Zmierzyć się z legendą i wyjść z niej "z tarczą" - to się nie zdarza często. Duetowi Spielberg-Kamiński jednak się udało. Choć w zasadzie można by powiedzieć - triu, bo (na całe szczęście) nie ruszono muzyki Bernsteina - jest pewna (uzasadniona fabularnie) zmiana kolejności, ale tylko tyle, żadnego uwspólczesniania, żadnych rapsów (po których wyłączyłem "in the heights" po 15 minutach) itp. I, uniknięto pułapki zrobienia z tego polit-pop gniota dostosowanego do dzisiejszej polityki (jednakże pomijając trudnej tematyki u każdej ze stron), w końcu "is not about race, its about territory" . I, akurat to doskonale rozumiem, pułapkę gett, zamkniętych podwórek i walki o urojone "strefy wpływu". Tak że tego, mam drugi film do tytułu filmu roku, a jeszcze trochę przed nami.
Oczywiście to nie jest "tak samo" - współczesna wersja jest bardziej narracyjna, mamy choćby początek spoilera background stroty z rewolwerem koniec spoilera ale to absolutnie nie przeszkadza. Tylko robi te historię bogatszą, szczególnie dla kogoś kto znał oryginał. A, i część dialogów jest "habla espanol" - zabieg celowy i udany, bo właśnie postrzegamy wtedy Portorykanczyków z punktu widzenia ówczesnych Amerykanów, nie znających powszechnie hiszpańskiego.
A, no i obsada, tu nie ma słabych punktów. I jest jeden zaskakujący (sprawdźcie sami) powrót z oryginalnej obsady. Wszyscy wypadają świetnie, tak muzycznie, jak i aktorsko. Widzieliście Ansela Elgorta w "Baby driver"? To wiecie już o czym mówię. I no tak jest z praktycznie każdym,
Wspominając Kamińskiego, nie można nie wspomnieć o świetnych zdjęciach . Plant, praca kamery, no ale wiadomo. Nie mamy lotniczej panoramy Manhattanu jak w oryginale, ale mamy za to miejsce, gdzie dzisiaj stoi Met Opera. Jest inaczej, prawie w każdej lokacji, ale równie dobrze.
Ale nie, nie powiem że jest to dzieło lepsze. Jest... inne, z ciut innymi lokacjami, zmienioną chorreografią, ale też tak samo dobre jak oryginał, film do którego będę jeszcze wielokrotnie wracał (czekam na steelbooka 4K).
I na koniec drobna dygresja - wyczytałem u kogoś, komu się wydaje że się zna na popkulturze, że utwór "America" dekonstruuje amerykański mit. Śmiechłem bardzo, no bo angielska język trudna język, ale żeby aż tak? Ten utwór, jak coś dekonstruuje, to mit latynoskiego "maczo", dla ktorego idee fix jez zycie na Puerto Rico ze snów (które, poza enkalwami dla turystów i piękną przyrodą jest jednak nie za ciekawym miejscem do życia), z szóstką niedojadających dzieci, a głos kobiet wybrzmiewa jako ten, którym Ameryka daje szansę na jakąś emancypację i wybicie się ponad szarą przeciętność. Pamiętajmy, kiedy to się dzieje i dlaczego wtedy zakup pralki to był skok cywilizacyjny.