Sprawa wygląda tak, że nie oglądałem nigdy Gry o tron. Oczywiście, sporo o niej wiedziałem, tak jak chyba każdy choć powierzchownie i minimalnie będący na bieżąco z kulturą popularną, sporo też o niej czytałem i można powiedzieć, że zawsze się nią interesowałem, będąc wręcz zafascynowanym konceptem tak dorosłej, dojrzałej, rozbudowanej i skomplikowanej w pozytywnym sensie tego słowa produkcji. Zawsze miałem jednak z Grą o tron jeden problem, którym była i jest skala przemocy z nią związana. O ile do tej pory nie widziałem ani jednego odcinka Gry o tron, o tyle z ciekawości rzuciłem kiedyś oko na kompilację najbardziej brutalnych scen, których można w internecie znaleźć od groma. Ta brutalność bardzo długo zniechęcała mnie do sięgnięcia po Grę, mimo regularnie rosnącej chęci, by spróbować się przełamać i mimo dużej wrażliwości jakoś przełknąć tę gorzką pigułkę skomponowaną z lejącej się hektolitrami krwi i latających w ilościach nadwyżkowych flaków i mięsa.
Tak samo miałem z serialem Hannibal. Jego podobnie od długiego czasu chciałem obejrzeć, ale zdawałem sobie sprawę z brutalności i obrzydliwości, które nieuchronnie muszą towarzyszyć serialowi opowiadającemu o człowieku mordującym i jedzącym innych ludzi na potęgę. Pech jednak chciał, że może nie tyle byłem zachwycony tą tematyką czy postacią świata popkultury jaką jest Hannibal Lecter, ale aktorem w nią się wcielającym, czyli Madsem Mikkelsenem, już tak. Po długich podchodach wreszcie sięgnąłem po ten serial. Choć był dla mnie dużym wyzwaniem pod względem psychicznym, bardzo mi się spodobał, a brutalne i obrzydliwe sceny w nim pokazane jakoś przeżyłem. Nie powiem, że po jego obejrzeniu stałem się fanem seriali brutalnych i pełnych przemocy, ale pomyślałem sobie: dobra, to był naprawdę hardkor; skoro to przeżyłem, oglądając serial aż do ostatniego odcinka, i to mimo wielu powodów, które mogły sprawić, że bez wahania mógłbym odpuścić sobie obcowanie z przyjemnością oglądania rozbebeszania ludzkich wnętrzności, to co mi tam, nic mi już niestraszne, sięgam po Grę o tron. Brutalniejsze to w końcu być nie może - pomyślałem sobie. Nie będąc jednak do końca pewnym, czy aby na pewno mam rację, wyguglowałem coś typu „najbardziej brutalne seriale w historii”. Moim oczom ukazało się kilka linków, pod którymi kryły się artykuły zawierające zestawienia takich produkcji. Oczywiście, miałem świadomość, że są one subiektywne, jedna osoba stwierdziła by to, a druga tamto - był to więc powód tego, że na spokojnie przejrzałem wszystkie te artykuły, bez względu na moje sympatie czy antypatie związane z portalami, na których się ukazały oraz bez względu na jakość - różną - tych portali. Zestawienia te były do siebie bardzo podobne. Ogólny obraz powstający na ich bazie nie tylko bardzo mnie zaskoczył, ale i zasmucił oraz zmartwił, bo oto się okazało, że owszem, Hannibal został jednogłośnie uznany za jeden z trzech, czterech najbardziej brutalnych seriali w historii telewizji (na ogół był trzeci, czasami drugi, rzadziej bywało, że znajdował się poza podium), ale Gra o tron wcale mu nie ustępowała. Ba, wręcz przeciwnie, w przypadku większości tych artykułów ich autorzy umieszczali ją wyżej od Hannibala (w kilku zestawieniach Grę umieszczono nawet na pierwszym miejscu, podczas gdy Hannibal nigdy nie dostąpił tego zaszczytu; umówmy się - wątpliwego). I o ile potrafię zrozumieć, że specyfika serialu o masowym mordercy rozbebeszającym swoje ofiary może sprawić, że jego brutalność może być bardziej brutalna i obrzydliwa (jeśli ma jakikolwiek sens pisanie o brutalności brutalności) niż serial, w którym przemoc jest motywem przewodnim, bo i nieodłącznym elementem świata przedstawionego, ale mimo wszystko fakt ten wywarł na mnie niezbyt przyjemne wrażenie, na nowo zrażając mnie do wizji oglądania Gry o tron.
