczyna się od niesamowitej wielkiej bitwy gwiezdnej nad Coruscant. W końcu chciałoby się rzec, gwiezdna wojna. Ale mimo rozmachu czy ogromu to już w niej widać czego Zemście brakuje. Całość jest zbyt intensywna, ogromna, ale żeby nie trwało zbyt długo bitwa dzieje się w tle. I to nie byle jaka bitwa, wyjątkowo spektakularna, ale przez to, że na głównym planie mamy przede wszystkim Obi-Wana i Anakina, tracimy znaczną część tej spektakularności. To co zawsze potrafiło urzec w epickich walkach w sadze to podział między walkę, którą prowadzą bohaterowie, a walkę prowadzoną przez zwykłych żołnierzy. Walka ta wielokrotnie bywała rozczłonowana na miejsca (jak w ROTJ – kosmos (tu zarówno Lando, Wedge jak i zwykli piloci), ziemia (Leia, Han i cała masa ewoków) czy Vader vs Luke vs Imperator). To tworzyło klimat Gwiezdnych Wojen, także w nowej trylogii, zwłaszcza w TPM. Sposób pokazywania tych walk był zawsze kompromisem między epickim widowiskiem, a pewnym emocjonalnym nacechowaniem opowieści. W Zemście niestety tego zabrakło, bo pokazywać coś w tle to nie to samo, co pokazać na pierwszym planie. Zabieg ten to niestety esencja ROTS, pokazać jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. W rezultacie trudno się nacieszyć szczegółami, skoro poza kinem większości z nich się nie zobaczy, bo przecież te są zbyt drobne.
Trzeba natomiast przyznać, że początek, zwłaszcza w kinie jest superklimatyczny i niesamowity. Podobnie jak to ma miejsce w AOTC wpierw widzimy słońce Coruscant, następnie samą planetę i dopiero statek. Ale za to jaki. Niszczyciel klasy Venator. Lecz to nie on robi największe wrażenie, a muzyka. A dokładniej je tło. Sam niesamowity, klimatyczny, wbijający w fotel dźwięk bębnów. Chwilę później widzimy bitwę w pełnej okazałości, niestety to jedno z najlepszych ujęć, potem wszystko jest już „okrojone” do okolic myśliwców Obi-Wana i Anakina. Dla mnie najbardziej niesamowite, bo gwiezdno-wojenne i niemającego właściwie nic wspólnego z fizyką, są pojedynki olbrzymich okrętów. Moment w którym dwa statki stają naprzeciw siebie i strzelają do siebie z baterii dział przypomina klasyczna bitwę morską, także w momencie gdy „Niewidzialna ręka” wpada w studnie grawitacyjną Coruscant, jakby tonęła. Tylko, że całość to tylko szybkie, krótkie ujęcia, którymi ciężko się nacieszyć.
W między czasie poznajemy superbohatera świata SW – R2-D2. Patrząc na możliwości tego astromecha zastanawia mnie czemu Separatyści wydawali fortunę na droidy superbojowe. Armia astromechów byłaby niepokonana, w dodatku o wiele groźniejsza niż Gwiazda Śmierci. No chyba, że R2 to taki James Bond wśród droidów, bo niestety R4-P13 już taki skoczny nie był. Wstawki z R2-D2 i głupawymi droidami bojowymi są fajne jak się ogląda ROTS po raz pierwszy. Potem niestety to pajacowanie mnie znudziło. Zwłaszcza droidów superbojowych, które chodzą i rozmawiają między sobą w basicu. To tylko upewnia mnie, że astromechy byłby lepszym nabytkiem do armii. Ale z drugiej strony Lucas świetnie pokazał też ograniczenia umysłowe droidów bojowych, które właściwie mają zaprogramowane dość proste myślenie. „Ręce do góry Jedi” – to standardowy rozkaz. Cóż ten głupkowaty droid miał powiedzieć. Wydał rozkaz i… się zawiesił. I to było piękne. Dlatego klony są lepsze od droidów, bo mimo wszystko potrafią działać samodzielnie, może w ograniczonym zakresie, ale na pewno lepiej jest im się zaadaptować niż droidom.
