Moja pierwsza ocena tego filmu wynosiła okrągłe 0/10, w myślach określiłem dzieło D.V. jako najgorszy wielkobudżetowy film w historii. Przeszło mi też przez myśl, że nawet REBEL MOON mi się bardziej podobało. Na szczęście ochłonąłem, i teraz widzę sprawę nieco trzeźwiej.
Diuna Dwa oczywiście nie jest TRAGICZNA, nie jest nawet ZŁA. To niesamowicie ambitny i bardzo kompetentnie zrealizowany film pod każdym względem. Nie zmienia to jednakowoż faktu, że przez pierwsze dwie godziny seansu nienawidziłem, nienawidziłem, NIENAWIDZIŁEM (ukradzione z Eberta) tego cholerstwa. Problem polega na klasycznym "it`s not you, it`s me". Pierwsze dwa akty D2 po prostu zupełnie mi nie leżą, nie trafiają w moje osobiste gusta i wyobrażenia na temat tego, czym jest kino rozrywkowe, jak to powinno wyglądać, brzmieć, chodzić. To rzadki przypadek, że film (który przecież składa się z wielu elementów) za każdym (prawie) razem wydaje się dokonywać takich wyborów stylistycznych, narracyjnych, że (prawie) wszystko jest dla mnie niestrawne. Tak więc moja alergiczna reakcja jest strikte subiektywna, osobista, a nie że ja zarzucam jakieś niekompetencje, czy inne oszustwa (co robiłem - i podtrzymuję - w wypadku niedawnego dzieła Z. Snydera). Stąd moja "recenzja" to raczej narzekania na to, że film nie trafia w moje osobiste gusta, a nie ocena "na poważnie". Jak ktoś nie chce czytać długiego, chaotycznego bełkotu, proszę przewinąć na dół do sekcji TLDR .
Zacząć można od tego, że minimalistyczny styl D.V. mi się nie podoba. Podobał mi się w ARRIVAL, w BR2049 zaczęło mi trochę przeszkadzać. Teraz "nie mogę".
D2 jest dla mnie filmem pozbawionym kolorów. Wszystko jest szare, bure, brudne, realistyczne i nieatrakcyjne. Monochromatyczna siedziba Harkonnenów to już moim zdaniem przegięcie. Wolałem też rudych Harkonnenów u Lyncha, niż te blade, łyse dziwactwa (wiadomo, rudzi to największa zakała tego świata, na trzech rudych czterech kłamie, etc etc, więc nie muszę nikogo do mojej racji pod tym względem przekonywać. Z drugiej strony, chodziłem kiedyś z taką jedną rudą, miała też mocne zalety).
Diuna Dwa jak dla mnie nie ma zupełnie muzyki. Nie ma żadnego leitmotiwu, żadnego haka melodycznego - a ja za takowe nie mogę uznać tego trzynutowego elfio-kościelno-arabskiego zawodzenia, albo tego drugiego motywu, co był w trailerze D2, tylko w lepszej wersji, bo w filmie jest zagrany na jakimś flecie plastikowym, a w trailerze był "elektryczny". Dwa motywy w całym soundtracku. Niezłe oszustwo. Swoją drogą, ten drugi motyw wydaje się być podejrzanie podobny do pomysłów Steva Lukathera z muzyki do Diuny Lyncha. Oczywiście nie jest to plagiat, czy cytat, ale "koncepcja melodyczna" ewidentnie "zajumana", tylko nie wiem przez którego z tych "geniuszy", czy przez tego kołka Zimmera, czy przez tego koniobijcę Govana. Jeden warty drugiego, mogą spier...! Diuna Lynczowska miała soundtrack nie z tej ziemi, była tam jakaś dramaturgia, coś się DZIAŁO, były jakies harmoniczne perełki, była jakaś zawartość EMOCJONALNA. A w D2 nie ma ani melodii, ani harmonii, ani rytmu. Ergo, w D2 nie ma muzyki. CBDO.
