Hmm, przepraszam za truizm, ale jest to dość złożone. W tym przede wszystkim sensie, że współcześnie bardzo trudno określić gatunek - na dobrą sprawę czegokolwiek. Jest to jakaś cecha charakterystyczna czasów postmodernistycznych, w których żyjemy, gdzie wszystko stało się płynne, trudne do określenia i zaszufladkowania. Takie starania włożenia czegoś w znane nam ramy, dążenie do prostych i jednoznacznych klasyfikacji, próby odwołania się do stworzonych w innych czasach i warunkach modeli, teorii, terminologii, podziałów, odeszły już albo przynajmniej odchodzą do lamusa - albo jeszcze inaczej: odeszły, a jeszcze trochę wody w Wiśle upłynąć musi, byśmy to ogólnospołecznie dostrzegli. I jest to moja uniwersalna uwaga, nieodnosząca się bezpośrednio do kwestii fantasy czy s-f.
Poczyniłem powyższy wstęp, by przejść do uwagi konkretniejszej, a mianowicie - zanim odpowiem na pytanie (i tak wymijająco ) - że w związku z powyższym trudno jest mi szufladkować cokolwiek jako albo fantasy, albo s-f. Są to tak podobne do siebie gatunki, że ani jeden, ani drugi nie ma do siebie ani jednego do tego stopnia podobnego jak s-f jest podobne do fantasy i odwrotnie, że trudno jeszcze przed latami i dzisiejszymi kłopotami z klasyfikacją gatunkową różnych dzieł było postawić wyraźną granicę, a co dopiero dziś, gdy ten synkretyzm jest posunięty o wiele dalej i gdzie mamy do czynienia z istnymi hybrydami fantaso-s-f-owymi. W jednym dziele przecież mamy niekiedy do czynienia z mieszanką jednego z drugim, film s-f często korzysta z elementów i schematów wywodzących się z fantastyki i odwrotnie. Żaden tytuł podczas pisania tego posta nie przychodzi mi do głowy, ale konia z rzędem temu, kto patrząc na przykład na jakąś listę najlepszych stu filmów zarówno fantasy, jak i science fiction poczytnego branżowego magazynu tematycznego byłby w stanie bez zawahania i wątpliwości przypisać bezbłędnie każdy z tych filmów do jednej z dwóch dostępnych kategorii. Myślę że byłaby to nie lada sztuka.
Już nie chodzi zresztą o błędność czy bezbłędność, bo nie ma co tak usilnie skupiać się i być przywiązanymi do tych łatek - nimi niech zajmują się akademicy, albo nawet i oni niech dadzą sobie z tym spokój, bo po kiego to. Jest tak wiele elementarnych wątpliwości co do gatunkowości różnych dzieł, i tak często wobec jednego dzieła padają dwie albo kilka różnych, skrajnych wręcz i zupełnie niebliźniaczych propozycji gatunkowych, że naprawdę lepiej nie zaprzątać sobie tym głowy. Bowiem najważniejsza jest - i teraz myśl, do której wrócę później - historia, a nie gatunek. Treść, a nie forma. Nigdy nie rozumiałem tego fetyszu uporządkowania sobie wszystkiego, od właśnie gatunku dzieła począwszy. Wystarczy spojrzeć na listę nominacji do nagrody Nike, by złapać się wielokrotnie za głowę, gdy widzi się przypisane różnym książkom klasyfikacje i wymyślane nowe gatunki (nie przez jury, bo zestaw gatunków jest stały i niezmienny i ściśle pilnowane jest, by żaden nie był niedoreprezentowany, ale przez recenzentów tych książek, którzy na łamach poważnych nierzadko mediów spierają się nad ową gatunkowością). Ponadto rozwój technologii, jak i rozwój cywilizacyjny jako taki sprawia, że powstają wciąż nowe formy opowieści, że tym bardziej nie ma co. Vide festiwale filmów kręconych komórkami. Może nie jest to oddzielny gatunek jako taki, a bardziej forma, ale wiadomo o co chodzi.
I tutaj wracam, tak jak zapowiedziałem w powyższym akapicie, do tamtego przemyślenia, że dla mnie zawsze ważniejsza była historia niż forma. I tak s-f-owy sznyt Star Wars zawsze był bardziej kostiumem niż pożądaną i preferowaną formą gatunkową. Słowem: celem samym w sobie nigdy nie była zaawansowana technologia, super statki kosmiczne, miecze świetlne, skoki w nadprzestrzeń i rzeczy tego typu. Może przesadą jest stwierdzenie, że nigdy, bo jednak dla kilkuletniego dzieciaka, a takim byłem, kiedy zainteresowałem się SW, niesamowitą moc przyciągającą stanowią na przykład w tym konkretnym przypadku miecze świetlne i nie będę próbował kłamać, że wyłamałem się z tego schematu, bo się nie wyłamałem. Ale nie zmienia to faktu, że za mojego świadomego, dorosłego można by powiedzieć życia SW zacząłem cenić za te inne rzeczy właśnie - historię, ponadczasowość, uniwersalność, znane motywy, nawiązania kulturowe, a innymi słowami kluczami pozwalającymi mi dalej się SW interesować są przywiązanie i nawyk. Oczywiście, dalej pasjonują mnie pojedynki na miecze świetlne, czekam wytrwale na coraz to nowsze, pomiędzy kolejnymi Force userami, tak więc wykazuję takie typowo nerdowskie podejście do SW, ale równie istotnym jest dla mnie to humanistyczne. Więc kwestia historii, motywów, schematów, zjawisk, mechanizmów społecznych, politycznych i tym podobnych. A kostium, choć atrakcyjny dla oka, ucha i po prostu tak ogólnie, kostiumem pozostanie.