Skoro już przy droidach jesteśmy to warto choć chwilkę poświęcić Generałowi Grievousowi. Demoniczny generał, niestety chyba tylko z nazwy. Raczej kosiarka do trawy, lub kombajn bizon. Miał być mroczny… wyszedł wystaraszony, komiczny i napuszony. W sumie fajnie, że jest taka postać, pasuje do Separatystów, zwłaszcza momencie kłótni z Gunrayem. Ale czegoś innego spodziewałem się po generale. Coś innego nam obiecywano. Za to trzeba przyznać, że niesamowicie wyszedł jego temat muzyczny, chyba jeden z najlepszych w Zemście. Grievousowi trzeba przyznać jedno, że mimo wszystko jest ciekawszy niż Darth Maul, ale niestety niewiele. No i nie byłbym sobą, gdybym nie skrytykował pojawienia się Grievousa. Znów jak w AOTC nagle pojawia się postać, której nikt na ekran nie wprowadził. Choć tym razem przynajmniej była w napisach.
Dalej mamy hrabiego Dooku. Biedny Dooku, żałosne stworzenie, bo trudno go inaczej określić. Trzeba przyznać, że Lee swoją mimiką zrobił więcej niż mógł. W kilku krótkich scenach, zwłaszcza zdrady jaką zgotował mu Palpatine.
A skoro już jesteśmy przy złych, Palpatine jeszcze jako Palpatine po prostu wymiata. Doskonały kusiciel, przemawiający do Anakina jak do rozwydrzonego chłopca, ale z pełnym zrozumieniem. To przecież naturalne, chciałeś się zemścić prawda? Rada Jedi Ci nie ufa. W rezultacie wszystkie najgorsze wątpliwości moralne Palpatine tłumaczy Anakinowi tak, by ten zrobić cokolwiek nie miał wątpliwości. Mało tego, stawiając Skywalkera przed wyborem mniejszego czy większego zła, pokazuje mu ich dobre strony. To jest właśnie niesamowita ironia ROTS. Dobro jest tylko punktem widzenia. Ale czy dobry bohater upada w momencie gdy dokonuje złego wyboru, czy w momencie gdy musi wybrać mniejsze zło. Zemsta nie odpowiada na to pytanie, przynajmniej wprost. Z Epizodu III wynika, że upadek tak naprawdę jest gdzieś po środku, rodzi się w nas.
Ian McDiardmid wymiata całkowicie w scenie w Operze Galaktyk. Jego załamujący się głos, pełna dobrych chęci mimika i operowanie półprawdami. Trudno mu zarzucić kłamstwo, po prostu nie mówi wszystkiego. To nie Obi-Wan który totalnie rozmija się z prawdą, to Kanclerz, któremu można zaufać, sprawdzić. Kanclerz, który nie musi wiedzieć wszystkiego, ale jednak wie. Ironicznie czasem to okazuje, zwłaszcza w kontekście historii Dartha Plageuisa Mądrego. McDiardmid bez wypowiadania słów daje jasno do zrozumienia, kto był uczniem Plageuisa. I to jest piękne, bo pokazuje jak wiele w filmie można przekazać pozawerbalnie, szkoda, że reszta aktorów nie jest w stanie mu dorównać.
Rozbicie „Niewidzialnej ręki” dla mnie jest jedną z gorszych scen w filmie, z jednej strony przepakowana efektami, ale to można by przeżyć, gdyby nie … no właśnie muzyka. Uwielbiam ten utwór z TPM, ale … ile można. W klasycznej trylogii też pojawiały się tematy z poprzednich filmów, ale przynajmniej były na nowo nagrane, choćby ciut inaczej, czasem nawet w kompletnie innej aranżacji. I to właśnie jest piękne. Wklejanie muzyki z poprzedniego filmu już w AOTC mi się nie podobało. Niestety tu powtórzono to na jeszcze większą skalę.