Dla porównania muza z Linczowskiego dzieła:
https://www.youtube.com/watch?v=oauF0jXcAq8&list=PLO6S2qKFLclpgD60htQCLr4CIkz0WqQYM&index=10
"Take My Hand" z napisów końcowych nie będę już dawał, bo wszyscy znamy i wiemy, że to najlepsze end kreditsy w historii, i że kawałek wydziera z butów. Albo, co mi tam, macie, niech się utrwali:
https://www.youtube.com/watch?v=NjJPjAkLXS8
A co mi tam, jeszcze raz nie zaszkodzi:
https://www.youtube.com/watch?v=6GPfuyrEK2U&list=PLO6S2qKFLclpgD60htQCLr4CIkz0WqQYM&index=18
Jeszcze raz, a co:
https://www.youtube.com/watch?v=YD0rTa3n-vg
A sorry, to nie to. (ale posłuchać warto, jak ktoś przesłucha, będzie wiedział dlaczego).
Jasne, na soundtrack starej Diuny można narzekać, że archaiczny, że lata 80-te, że pop-prog-rock głupkowaty. Ale jak słyszę czyjeś genialne pomysły, że nagrywamy betoniarkę na budowie i sprzedajemy to jako muzykę do filmu, to mi się scyzoryk w kieszeni sam otwiera.
W D2 aktorstwo stoi na bardzo wysokim poziomie, i aktorzy mają super gęby (to zdanie głównie tyczy się Paula, Chani, Stilgara), ale to wszystko jest poziom tylko bardzo dobry, a nie LEGENDARNY, jak było u Lincza. Rzućcie okiem powyżej, na end kreditsy do Linczowskiej Diuny. Jakie te postacie mają RYJE. Jakie to są PYSKI. Nie idzie ich zapomnieć. Lynchowski Baron sprzedaje ten film. Feyd-Rautha to Sting!!! Prochnow i von Sydow!! Dourif!!! Kapitan Pikard! Za dużo, żeby wymieniać. Baron Villeneuva to stary, zboczony, chory człowiek na life support, niezdolny do składnego wyrażanania swoich myśli (jeżeli jakieś ma). Rabban jest beznadziejny. Feyd (myślałem, że to ten mutant, co grał Klowna z Piekła w IT) okazuje się być chłopakiem, co grał Elvisa (swoją drogą fajny film i dobry aktor). Elvis do Stinga nie ma startu. Lynchowski Imperator był przebiegłym, wrednym skurwielem w zabójczym mundurze. Imperator w wykonaniu Walkena to chodzący w szlafroku facet, którego krok, ruchy i mowa sugeruje, że niechcący oddalił się z ośrodka dla starszych ludzi z demencją, i teraz nie bardzo wie, jak ma tam wrócić. Irulan jest brzydka i ma zero charyzmy (por. z wyżej pokazaną Virginią Madsen). Chani to kocmołuch. Chani u Lyncha była najpiękniejszą istotą ludzką, jaką kiedykolwiek widziałem na tej Planecie (z wyjątkiem, oczywiście, tej rudej wzmiankowanej wyżej).
Nie podoba mi się tempo D2. Nie jest to taka STRASZNA zamuła, jak było w D1, ale i tak, po prostu, pierwsze dwie godziny nie mają jakiegoś ekscytującego tempa.
Nie podoba mi się stylistyka wizualna i tzw design. D.V. idzie niby w ten minimalizm i techno-realizm, a ile wysiłku designu poszło, żeby Harkonnenów przedstawić jako pająki i inne odrażające robactwo (ich maszyny i architektura są inspirowane insekto-arachnoidalnymi kształtami).