Powyżej opisane rozterki czy oglądać czy nie oglądać, czy za brutalne czy nie za brutalne rozgrywały się minionego już niestety lata. Informacja ta, pozornie tylko niemająca znaczenia, jest o tyle istotna, że rozterki te perfekcyjnie wiążą się datą premiery Rodu smoka, która przypadła na jakiś miesiąc po skończeniu oglądania przeze mnie Hannibala. I tak jak do dziś nie obejrzałem Gry o tron, tak jej prikłel pojawił się w najlepszym do wyobrażenia dla mnie momencie. Nie musiałem zanadto wtajemniczać się bowiem w meandry uniwersum Gry o tron, by z dużym prawdopodobieństwem spodziewać się, że nie tylko znajomość Gry jest nieistotna, by obejrzeć Ród, ale też że jego brutalność na pewno nijak nie będzie mogła równać się z brutalnością Gry. Na tyle, na ile po niegdysiejszym zapoznaniu się z kompilacjami brutalnych scen GOT się orientuję, to wiem, że intuicja mnie nie zawiodła. Pierwszy sezon, czy też - precyzyjniej rzecz ujmując - jego pierwsza połowa okazuje się dla osoby, która poza tym, że nie oglądała pierwowzoru, to też jest niezbyt zapoznana i zaznajomiona z całą złożonością, niuansami, szczegółami, głębią i treściowym bogactwem świata przedstawionego tego uniwersum, jest dobrym i obiecującym prologiem. Do tego takim, który nie zniechęcił ogromem wiążącym się z tym światem, ale który wręcz pozwolił mi złapać pewnego bakcyla. Krótko mówiąc, rozniecił moje zainteresowanie, by nie powiedzieć, że wręcz fascynację tym światem; to zainteresowanie czy wręcz fascynacja zawsze mi towarzyszyły, bo jak wspomniałem, ten koncept przemawia do mnie odkąd pamiętam, jak i cała idea stojąca za tym światem.
Z perspektywy osoby, która dopiero zaczyna dostrzegać pewne niuanse i się w nie zagłębiać, poznając na razie ledwie jakieś zaczątki GOT-owego lore’u, muszę stwierdzić, że HBO odwaliło kawał dobrej roboty. Nie tylko jest to bardzo dobry serial pod względem realizacyjnym (aspekt wizualny, gra aktorska, obsada, muzyka, scenografia, kostiumy, fabuła, mnogość i dojrzałość wątków i wiele więcej), ale jest to też serial zachęcający całym sobą widza do tego, by ten świat poznawać, zachwycać się nim, interesować jego szczegółami coraz bardziej i bardziej, pożerając je wręcz wzrokiem, mając na uwadze ten wspomniany aspekt wizualny. Ponadto zasadniczym plusem tej produkcji, ważniejszym nawet od wszystkich innych pozytywnych jej cech, zarówno tych przeze mnie wymienionych, jak i z różnych powodów pominiętych, jest to, że - z mojego punktu widzenia - jest to serial przystępny. Tak jak stwierdziłem na początku tego akapitu - mogę pochwalić HBO za kawał dobrej roboty zwłaszcza dlatego, że o ile jako osoba, która nigdy nie obejrzała Gry o tron nie mogę stwierdzić, w przeciwieństwie do na przykład jakiejkolwiek produkcji SW, czy twórcy zachowali ducha serii i zgodność z pierwowzorem, o tyle jako jeszcze got-owy laik muszę podkreślić kwestię właśnie tej przystępności. Nie mam poczucia, że zostałem rzucony na głęboką wodę i że nie mogę wypłynąć na ląd z powodu uwikłania w szczegóły i jakąś wiedzę tajemną, do której dostęp mają tylko najbadziej zagorzali fani martinowskiej prozy. Nie mam też poczucia, że twórcy wiele wymagają ode mnie poznawczo jeśli chodzi o posiadanie wiedzy potrzebnej do tego, by wiedzieć i zrozumieć więcej. Wszystko jest przystępne, przejrzyste, proste, ale w swojej prostocie nie banalne ani prostackie - jest to proste w dobrym tego słowa znaczeniu, które sprowadza się mniej więcej do tego, że świat ten zachęca mnie do jego dalszego poznawania, bez obciążania mnie, widza got-owsko niewprawionego, ciężarem faktów, dat, zbędnie zapodanych nazw własnych, mnogości postaci czy skomplikowanych wątków.
Akcja rozwija się powoli, ale nie mam z tym żadnego problemu. Wręcz przeciwnie, realia tej produkcji pozwalają mi na bardziej przyjazne i bezbolesne wejście całym sobą w ten świat, rozumiejąc go, ale i czekając na więcej.