Dalej jest jeden z najważniejszych elementów filmu – kuszenie Anakina. Powiem tak, kilka pierwszych seansów mnie nie przekonało do tego. Dopiero przeczytanie młodzieżowej adaptacji, która przedstawia wszystkie myśli Anakina wprost, bez zbędnych wodotrysków i innych sposobów persfazji jak u Stovera, doceniłem samo przejście Anakina na Ciemną Stronę. Nie jest ono idealne, brakuje mi jeszcze typowego dla Skywalkera buntu, zawahania się, zwłaszcza przed wykonaniem ataku na świątynię. Brakuje tej jednej drobnej sceny, w której przypieczętowałby swój los. W przeciwnym przypadku Anakin zawierza Paplatine’owi zbyt łatwo. Ale to głównie dlatego, że ten wcześniej zdyskredytował rycerzy Jedi. Jedi i Sithowie są podobni we wszystkim do siebie, bardziej niż Ci się zdaje Anakin. Tego typu rzeczy młody Skywalker chcąc nie chcąc przyjmuje, zwłaszcza gdy widzi jak Zakon odrzuca pewne dogmaty, które były dla niego święte, w celu w pewien sposób zapewnienia sobie władzy. Kiedy Anakin zabił Dooku, Palpatine mówi „dobrze zrobiłeś, był zbyt niebezpieczny by go trzymać żywego.” Anakin odpowiada mu na to, że nie jest to postępowanie godne Jedi. W kluczowym momencie pojedynku Mace’a Windu i Palpatine’a, mistrz Jedi mówi, że zabije Kanclerza, bo on jest „zbyt niebezpieczny by pozwolić mu żyć”. Używa tych samych argumentów. A przecież to niezgodne z kodeksem Jedi. Co gorsza, w momencie gdy Anakin zdaje sobie sprawę z tego, że Jedi i Sithowie są właściwie siebie warci, stoi przed najgorszym z możliwych wyborów dla Jedi. Bo z jednej strony ma Mace’a Windu, który mu nie ufa i co widać wyraźnie, niezbyt wierzy w Anakina. Z drugiej strony ma Sidiousa, który nie dość, że jest potrzebny Skywalkerowi to jeszcze w jego ręce zawierza swoje życie, to jemu zdradza swoje tajemnicę i co ważniejsze ufa Anakinowi. Tym samym robi mu wodę z mózgu. To, że w tym momencie Anakin zadziałał instynktownie i zaatakował Windu, jeszcze jest całkowicie zrozumiałe. Gorzej jest właśnie potem, bo gdyby nie licząc łzy uronionej na Mustafar, wielce wymowna scena, to Anakin nagle staje się swoim przeciwieństwem. Nie dlatego, że służy złu, on wierzy że dobrze czyni. Droga do piekła jest wyścielona dobrymi intencjami. Tak jest z Anakinem. Tylko, że nagle jest on niesamowicie podporządkowany i robi to co mu polecono. Nie więcej, nie mniej. Nie wychodzi przed szereg. Nie waha się. Ufa poleceniom, a nie instynktowi. Właśnie brak zawahania mnie boli w tym wszystkim najbardziej.
Pięknym niesamowitym elementem, oczywiście dostrzegalnym dla fanów, jest sceneria w której Palpatine oferuje, że zostanie mentorem Anakina i ukaże mu subtelniejsze tajniki Mocy. Z tyłu za Kanclerzem jest płaskorzeźba przedstawiająca walkę Jedi z Sithami, przegraną dla … Lordów Sithów. W tym momencie słowo „zemsta” nabiera niesamowitej wagi. Kolejny element całkowicie zauważalny jedynie dla fanów.
W międzyczasie mamy też inne wspaniałe elementy. Jak Obi-Wan i jego pożegnanie z Anakinem. Scena prawie żywcem wyjęta z Mrocznego Widma i rozmowy Obi-Wana z Qui-Gonem. Świetne nawiązanie, świetne pożegnanie mistrza i ucznia, pożegnanie przyjaciół, braci. I smutne zarazem, gdyż każdy zdaje sobie sprawę z tego, jaki okazał się być dla nich los.
Niestety gorzej wypada Padme. Gorzej, przepraszam nie to słowo. Ona wypada tragicznie. Już kiedyś nazwałem Potrman bezwolną laleczką w rękach reżysera. Cóż niestety tak jest. Trudno wymagać od Lucasa by dobrze reżyserował kobiety, by je rozumiał, zwłaszcza jak się zna jego biografię. Ale to reżyser taki, że jak mu się coś powie, zwłaszcza więcej niż raz to zazwyczaj ustępuje. W końcu Samuel L. Jackson dostał miecz w barwie jakiej chciał. Gdyby Portman chciała, to Padme by zachowywała się nadal jak dzielna pani senator. A nie za przeproszeniem „znudzona kura domowa”, która obraża się na świat i sobie umiera, bo jej się odechciało chęci życia. Najgorsze jest to, że przynajmniej z albumu Zemsty wynika, że sam Lucas nie był przekonany do takiego zakończenia, podobnie jak artyści. W końcu jest tam rysunek na którym Padme ma w ręku sztylet, którym zamierza … zabić Anakina, gdyż ten już nie jest Anakinem. To by był dramatyzm. Gdyby to dobrze rozegrać. Fakt, trzeba by jeszcze co najmniej 10 minut, więc pomysł poleciał. Szkoda, że Portman się na wszystko zgodziła.