Nie podoba mi się strasznie ciężki i opresyjny klimat niektórych scen. Harkonnenowie są odrażający. Ten syf nie jest niczym skontrowany, jakimś momentem oddechu czy "comic relief". Coś takiego jest KONIECZNE. U Lyncha obłęd i okrucieństwo Harkonnenów był kontrastowany z ich szalonymi wygłupami, i to działało, bo człowiek z jednej strony miał ochotę się zrzygać, a z drugiej nie szło powstrzymać śmiechu. I tak jest w rzeczywistym świecie. Villeneuve celowo zniekształca rzeczywistość, żeby tylko być w stanie wytworzyć kontrast Harkonnenowie-reszta wszechświata, i ten zabieg, wykonany w ten sposób, bardzo mi się nie podoba.
Ja już wieki temu pisałem tu na forum, że Diuna Książkowa jest tak złożona, że film siłą rzeczy będzie musiał wyciąć 80% tego gąszczu informacyjnego, żeby w ogóle dało się z tego zrobic film. I tak jest. Gorzej, że moim zdaniem przestało się to kompletnie trzymać kupy. Moim zdaniem, widownia Diuny 2 dzieli się na trzy części ("trzy połowy", he he): 1. ci, którzy książkę znają, i oglądają sobie film na luzie, jako luźnę ilustrację wydarzeń pamiętanych z książki; 2. ci, którzy nie mają pojęcia o co chodzi; 3. ci, którzy nie chcą się do poprzedniego przyznać (albo jeszcze to do nich nie dotarło). D.V., żeby z książki zrobić film (i to tzw film dla mas), musiał dodać trochę akcji i uczłowieczyć bohaterów (o tym jeszcze nieco niżej). Ale konsekwencja jest taka, że nie wiadomo o co chodzi. Próbowałem postawić się w położeniu widza, kŧóry książki nie czytał i tak sobie myślę, że jak ten człowiek się zastanowi, co właśnie zobaczył, to będzie bełkot. Ale to jest bardzo sprytnie zamaskowane, na tym w sumie polega magia kina i jego hipnotyczna moc. Więc to jest do wybaczenia, a może nawet należy to zaliczyć w poczet zalet tego filmu. Diuna "robi sens" tylko z tym strasznie bogatym tłem. Dżihad sprzed 10,000 lat, KHOAM, Nawigatorzy, Mentaci, tajemnica Salusa Secundus i rodu Corrino, Landsraad, "the tripod of power", etc etc, większość z tego została wycięta bez śladu (zrozumiałe) a trzeba było te wydarzenia jakoś puścić w ruch. Przykład: czemu w ogóle Imperator zlikwidował Atrydów? Odpowiedź: podobno Leto był popularny w Landsraad bo był człowiekiem honorowym i szlachetnym (poza tym był bogaty i potężny). W jakiś sposób podobno zagrażając Imperatorowi. Który sam, pod koniec filmu mówi Paulowi: "twój ojciec wierzył w siłę serca, czyli był człowiekiem słabym". No to sam sobie zaprzecza. Imperator mordując cały Wielki Ród Szlachecki ryzykuje stabilność państwa i swoje bezpieczeństwo, żeby pozbyć się słabeusza? No litości. Duża część dialogów nie ma żadnego sensu / znaczenia. Paul wyznaje miłość Chani, a ona mówi, że będzie z nim tak długo, jak on "pozostanie sobą". To jest bardzo niefortunne bo cały sens i istota Paula to ciągła zmiana i ewolucja / wzrost. Chwila i kontekst, w którym Chani to mówi, też jest fatalny. Gdy usłyszałem tę kwestię w kinie od razu sobie pomyślałem "WAT. Czyli kim ma pozostać? Jak w sumie nie wiadomo kim jest teraz, a on SAM nie wie, czym MOŻE sie stać?". Bes sęsu. Dużo podobnych rzeczy występuje w sporych ilościach. Chęć do mieszania się Harkonnenów w to wszystko poza jakąś niejasną wendettą od 10,000 lat też nie jest umotywowana.
