Właściwie tuż przed pójściem na seans drugiego "Jokera" odświeżyłem sobie pierwszą część. I to był strzał w dziesiątkę. Bo dużo o tym filmie można powiedzieć, ale to nie jest sequel. To nie jest osobna produkcja. To drugi akt tamtego filmu, który w logiczny i świetny sposób fabularnie kontynuuje upadek tego bohatera. Końcówka pierwszej części to wzlot, ale za nim idzie kolejny upadek i konsekwencje czynów. To wciąż ta sama historia, która tym razem zmierza do gorzkiej konkluzji i to mi się mega podoba.
Pierwszy film był genialny, zdecydowanie znajduje się w ścisłej czołówce kina komiksowego na mojej prywatnej liście. Drugi miejscami zawodzi, nie ma takiej siły rażenia, nie może powielać niektórych elementów, które świetnie zaskoczyły w pierwszej części, ale drugi raz się na nie nie nabierzemy. Zmienia się więc narracja, która dzieje się na trzech równoległych płaszczyznach. Jedna to smutny świat Arthura Flecka, w który wkrada się iskra nadziei, tylko po to by ostatecznie zgasnąć. Drugi to świat postrzegania Jokera, mediów i jego zwolenników, którzy widzą w nim buntownika, ikonę, ale nie dostrzegają w nim człowieka. Pięknie jest to zestawione z pierwszym światem, gdzie Fleck jest popychadłem, obiektem kpin, a tu dla innych ma być idolem, przywódcą, którym on jednak nigdy nie był i nie aspirował, by być. A już na pewno nie jest w stanie sprostać tym oczekiwaniom. Żeby nie pisać więcej, nie zasługuje na to by taki "śmieć" był Jokerem, co także wymownie zostało tu pokazane. Trzeci świat to świat w którym Arthur chciałby żyć, w którym jest Jokerem, ale jakby z innego uniwersum. To świat jego wyobrażeń, w którym coraz mocniej się zamyka. To też jest świat piosenek (i do tego wrócę), które klimatem często nie pasują do reszty. Ale jednocześnie są zrobione tak, by miały wpływ narracyjny. Podoba mi się przechodzenie w ten świat, którego z biegiem filmu jest więcej i więcej. Kiedy Arthur nie jest w stanie słuchać procesu i doświadczać kolejnych trudów rzeczywistości, wchodzi w świat wyobraźni i zamyka się w nim.
Fajne jest tu to, że Joker dla każdego jest czymś innym. Dla jednych zbrodniarzem, dla innych ikoną, a dla Flecka maską, która pozwala mu stanąć na nogi, nabrać pewności, bronić się, ale też popada przy tym w obłęd. Podoba mi się kolejny wzlot w sondzie i to jak brutalnie sprowadzono go na ziemię i jak to go zmienia.
No i wątek miłosny, który jest, a którego nie ma, bo działa inaczej on na różnych rzeczywistościach. Tylko w tej fikcyjnej, to prawdziwa miłość i akceptacja, której tak bardzo Arthur pragnie. Harley z jej agendą jest tu świetnym dodatkiem.
Ekstra są też pewne smaczki, do uniwersum. Nienachalne, ale fajne, jak poranienie twarzy jednego z bohaterów (pewnie już za dużo napisałem). Nie mówiąc już o końcówce. Zamyka ona tą tragedię w dość intrygujący sposób. Warto patrzeć na to co się dzieje w tle. No i żart w środku a propos tego, że to nie jest to na co widzowie czekali.
Aktorsko nadal rewelacyjnie. To co robi Joaquin Phoenix to jest mistrzostwo. Świetne role mają też Lady Gaga i Brendan Gleeson.
Natomiast największy problem to oczywiście cześć musicalowa, która rzuca cień na realizację i odbiór całości. Rozumiem założenie, że dalej i dalej jest jej więcej i zupełnie nie pasuje ona klimatem do reszty. Z tym nie mam problemu. Nawet jeśli często nie wpada ona w ucho, tylko jest... (to akurat pewnie kwestia gustu), to jednak problem mam z czymś innym. Zabija ona tempo filmu, które siada w pewnym momencie. Myślę, że bardziej dynamiczne i wyraziste utwory, mogły by tu lepiej zadziałać. A na pewno chciałbym by ta cześć była krótsza nie w ilości piosenek, ale w tym ile one trwają, by bardziej były przerywnikami. Z drugiej strony doskonale rozumiem, że bez tego ciężko jest pokazać to jak on się zamyka we własnym szaleństwie. Bardzo mi się podobają te fragmenty, gdy mamy szansę zobaczyć jak Arthur śpiewa w realnym świecie, a jak brzmi to w jego iluzorycznym obrazie.
Tak jak wcześniej istotny był "Taksówkarz" tak w tym filmie, to co widzę (poza musicalem), to przede wszystkim kołacze mi się w głowie "Zbrodnia i kara". Zbrodnia, która nie uwolniła Raskolnikowa, nie uwalnia też Flecka. A bohater musi wypić piwo, którego sobie sam nawarzył, co zresztą go przerasta. Jeśli ktoś liczył, że po pierwszym filmie zobaczymy złoczyńcę Jokera, pełnego zbrodniczej werwy, to srogo się rozczaruje. To dokładnie dalszy ciąg upadku Flecka, w którym Joker dał mu trochę złudnej nadziei, uwolnił w nim chwilowo pokłady energii, ale jednocześnie to maska, która go nie zmienia. Pustka, lęki czy nierozwiązane problemy zostają nierozwiązane, a w dodatku dochodzą kolejne. Całość się kumuluje, narasta. Maska to za mało by się z tym wszystkim zmierzyć, nawet jeśli pomaga na pewnym etapie, to jest to zaledwie pożyczka, którą trzeba szybko spłacić bo odsetki rosną. I to mi się tu właśnie najbardziej podoba. A jak jeszcze doda się, że ta historia nie jest samodzielnym bytem, to absolutnie nie dziwi mnie odbiór. Ja to jednak kupuję i wciąż jeszcze analizuję sobie ten film w głowie.