Kolejna sprawa to bitwy naziemna. To niestety znów porażka, ale ze względu na czas w jakim są pokazane lub to, że dzieją się w tle. Przez to brakuje spektakularnej epickiej walki, czegoś co zawsze było wizytówką cyklu. Kashyyyk miał być piękną epicką bitwą, gdzie w pewnym momencie strony walczące razem ze sobą wookiee i klony walczą przeciw sobie. Ale niestety znów zbyt dużo to by zajęło, więc mamy kilka ujęć walki na Kashyyyku, która niestety nie robi żadnego wrażenia. Nie można do niej ani podejść emocjonalnie ani inaczej. Jest to szybka potyczka, pusta i komputerowa. Na dodatek znów mamy skopiowaną muzykę z AOTC. Ręce opadają. I to jest smutne, niestety. Bitwa o Utapau wygląda podobnie, acz ta jest jeszcze bardziej w tle, co być może ją ratuje. Ale wracają do Kashyyyku, który zdawał się być w filmie tylko po to, by wrzucić Chewbaccę i Salporina, widać w tle cięcia jakie są dokonane na filmie. Np. widząc płonące drzewa wookieech. Szkoda, że cięcia te nie poszły dalej, bo wtedy zyskałby film.
Wśród przeładowania w ROTS nie można nie wspomnieć o pojedynku kombajnu marki Grievous z Obi-Wanem, a w szczególności pościgu. Niestety od razu wracają wspomnienia z fabryki na Geonosis, czyli przerost formy nad treścią, przy kompletnym braku emocji.
Ale w tym samym momencie ROTS robi się też niesamowity. Wraz z przejściem Anakina na Ciemną Stronę. Sam proces już opisałem, więc nie będę do niego wracał. Ian McDiarmid zmienia sposób gry aktorskiej, bardziej pasujący do Imperatora. Nawet Hayden coś próbuje się zmieniać. Ale tu dochodzi świetnie dopasowany montaż, szybka sekwencja scen i klimatyczna muzyka oraz niesamowite zdjęcia. Tattersall pokazał nam przez cały ROTS wiele nowych ujęć, które nigdy nie pojawiły się wcześniej w sadze. W montażu uzyskujemy dzięki temu niejednokrotnie pełniejszy obraz, nie tylko z boku, ale i z góry i z przodu, tyłu. Miesza to z ujęciami twarzy, szkoda, że poza Lee czy McDiarmidem reszta żywych postaci nie potrafi tak ładnie operować mimiką.
Dalej idziemy do scen wykonania rozkazu 66 które zapierają dech w piersiach. Tak oto ginie Stara Republika, tak oto sielanka znana z Mrocznego Widma odchodzi do przeszłości. Jeszcze większe wrażenie robi na mnie powstanie Imperium w burzy oklasków. Znów mamy ten sam motyw, co przy kuszeniu Anakina. Droga do piekła jest wyścielona dobrymi intencjami. Imperium powstaje dla bezpieczeństwa obywateli. Gdyby nie fakt, że Lucas zapowiadał coś w tym stylu już na początku tego stulecia, przed premierą AOTC, można by pomyśleć, że jest doskonałym kuglarzem, umiejętnie wplatającym znaki czasów do swoich filmów. Jak w Mrocznym Widmie – procesy antymonopolowe przeciw olbrzymim konsorcjom, jak w Ataku klonów, który trafił do kin w momencie gdy dyskusje o klonowaniu trwały w najlepsze. A Zemsta? Cóż pojawia się w chwili, gdy USA walcząc z terroryzmem zastanawiają się nad ograniczeniem swobód na rzecz bezpieczeństwa. Nic dziwnego, że niektórzy odczytali ten film jako antyBushowy. Oto jak umiera demokracja. Z drugiej strony jeszcze sam montaż sceny w której Republika została PRZEORGANIZOWANA w pierwsze Galaktyczne Imperium, przeplatany rzezią Konfederatów, przeplatany obrazami w Świątyni Jedi. Oto nastaje ZEMSTA SITHÓW. Dla mnie to najlepsza scena w całym filmie.
Dalej zostaje już właściwie jedno. Pojedynek.
