Syndrom małej galaktyki to wrażenie wywołane przez przełożenie scenariusza prosto na ekran. Ujęcia "The Force Awakens" są bardzo ładne, atak na wioskę na Jakku jest efektowny, szczególnie, gdy skupia się na Finnie. Po śmierci kolegi z oddziału, gdy Finn doznaje czegoś bliskiego panice lub szokowi na polu bitwy, siłą tej sceny jest idealne połączenie sztuki obrazu i dźwięki, co wprowadza odpowiednie dla opowiadanej historii bodźce. Widz nawiązuje więź z bohaterem, ale mimo wszystko, w tym momencie skupiamy się tylko i wyłącznie na tej jednej postaci, na jej przeżyciach, dowiadujemy się o jej wewnętrznej walce, co jest bardzo dobrze poprowadzone, jednak jeśli zastanowimy się, czy wiedza widza na temat całej galaktyki uległa zmianie, to odpowiem, nie szczególnie. No, ale w takim razie, jak pozbyć się wrażenia małej galaktyki? Tempo filmu (TFA) pędzi, bohaterowie nieustannie są w ruchu, z krótkimi momentami, gdy mogą trochę ze sobą porozmawiać, nawet po udanej ucieczce z Jakku, jest taka scena, gdy Finn i Rey energicznie ze sobą dyskutują("Gdzie nauczyłaś się latać?" etc.), kręcą się w miejscu, co dodaje dynamiki tej scenie. To na pewno jest potrzebne, ale ponownie, czy to zmienia cokolwiek w postrzeganiu galaktyki? Nie. Minusem tego filmu jest to, że gdy tempo zwalnia i bohaterowie mają czas na rozmowę, nie dostajemy zbyt wiele nie tyle scen samego krajobrazu, co, jak ja to czasami nazywam, wypełniaczy tła kadru, czyli np. co akurat pojawiło się w "Przebudzeniu Mocy"- gdy po raz pierwszy poznajemy Rey, gdy chwilę później zjeżdża, jak na sankach, widzimy ujęcie pustyni, nic tam się szczególnie nie dzieje, lubię tę scenę, bo doceniam jej minimalizm, spokojny widźwięk, gdy akcja zwalnia. Jednak chwilę później dostajemy ujęcie na stary, zniszczony imperialny gwiezdny niszczyciel. Według mnie, to fenomenalny bodziec dla widza, wypełnia tło czymś, co ma jakąś historię, nadaje kolejnego wymiaru tej scenie, ponieważ pobudza wyobraźnię. Według mnie, mało jest takich scen. Canto Bight z "Ostatniego Jedi" nie robi na mnie takiego wrażenia, bo za dużo się dzieje w tej scenie, za dużo rzeczy, które widz mógłby przetworzyć. Jasne, widzimy dużo nowych obcych, piękne efekty, ale moim zdaniem, można to było zrobić lepiej, mniej efekciarsko. Ciężko to przetworzyć. Przesyt u widza nie jest dobry. Wiadomo, że każdy film potrzebuje indywidualnego podejścia. To, o czym piszę, nie miałoby takiego wydźwięku, gdyby film nie był kontynuacją, częścią jakiejś sagi, niszczyciel w tle nie miałby takiego znaczenia dla widza, dlatego piszę, że każdy film potrzebuje indywidualnego podejścia. To, o czym piszę, nie jest próbą wywołania nostalgii u widza, czy daremnym easter eggiem, dobrze wiemy, jak one wyglądają i czemu mają służyć. To coś zupełnie innego. Można by powiedzieć, że to wątki poboczne filmu, które rozwijane są w wyobraźni widza. Takich sposobów na poszerzanie uniwersum uniwersum bez wtrącania w to książek, komiksów, czy gier, jest tak wiele, jak wielki jest wszechświat. Reżysera ogranicza jedynie wyobraźnia. Pod tym względem żaden epizod sagi nie jest idealny, nawet OT zawdzięcza swój współczesny wydźwięk prequelom, a nawet EU. Film powinien bronić się sam i to właśnie to znaczy.
Trochę się rozpisałem, ale starałem się wypowiedzieć zwięźle, więc jeśli napisałem coś niejasno lub mam coś dopowiedzieć, to w porządku. Nie chciałem, żeby wyszło z tego jakieś nudzące kazanie. Tak to widzę.