Iloma Fremenami dowodził Paul, czy to była cała północ, czy tylko 200 chłopa z jednej siczy (jak w którymś momencie jest powiedziane), tego kompletnie nie zrozumiałem. Czy Feyd jak przejął dowodzenie to wymordował wszystkich Fremenów na Północy (to by było bez sensu, bo Rabban jednej ekipy nie mógł dojechać), czy tylko znalazł Tabr (i "zdemilitaryzował") - tego nie złapałem. Bo później składa raport wujaszkowi: "cała Północ jest wyzwolona i bezpieczna". Dla mnie kompletnie niezrozumiałe, co się właściwie stało i dlaczego. To w sumie nie jest jakaś niszcząca film wada, raczej rzecz drugo- czy trzeciorzędna, ale jak człowiek siedzi w kinie i nagle jest wyrywany z hipnozy przez jakieś dziwaczne stwierdzenia (co innego wynika z obrazu, co innego mówią - dysonans poznawczy), i czuje że mu się brwi unoszą ze zdziwienia to nie jest super. Może tylko mnie to ugryzło.
O co chodzi Bene Gesserit, które przejęły na siebie ciężar bycia głównym motorem wydarzeń / antagonistą, tego nie zrozumiałem. Czy one chcą tego Kwisatz Haderach czy nie? Raz chcą, potem się boją. To ten ich program miał do K.H. doprowadzić, czy go uniknąć? WHO KNOWS.
Śmieszyła mnie również wielka dbałość twórców filmu, wielka ostrożność, żeby nie wymówić słowa JIHAD. W ostatniej scenie, gdy już lawina rusza, i mama Paula wypowiada te historyczne słowa, D.V. mógł pokazać palca wszystkim politycznie poprawnym osłom i kazać lady Jessice popatrzeć prosto w kamerę i ryknąć "JIHAD, YOU MOTHERFUCKERS YOU! FUCK YOU, FUCK YOUR MOTHER!". Może paru "leftards" (i przy okazji kilku prawicowych analfabetów też) umarło by ze strachu, i świat byłby weselszy.
https://www.youtube.com/watch?v=0Vzu7qpHlIg&t=45s
TLDR:
Dobra, wady podsumowując:
- nie mój styl audio / wizualny
- nie trzyma się kupy
- paskudne, odrażające i dołujące przez pierwsze 2h
- słabe tempo
- słabi antagoniści
- słabe sceny walk, czy to indywidualnych, czy to zbiorowych
- film traktuje materiał źródłowy i widownię zbyt poważnie
- mało (śladowe ilości) humoru i comic relief.
Na szczęście jest dużo mocnego materiału:
- wprowadzone zmiany w fabule dowodzą dużej sprawności twórców
- świetna obsada i aktorstwo
- mocarny "kwadrat emocjonalny" : Chani - Paul - mamuśka - Stilgar. Ogólnie, te postacie niosą ten film, wobec słabości (albo prawie nieobecności) antagonisŧów
- film traktuje materiał źródłowy i widownię odpowiednio poważnie (he, he)
- Chani faktycznie jest świetną, mocarną (trochę tragiczną) postacią z sercem i sensem. Mimo, że to kocmołuch i brudas.
- Irulan jest postacią a nie tekturowym "standem". Ma swoją ROLĘ w tym wszystkim, jest aktywnym uczestnikiem wydarzeń a nie podsuniętą żoną ze względów dynastycznych.
(te dwie ostatnie linijki dowodzą, że wrogość holiłódu wobec BIAŁYCH MĘSZCZYZN nie zna granic. HUE HUE).