A właściwie dwa. Ten Anakina i Obi-Wana byłby całkiem fajny, gdyby nie to skakanie. Bynajmniej nie aktorów a scenografów. Znów powstało zbyt wiele rzeczy, które trzeba by pokazać, bo szkoda z filmu wyrzucić. Szkoda, że traci na tym sam pojedynek. Szkoda, też że jest przeplatany pojedynkiem Sidiousa i Yody, który może mniej klimatyczny, ale zdaje się być ciekawszy, bardziej wciągający, choć cały czas czuję, że tak wielcy mistrzowie nie powinni walczyć ze sobą na miecze. Ale musze przyznać jedno McDiarmidowi, podobał mi się styl walki – taki europejski, szlachecki, muszkieterski wręcz. Zwłaszcza gdy walczył z mistrzami Jedi – to nie jest średniowieczne nawalanie się, to nie jest pełna gracji walka wschodu, to piracka, renesansowa burda, w której wroga trzeba przekuć i jak najszybciej powalić na ziemię. Trochę mi to rekompensuje fakt, że Sidious/Palpatine walczy na miecze, głównie dlatego, że sposób w jaki walczy zawsze mi się podobał. Ale wracając do walki Sidiousa i Yody, ta w pewnym momencie (na szczęście) kończy się z pojedynku na miecze, z którego nic nie wynika, na pojedynek na Moc. To także wielka scena. Zwłaszcza, że Yoda w pewnym momencie zdaje sobie sprawę, iż słowa które wypowiedział do niego Imperator – arogancja zaślepia Cię mistrzu Yoda, są prawdziwe. Ba są to słowa samego Yody, z Ataku klonów. Jedi stali się zbyt dumni, nawet ci starsi, bardziej doświadczeni. Nawet Yoda. Ciekawi mnie na ile zrozumiał swoją przegraną. Yoda niekoniecznie przegrywa pojedynek fizycznie. Raczej zdaje sobie sprawę, że wygrać go może tylko przez przypadek. Ale stając do niego wybierał mniejsze zło. Nie wierzył w Moc, a we własne umiejętności. Wierzył jedynie w to co widzi. Dlatego przegrał. I okazało się, że największym z Jedi jest ten, który podążał zawsze ścieżkami Mocy, niezależnie gdzie by go to poprowadziło. „Dokąd płyniemy?” – zapytał Jar Jar w Mrocznym Widmie. Na to Qui-Gon Jinn mu odpowiedział „Spokojnie, Moc nas poprowadzi.”. Dlatego Qui-Gon ostatecznie został wywyższony. Należało mu się.
Koniec filmu to urywki, nawiązania do klasycznej trylogii. Nawiązania, ale jakże inne. Vader jest wypucowany jak nowiusieńki mercedes. Wszystko jest nowe, świeże, kolorowe i miga na ekranie jak każdy element w Zemście. Gdy po siódmym razie Zemsty usiadłem w końcu do ANH zdumiało mnie jak wspaniały jest to film. Jak klimatyczne, bo wolniejszy, bo ukazujący wiele tych elementów po latach, zużytych i w znacznym przybliżeniu. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że Zemsta jest bardziej prequelem niż klasyczną trylogią. Ona nigdy nie miała być tak mroczna jak TESB czy ANH, nigdy nie miała być nawiązaniem do klimatu filmów z lat 70-80. Tego się nie da powtórzyć i pewnie dziś się to nie sprawdzi. Zemsta jest szybka i komputerowa, taka jakie miało w założeniach być Mroczne Widmo czy Atak klonów.
Zemsta to też pogrzeb tego, co ukazała w sobie nowa trylogia. To bardziej pogrzeb niż narodziny nowego. Nowe rodziło się przez kolejne 19 lat, aby stać się tym co zobaczyliśmy w Nowej Nadziei.
Jedynym miejscem gdzie bez wahania można powiedzieć, że ROTS jest bliższe klasycznym filmom niż TPM i AOTC, to napisy końcowe i muzyka w nich. Bynajmniej nie chodzi o powtarzanie tematów z ANH, ale o to, że muzycznie film kończy się tak jak kończyły się klasyczne epizody.
Zemsta miała dorównać klasycznej trylogii. Pod tym względem zawiodła na pełnej linii. W większości momentów jest najdalsza od niej z wszystkich 3 nowych filmów. Klasyczna trylogia to nie tylko odnowione na maksa klasyczne scenografie czy sprzęty. To klimat, którego Zemsta nie ma. Zemsta to kontynuacja klimatów Mrocznego Widma i Ataku Klonów, oraz pewne konieczne ich niweczenie, psucie. To też pomost, wprowadzenie do starej trylogii, spójne nie dlatego, że zrobione w starym stylu, ale dlatego, że mimo wszystko saga razem jest spójna, zjednoczona, ukończona.
A Zemsta cóż – nie można powiedzieć o niej że jest filmem złym, że najgorsza z sagi. Jest inna, niesamowita, niepowtarzalna i jak żaden inny epizod cierpiąca z powodu ograniczeń czasowych.
„I w rzeczy samej tak jest” jak to powiedział Bail Organa.