Trafiła kosa na kamień.
W 2020 przeczytałem ponad 20 powieści ze starego kanonu, do wielu wracając po wielu, wielu latach. Praktycznie każdy tytuł dał mi sporo frajdy z lektury a jego przeczytanie było kwestią 2-3 dni.
Czytając w porządku chronologicznym wszystkie książkowe i komiksowe pozycje, których akcja toczy się po bitwie o Endor dotarłem do pierwszej "cienkiej czerwonej linii" która oddziela prawdziwego fana od casuala!
"Trylogia Callisty" - dziwaczny twór na który składają się dwie powieści autorstwa Barbary Hambly właśnie i fantastyczny tom "Miecz Ciemności" Kevina J. Andersona, który swego czasu czytałem z 3-4 razy. Nigdy jednak nie czytałem jeszcze książek tej pisarki. Sama forma trylogii jest mocno umowna, nie wiem czy taka to była decyzja wydawnictwa czy koncept obu pisarzy (jak mi kurier dowiezie w końcu "The essential reader`s companion" to może tam znajdę odpowiedź) - przez 3 powieści śledzimy m.in. losy dziewczyny Luka Skywalkera.
Ale wróćmy do pierwszego tomu - "Dzieci Jedi" wydane w 1995 roku - to były dziwne czasy dla raczkującego wówczas EU - nie wiedziano wówczas w którą stronę historie z odległej galaktyki mają dążyć - czy akcja ma być mocno filmowa, epicka, bardziej fantasy czy naukowego SF. Nie było wtedy jeszcze czegoś na kształt "story group", które dopiero przy Nowej Erze Jedi zaczęło planować na dużą skalę kierunek w jakim podąży historia galaktyki.
Takim bękartem owych czasów jest właśnie ta powieść - korzysta z momentu, gdzie mamy status quo w galaktyce - Luke naucza w akademii nowe pokolenie Jedi, Leia reprezentuje Nową Republikę a skłóceni Imperialni Lordowie strzegą swych małych królestw - nuda nic się nie dzieje. Idealny moment na kameralną przygodę dla znanych bohaterów?
Barbara Hambly to pisarka ze sporym doświadczeniem, ale już pierwsze rozdziały książki, pełne nieudolnej ekspozycji wplatanej w dialogi źle świadczą o jej warsztacie. Może to wina kiepskiego polskiego przekładu, ale momentami mamy do czynienia z tak siermiężnymi opisami, że bliżej im do amatorskiej pracy, a nie zawodowej pisarki. Byłem nie raz, nie dwa zażenowany - Hambly ma problem z sensownym przedstawieniem nowych postaci, ich relacji, czasem przeskakuje z tematu na temat, zmienia lokacje nie informując o tym czytelnika (np. Leia rozmawia z Lukiem w jego pokoju, poczym spogląda na rannego przemytnika ... który spoczywa w ambulatorium z którego wyszła w poprzednim rozdziale do brata właśnie).
Kiepski, toporny styl niczego nie jest w stanie zrekompensować, tacy doświadczenia pisarze licencyjni, jak Troy Denning, Salvatore, Karpyshyn, czy nawet Anderson, jeżeli stworzą kiepską historię to często czyta się ją lekko i bez większych problemów bo potrafią pisać przystępnie grafomańsko. Niestety w "Dzieciach Jedi" zawodzi również fabuła - jestem "dopiero" w połowie powieści, może jeszcze mnie czymś zaskoczy, ale dosyć szybko fabuła dzieli się na dwa wątki - Luke trafia na tajemniczą asteroidę-stację bojową a Leia z Hanem szukają śladów tytułowych dzieci na kolonii uprawnej(?).
Nie czuć tu w ogóle klimatu gwiezdnych wojen - to na prawdę dziwaczny twór literacki - Luke wdaje się w jakiś odpowiednik "battle royale" na stacji "Oko Palpatine`a" - ta w pełni zautomatyzowana stacja przypomina pomysły z nowego kanonu, zwłaszcza te tajemnicze bazy i konstrukty Imperatora na Jakku o których wspomina Wendind w swej trylogii jak żywo ją przypominają. AI stacji wariuje i zalicza tourne po galaktyce - zamiast jednak ładować na pokład legiony szturmowców to łapie jak leci tubylców m.in. z Tatooine i poddaje ich praniu mózgu. Mamy więc walki między Gamoreannami w zbrojach szturmowców, Ludźmi Piasku, Talzami i dziwacznymi tworami przypominającymi porosty i glinę. Wszyscy są naćpani i pod wpływem halucynacji. Mamy tu masę sytuacji rodem z kiepskiego sitcomu. Luke przez prawie połowę książki próbuje nawiązać kontakt z systemem owej stacji, trochę walczy albo karmi owych pasażerów na gapę i na razie to tyle.
Leia w tym czasie zwiedza pewną planetę, na której być może ukrywały się dzieci Jedi, ale wątek jeszcze nie zdążył ruszyć, Han za to wierci w ścianie i znajduje ukryty tunel - walczy z armią byłych przemytników - teraz naćpanych zombie i ... z mackowatymi galaretami (co ta autorka ma za fetysz ...).
Do tego pełno tu pseudo-naukowego dialogu i żargonu - bohaterowie co chwila spekulują odnośnie badanych surowców, materiałów i leków - mnóstwo tu fikcyjnych nazw ale i znanych nam - pojawia się nawet liczba Pi (CO?). Dużo tu bełkotu w stylu "musimy napolaryzować łącze główne, inaczej fale gamma zmodyfikują nam radiatony" "och nie, już uruchamiam jonizatory pomocnicze w moich chipie!" - ot, klasyka kiepskiego SF, jakie zalało rynek w latach 90-tych. Na pewno nie są to Gwiezdne Wojny.
Trochę się rozpisałem, jak dobrnę do końca to jeszcze podzielę się wrażeniami
Jedno jest pewne - "Dzieci Jedi" i "Paneta Zmierzchu" były otoczone mroczną legendą jeszcze w czasach, gdy legendy były obowiązującym kanonem. Ta druga powieść ma nawet swój temat na bastionie o tu: https://gwiezdne-wojny.pl/Forum/Temat/13211
Znajduję jednak jedną zaletę i to całkiem sporą - autorka często nawiązuje do EU a bohaterowie odwołują się do swych doświadczeń nie tylko z filmów ale i z książek np. Leia widząc rozległą puszczę przypomina sobie z niepokojem przygody na Kashyyyku z trylogii Thrawna. Tych nawiązań jest sporo i akurat pod tym względem inni autorzy mogliby brać przykład z Barbary Hambly. To jej się udało.