- Alia-of-the-Knife <3
- Stilgar FTW
Zalety, c.d.:
Przebłyski zaczynają się od scen ferworu religijnego. W tych momentach film zaczyna być tak jadowity, że aż momentami syczy i skwierczy. Lisan-al-Gaib! Muad`dib! Żarliwa, naiwna religijność Stilgara i jego ekipy, żarty i spojrzenia politowania ze strony sceptyków - to jest ta odrobina luzu i humoru, której ten film tak desperacko potrzebuje. Podział fremeńskiego społeczeństwa na "ludowo pobożnych" believers i racjonalnych non-believers - podział wyraźny, ale bez wrogości - świetna sprawa. Strasznie podobały mi się te gniewne tyrady po arabsku (czy być może w tym "constructed language" fremeńskim). Gdy Paul zmienia się w jasnowidza, generała i w końcu Proroka - no, to jest ten moment, kiedy film w końcu wchodzi na właściwy "bieg". Tak jak pisałem na wstępie, pierwsze (około) dwie godziny to bieda z nędzą. Ostatni akt jest absolutnie bombowy i po prostu ratuje film od bycia wielką, ociężałą, nieruchomą kupą. Przemowa Paula - Proroka, psia wierność pierwszego wyznawcy Stilgara, który ze łzami zachwytu w oczach obserwuje ziszczenie się wyczekiwanego cudu (osobiście znał i dotykał Mesjasza! Może nawet honorowo zginie z Jego Ręki!), reakcja łańcuchowa zapalającego się ognia fanatyzmu - ciężko uwierzyć, że to ten sam film. Rzecz jest tak sprawnie poprowadzona, że sam miałem ochotę wziąć sztandar Dżihadu i ruszyć na niewiernych.
Kolejny totalnie bombowy motyw, to finałowa wolta Paula. Jego zdrada wobec Chani to jedno z największych kurestw jakie widziałem w kinie. Gdy sama Chani zdaje sobie z tego sprawę, genialna scena. Jej spojrzenie przed pojedynkiem Paula z Feydem mówi wszystko - zdradzona Chani znienawidziła Paula w mgnieniu oka i życzy mu śmierci z ręki Harkonnena. To samo w sobie mówi o skali zdrady. To kreatywne podejście do zakończenia tej opowieści i związku Paula z Chani na początku mnie trochę zaskoczyło (w sumie dziwne, żeby nie!) ale szybko stwierdziłem, że to była bardzo dobra decyzja, odważna i na miejscu. A nie niewolnicze trzymanie się książkowego zakończenia. Które, nie oszukujmy się, jest trochę buraczne (i anty-babskie, ale to inna sprawa).
(O rany ale to morderczo długie wyszło. Ładne mi TLDR!)
Podsumowując, dla mnie film jest od bycia kupą niemożebną i 0/10 ratowany przez bombowy trzeci akt.
Być może dla widzów, którzy lubią powolne, medytacyjno/hipnotyczne tempo, współczesne soundtracki (bardziej ilustracyjne niż klasycznie melodyjne / przebojowe), poważny i dołujący nastrój, brak wygłupów, gagów czy humoru, oszczędne i minimalistyczne zdjęcia - dla takich widzów to może być COŚ. Trzeba też być odpornym na pewną dozę rzeczy paskudnych czy sadystycznych.
Ja się do takich widzów nie zaliczam, dla mnie film musi mieć duże tempo, akcję, dudniący rytmicznie soundtrack, wygłupy, humor. Na Litość Boską, mi się "Rise of Skywalker" nieironicznie podoba, więc jak ja mogę Diunę odbierać?
Ciężko jest mi oceniać film, który obiektywnie widzę jako bardzo sprawny pod każdym względem, a który nie leży mi z tytułu mojego buracznego gustu i oczekiwań co do kina "rozrywkowego" (TROS jest bombowe i koniec. No i jak tu ze mną gadać). Może jestem zbyt stary, żeby odpowiednio poważnie traktować fikcję, która tego od widza w pewnym sensie wymaga, bo sama go tak traktuje? Co jest jednocześnie i dobre, i złe.
Tradycyjnie, w oldskulowej skali ocen (2-5) daję 3+ (czytaj dostateczny plus). "Trójka" za trzeci akt, "plus" - na "zachętę (bo kolejna część już podobno w developmencie). Raczej odradzam młodzieży i randkowiczom, bo trochę paskudne i obrzydliwe, a związek kończy się okropnie (psa nie było, więc nie ginie).
PS. Film podobno bije wszelkie rekordy i zwrócił się w jeden weekend, co mnie bardzo cieszy. Niech się więcej dobrych rzeczy robi, nawet takich co się mi nie podobają