SW są dla mnie jednocześnie namiastką wyobrażenia tego, jak mogą działać inne społeczeństwa czy też raczej cywilizacje poza Ziemią, co mnie interesuje. Ale jednak jedynie namiastką, bo nie da się nie dostrzec, że realia z pozoru obcej nam galaktyki przedstawionej w SW są... hmm... bardzo ludzkie, bardzo ziemskie, mało wymyślne, wszystko jest sprowadzone do dobrze nam znanych zasad rządzących naszymi ziemskimi cywilizacjami. Znowu - z punktu widzenia humanistycznego i uniwersalistycznego ma to swoje niewątpliwe plusy, ale należy mieć na uwadze ograniczenia i to, że SW nie jest najbardziej zaawansowanym dziełem w zakresie abstrakcyjnego myślenia o życiu poza Ziemią. Dlatego olbrzymią wartością są dla mnie wszelkie realistyczne, ale zarazem bardzo abstrakcyjne (tak, wiem, że niezły to oksymoron - realistyczna atrakcja, ot co) intelektualne wyobrażenia na temat tego, jak mogą wyglądać i funkcjonować inne potencjalne gatunki, cywilizacje pozaziemskie, ich społeczne zasady i fundamenty. Realizm polega w tym przypadku na założeniu, że nierealistycznym jest przedstawiać takie cywilizacje jako zbliżone do naszych - biologicznie, intelektualnie, duchowo, strukturalnie jeśli chodzi o społeczeństwo jako takie, jego problemy, kody kulturowe, schematy myśleniowe itp. A abstrakcyjność na uwzględnieniu tej konieczności oddalenia się od znanych nam i łatwych do zastosowania wzorów. Takich mądrych filmów niestety jest mało - albo może przynajmniej ja mało znam. Jeśli ktoś zna, to niech podrzuci. Mam w głowie kilka, które w ostatnich latach obejrzałem, ale niestety moja pamięć złotej rybki nie pozwala mi do nich nijak dotrzeć i wypisać ich tytuły, bo ani ich nie pamiętam, ani żadnych nazwisk, czy to reżyserów, czy to aktorów.
Jak widzicie, z racji mojego skupienia się jak dotychczas na opisie s-f wywnioskować by można, że jestem znacznie większym zwolennikiem s-f właśnie. Nie do końca jednak. Bo w ogóle z racji tych moich postawionych - zasadnych uważam - wątpliwości co do ambitności gatunkowej SW dojść należy do konstatacji, że bycie fanem SW nie musi się automatycznie przekładać na bycie fanem s-f ogólnie. Może oczywistość, ale nie jestem przekonany, czy aż taka, bo przynajmniej osoby patrzące na nas, fanów SW, jak na wariatów (czyli - umówmy się - zdecydowana większość społeczeństwa ) wykształciła sobie taki stereotyp, w który silnie wierzy, że każdy właśnie fan SW to totalny nerd, który żyje w swoim świecie i nic poza s-f nie widzi. Wydaje mi się jednak, że specyfika SW jako wielkiej marki, spopularyzowanej i rozrośniętej, a przez tę swoją masowość nastawionej na odbiorców mniej zafascynowanych gatunkiem jako takim, sprawia, że łatwo o fanów SW nieinteresujących się s-f. Pozostaje jeszcze zresztą kwestia, że są różne co do ambicji s-f. Jeden film s-f nie jest równy drugiemu (przepraszam za kolejny truizm). Niestety dominują te gorsze, mniej ambitne (gorzej oczywiście jest pod tym względem z fantastyką). Ja o sobie mogę powiedzieć, że poza SW jestem względnie zainteresowanym odbiorcą s-f. Ta względność sprowadza się do tego właśnie, że nie interesują mnie drenujące portfel i odmóżdżające blokbastery - jedynie te co ambitniejsze produkcje. Z racji ich mniejszościowego udziału w światowym rynku s-f, cóż - jestem właśnie zainteresowany względnie, a nie totalnie.
Jeśli idzie o fantastykę, albo przynajmniej to, co się za nią uważa, to w jej przypadku jestem jeszcze mniej na nią otwarty niż na s-f. Jestem fanem Harry”ego Pottera, ale poza tym nic do mnie z tego mejnstrimu nie trafia. Nie czytałem ani nie oglądałem ani Gry o tron, ani Wiedźmina (ani w niego nie grałem), Władcy Pierścieni ani Hobbita fanem nie jestem, choć doceniam. Ale nie mój klimat. Poza mejnstrim się nigdy nie wypuszczałem. Ani po niszową literaturę fantasy nigdy nie sięgnąłem, ani w żadną grę z tego gatunku nigdy chyba nie grałem, mimo że na przestrzeni mojego życia obrodziło w solidne ich ilości. Wynika to z tego, że za grami ogólnie nie przepadam i dużo nie gram, a seriali takich jak Wiedźmin i Gra o tron nie oglądałem, bo są dla mnie po prostu zbyt brutalne. Jestem naprawdę wrażliwym widzem, nienawidzę horrorów, żadnego w życiu nie widziałem i się to nie zmieni. Chyba to obwieszczenie daje Wam jako takie wyobrażenie, skąd ta moja niechęć wobec tych seriali - przemocy po prostu nie lubię w nadmiarze, a właśnie taki mam obraz tych dwóch produkcji, ale nie tylko ich - posłużyły mi one po prostu za przykłady, jedne z najbadziej znanych.
Mógłbym jeszcze trochę napisać, ale to mój pierwszy post po długim czasie, więc już mi się nie chce, a poza tym już późno, i fajnie by też było, by wszyscy nie stwierdzili, że TL;DR, więc na tym może poprzestanę.
Niech Moc będzie z Wami.