Jedna z moich ulubionych powieści z serii. Dzieje się dużo, filmowo i z rozmachem, to w mojej ocenie najlepsza historia Andersona. Nie szarżuje z dziwnymi pomysłami rodem z tandetnej SF, skupia się na klasycznych przygodach rodem z kinowej trylogii - i tej nowej i starej.
Przede wszystkim mamy losy Natasi Daali, która dąży do konsolidacji Imperium, po trupach do celu osiąga swój cel, przez chwilę jest u szczytu władzy, ale pech jej nie opuszcza. Anderson po raz kolejny prezentuje nam silną, kobiecą postać, której puszczają nerwy w kryzysowej sytuacji. Niestety jej geniusz taktyczny, tak hołubiony przez Tarkina jest przereklamowany, po raz kolejny nie zdaje egzaminu w praktycznym zastosowaniu, Daala sama przyznaje, że nie ma głowy do zarządzania zasobami Imperium a logistyka armii ją nuży. Powraca również Gilad Pellaeon, który próbuje odnaleźć się pod rozkazami Imperialnych Lordów po śmierci swego mentora. Anderson bardzo dobrze wykorzystał postać wykreowaną przez Zahna i nadał jej w tej powieści nowy kierunek, którego zwieńczeniem będzie przewodzenie Imperium w przyszłości.
Ciekawie też wypada ukazanie zmagań Imperialnych watażków - walki domowe Imperium to arcy-ciekawy temat, niewykorzystany jednak zupełnie, ani w nowym ani w starym kanonie. A walki samozwańczych Lordów potrafią być prowadzone z rozmachem - Teradoc ma kilkanaście ISD II a Harsk stawia na mniejsze i bardziej mobilne watahy niszczycieli klasy Victory - tu liczone w dziesiątkach - nie jestem pewien, czy Anderson wczytał się w przewodnik po statkach i okrętach, ale 80 niszczycieli tego typu powinno stanowić olbrzymie zagrożenie dla floty liniowej Nowej Republiki a nie stanowić jedynie wsparcie i siły angażujące wroga do momentu przybycia SSD ... ale tego typu nieścisłości do niestety standard naszego ukochanego uniwersum.
Teoretycznie jest to też tom drugi trylogii Callisty - autor nabiera jednak wody w usta, ucina wątek z "Dzieci Jedi" to podróży zakochanego Luka wraz z ukochaną po bliskich mu planetach - mamy krótką wizytę na Dagobah i mrożący krew w żyłach pobyt na Hoth.
Anderson również zdał sobie chyba sprawę z tego, ze w poprzednich powieściach przedobrzył z technikaliami superbroni, nabrał jakby pokory, ponieważ tytułowy "Miecz Ciemności" to budżetowy, mobilny superlaser z Gwiazdy Śmierci, w dodatku budowany po taniości przez skąpego Hutta i niekompetentny zespół na umowie zlecenie. Fajny koncept, pasujący do specyfiki tej ślimaczej rasy gangsterów.
W pamięci mocno mi też zapadła pierwsza bitwa o Akademię Jedi (a było ich kilka ...) - Imperium przeprowadza nieskoordynowany, zmasowany atak bez żadnego rozpoznania, z użyciem TIE, bombowców, AT-ST, Juggernautów i latających fortec, bez wsparcia piechoty (sic!) a świeżo upieczeni uczniowie Luke`a walczą, używając mocy jak w najlepszych momentach z gry "the Force Unleashed". Samo poświęcenie Dorska 81 jest dosyć epickie i podniosłe, zwłaszcza, że śledzimy perypetie tej postaci przez całą powieść i jesteśmy świadkami metamorfozy bezwolnego klona w charyzmatycznego, pełnego oddania rycerza Jedi. Motyw z wypchnięciem poza system flotylli ISD bardzo mi pasuje do estetyki gwiezdno-wojennej, tu grupa kilkudziesięciu Jedi i padawanów łączy swe siły i skupisko mocy w dawnej świątyni Sithów co niejako może tłumaczyć tak spektakularny efekt końcowy.
Fajna lektura po prostu, styl autora bardzo przystępny (jak zwykle), czyta się bez bólu. Subiektywnie dałbym 8/10, ale jak już pisałem bardzo lubię tą książkę.