chyba zawsze chodziło mi gdzieś tam z tyłu głowy (przynajmniej odkąd pamiętam) i wydawało mi się w miarę atrakcyjną formą aktywności. Może dlatego, że lubię spacerować i włóczyć się gdzie popadnie, a to jest chyba trochę pokrewny temat. Z drugiej strony nigdy nie czułem jakiejś specjalnej spiny w bieganiu. Do sprinterów zawsze było mi daleko (nie wiem, może nogi za krótkie albo zwyczajnie za wolno się kręcą), więc raczej wolałem stawiać na pokonywanie odległości niż podkręcanie tempa.
W przeszłości pojawiały się jakieś drobne, powiedzmy biegowe, epizody. W ósmej klasie udała mi się załapać do rezerwowego składu ma sztafetę międzyszkolną, ostatecznie nie pobiegłem ale za to przynajmniej na legalu udało się urwać z lekcji. Gdy w ogólniaku dowiedziałem się, ze kumpel biega wieczorami to jakoś tak od razu się do niego przypiąłem. Tempa nie mierzyliśmy, jakoś do głowy nam to nie przyszło, jechaliśmy na spokojnie, a dystans z czasem sam rósł. Naprawdę przyjemnie się wtedy gadało. Z czasem człowiek czuł się lepiej i pamiętam, że wtedy odkryłem jak świetnie się biega zimą na lekkim mrozie. Ciało jakoś tak samo wyrywło do przodu żeby się ogrzać. Powietrze w płucach wydawało się czystsze i bardziej rześkie (nie wiem, albo wiatr rozwiewał smog albo ludzie w piecach mniej śmieci wtedy palili, bo dziś to mam wrażenie, że jest masakra). Fajnie wspominam ten okres. Potem na studiach też chyba coś było, ale szczegóły już mi umknęły.
Po dłuższej przerwie wróciłem trochę do biegania parę lat temu. Powód był prosty, odezwała się we mnie potrzeba ruchu. Praca przed kompem przez większość dnia trochę mimo wszystko dobija. Jakoś tak się złożyło, że brat biorąc udział w zawodach zaczął mnie też zachęcać. Ogólna popularność czy moda na bieganie pewnie dorzuciła trochę swoje trzy grosze. Mój ojciec kiedyś stwierdził, że to w sumie zabawne jak się pewne rzeczy zmieniają. Za czasów jego młodości, gdy był dosyć mocno aktywny sportowo, to ludzie na takich biegaczy, jeżeli faktycznie nie byli trenującymi sportowcami, patrzyli jak na dziwaków. A teraz praktycznie gdzie nie spojrzeć można wypatrzeć jak ktoś sobie szybciej lub wolniej drepcze. W każdym razie tym razem zagłębiając się w temat postanowiłem lekko się doedukować. Coś tam poczytałem o rożnego rodzaju treningach, rozgrzewce, stretchingu i takich tam. Zamiast trampek czy byle jakich butów zaopatrzyłem się w biegówki marki no name z Lidla. Nic specjalnego, ale pomyślałem, że to zawsze coś i dla mnie się sprawdzają. Wybrałem się na stadion lekkoatletyczny (na tartanie się lepiej i zdecydowanie zdrowiej biega) i w ramach akcji „Biegam bo lubię” podłapałem kilka rzeczy.
Zatrzymam się tu na chwilę z wyjaśnieniem czym jest „Biegam bo lubię”. To zupełnie darmowa akcja organizowana w wielu miastach Polski. Raz w tygodniu od wiosny do jesieni. Trenerzy lokalnych zespołów lekkoatletycznych, na zasadzie wolontariatu prowadzą treningi dla chętnych w ramach propagowania dyscypliny jaką jest bieganie. Nie ma żadnych zapisów czy czegoś w tym stylu, wystarczy przyjść i tyle. Trenerzy pokazują jak zrobić dobrze rozgrzewkę i rozciąganie, proponują różnego rodzaju treningi i korygują błędy prowadzące do kontuzji. Każdy biega tyle ile może i na ile się czuje, na zdrowo i dla przyjemności Przydatna sprawa szczególnie dla początkujących i nie tylko. Można podpytać o wiele rzeczy i rozwiać wątpliwości. A przekrój biegaczy jest od totalnych nowicjuszy po weteranów maratonów. Mnie się przydało.