Podoba mi się kierunek, w jakim wszystko zmierza. W dotychczasowych sześciu odcinkach było trochę zaskakujących rozwiązań, ale wszystkie one, zarówno te zaskakująco pozytywnie, jak i negatywnie, zdają się mieć sens dla pewnej ciągłości fabularnej. Piszę o tym dlatego, że znam oczywiście powszechnie obowiązujące twierdzenie o Grze - takie mianowicie, że towarzyszyła jej pewna bezceremonialność związana z zabijaniem ważnych postaci. Kurczowo trzymałem się tej tak naprawdę porady, bo nią ta obiegowa opinia o naturze GOT jest - by nie przywiązywać się do żadnej postaci, bo nie znasz odcinka ani minuty, w której nim się obejrzysz, to już jej nie będzie. O ile z indywidualistycznego punktu widzenia sprowadzającego się do emocji takie zabijanie postaci może wydawać się wadą, o tyle z dramaturgicznego punktu widzenia zawsze poczytywałem sobie tę cechę Gry za jeden z jej największych atutów, bo mało jest tak odważnych i dojrzałych seriali, których twórcy tak otwarcie i bez ceregieli gotowi byliby na zadzieranie z emocjami i uczuciami widzów względem wykreowanych przez nich postaci. Jeśli chodzi natomiast o ten serial, to mam nawet chyba poczucie, że mało postaci na razie ginie - za mało, mimo że sama akcja, jak już wspomniałem, jest dosyć powolna, to nie jest dla mnie za wolna. To ratio związane ze śmierciami może wydawać się dla mnie niskie ze względu na moje nastawienie i świadomość tego, jak pod tym względem wyglądała Gra, ale może to kolejny po brutalności element, który został niejako pomniejszony w przypadku Rodu smoka. Tym niemniej, jeśli chodzi o negatywne odczucia związane z rozwojem fabuły Rodu, to wątpliwości moje budzi tylko ostatni, szósty odcinek, w którym ginie Laena - dosyć szybko i zaskakująco. Tylko nie wiem, czy interpretować to jako wadę. Wydaje się, jakby nie dostała wystarczająco dużo czasu, ale z drugiej strony może była to bardziej sajdkikowa postać niż mogło się wydawać i niż rzeczywiście mi się wydawało.
Poza tym jestem zawiedziony jedynie zmianą jednej z dwóch aktorek. Uważam, że nowa aktorka grająca Alicent jest może nie lepsza, ale że bardziej pasuje jako jej starsza wersja. Czuć w jej przypadku, że jest to jedna i ta sama postać. W przypadku Emily Alcock jestem natomiast zawiedziony tą zmianą, bo ona miała w sobie coś czarującego i wyjątkowego - nie mogę tego raczej powiedzieć o Emmie D’Arcy. Gorsze od faktu, że Alcock wydawała się po prostu ciekawszą odtwórczynią roli Rhaenyry jest jednak to, że w przeciwieństwie do Alicent tutaj w ogóle nie czuć, byśmy mieli do czynienia z tą samą postacią. Ja rozumiem, że upływ czasu robi swoje, lata lecą i w ich trakcie ludzie się zmieniają - ale wajb płynący od Emmy jest zbyt inny, bym niezachwianie odczuwał tę ciągłość. Przy czym rozumiem oczywiście samą konieczność recastingu związanego z upływem lat i z samym tym faktem nie mam najmniejszego problemu. Mimo że braku Emily trochę jednak szkoda.
To w zasadzie chyba moje jedyne jak na razie zastrzeżenia do tego serialu. Jak widać, mam ich zatem naprawdę bardzo mało. Na duży plus gra Marta Smitha i postać Viserysa, który jest chyba moją ulubioną w Rodzie. Bardzo pozytywnym zaskoczeniem jest w ogóle to, że jeszcze go nie zabili, choć od początku - mimo mojej nieznajomości wydarzeń przedstawionych w książkach, na podstawie których powstał ten serial - jasne było, że długo nie pociągnie, a od trzeciego odcinka, że jego śmierć to kwestia niemal dosłownie chwil na ekranie. Czym dłużej pożyje, tym lepiej dla fabuły, bo to naprawdę dobra postać. I wielkie propsy dla Paddy’ego Considine’a.
Dobra, rozpisałem się jak zwykle. Kończę post i lecę oglądać siódmy odcinek.
Niech Moc będzie z Wami.