I tak sobie teraz biegam od czasu do czasu. Czasami mniej lub bardziej regularnie/nieregularnie. Dla potrzymania kondycji, dla odrobiny ruchu i ogólnego lepszego samopoczucia. Taki mocno casualowy biegacz lub jak pewnie niektórzy stwierdzą zwykły truchtacz. Nie używam endomondo ani innych aplikacji, bez specjalnych ciuchów, prosta koszulka, spodenki czy dres wystarczają. Czas sprawdzam orientacyjnie, głównie po to aby wiedzieć która godzina i kiedy czas wracać do domu. Dokładnych pomiarów nie robię. Jak czuje, że moc jest w nogach to biegnę szybciej, jak zaczyna brakować pary to wolniej. Zresztą to już nie ten wiek na wykręcanie nie wiadomo jakich czasówek. Gdybym zabrał się na poważnie za bieganie mając kilkanaście lub dwadzieścia parę lat to można by się ewentualnie pokusić o jakieś wyniki. Ale teraz to zwyczajnie szkoda szarpać zdrowie. Nie mówię, że nie warto bić życiówek. Wręcz przeciwnie, warto chociażby tylko i wyłącznie dla własnej satysfakcji (oczywiście pod warunkiem, że robi się to z głową). To zawsze przyjemne uczucie dorzucić kolejny kilometr do rekordu czy urwać kolejne sekundy/minuty na jakimś dystansie. Tylko, że w pewnym momencie, zresztą tak jak ze wszystkim w życiu, trzeba się będzie temu poświęcać bardziej, aby więcej osiągnąć. A ja nie mam na to czasu i tak naprawdę ochoty. Lubię wyskoczyć również na basen, rower, rolki (to ostatnie właściwie wciągnęło mnie nawet bardziej niż bieganie i bardzo żałuję, że tak późno odkryłem jaka to świetna sprawa) i są też inne rzeczy, które człowiek chce robić. Widzę jednak, że jest sporo osób, które wkręcają się bardzo w bieganie. Podporządkowują swoje życie pod regularne treningi. Chyba poniekąd to nawet rozumiem. Przełamywanie własnych barier oraz zastrzyk endorfinek wpływa pozytywnie i potrafi uzależniać. Z czasem pojawia się potrzeba sprawdzenia się z innymi i tu przechodzimy do zawodów. Tak, jakoś do końca nie czuję tej idei. Rozumiem chęć współzawodnictwa, choć poziom zróżnicowania i zaawansowania uczestników jest tak bardzo rozpięty, że nie wiem do czego się porównywać. Na takich zawodach faktycznie panuje atmosfera, która się mimowolnie udziela i to jest fajne. Bieganie po ulicach normalnie zamkniętych dla pieszych, też może stanowić jakąś atrakcję. Jednak płacić po to aby móc biegać, do tego jeszcze przepychając się między ludźmi? Nie do końca to widzę. Bieganie zainteresowało mnie w dużej mierze dlatego, że jest darmowe, czytaj łatwo dostępne. Mogę się wyżyć praktycznie, o każdej porze dnia i sam sobie wyznaczam granice. Jednak jak ktoś lubi takie sportowe inicjatywy to śmiało, grunt to dobrze się bawić.
W bieganiu fajne jest to, że jak człowiek pilnuje regularności to postępy niejako pojawiają się same. W pewnym momencie się po prostu czuje, że można szybciej, więcej, a wszystko jakby mniej męczy. Jak komuś się chce to jeszcze dodatkowo mierzyć to pewnie można to ładnie zobrazować na jakieś apce. Jeżeli nawet nie jest się nastawionym na dokonywanie pomiarów jak ja, to warto urozmaicić sobie treningi. Różnie z tym wychodzi ale dwa/trzy wyjścia w tygodniu wydają mi się optymalne (chociaż tak szczerze to często nawet raz się nie udaje). Czasami próbuję małych interwałów, najwyżej raz w tygodniu. Męczące, ale naprawdę daje efekty, mam wrażenie, że później mam dzięki temu większy zapas tlenu. Zwykle jednak po prostu stawiam na nieco szybsze bieganie z regularnymi przerwami lub zwykły, spokojny trucht bez przystanków. I mnie to w sumie wystarcza. Co więcej? Staram się robić przynajmniej małą rozgrzewkę przed i rozciąganie po. Najczęściej wybieram się do parku niedaleko miejsca gdzie mieszkam na jakieś 30 – 60 minut, przemieszczając się niestety po asfalcie. Na szczęście póki co udaje mi się omijać kontuzje, choć może to wynika z tego, że nie biegam długich dystansów (tak do około 10 km wydaje mi się sensowne, półmaratony czy maratony to już dla mnie przesada). Z drugiej strony jak czuję, że coś zaczyna mi dokuczać to po prostu odpuszczam. Słyszałem kiedyś hasło, że „Bieganie to kardiologiczna euforia i ortopedyczna masakra”. Hmm, tak czy siak z jednym i drugim wolę nie mieć w przyszłości problemów.