Prawdę mówiąc nie sądziłem, że "Alladyn" Guya Ritche w wielu miejscach może być tak niezjadliwy. Myślałem, ze będzie trochę bardziej w stylu ostatniego Artura. Natomiast tu mam wrażenie jakbym oglądał dwa filmy o zupełnie innych temperamentach. Pierwszy to film o Alladynie, który próbuje w jakiś sposób być poważny i realistyczny. Nie jest. Ilość rzeczy, które kują w oczy na ekranie jest naprawdę zatrważająca. Głównie chodzi o dekorację i tego typu rzeczy. Całość jest inspirowana szeroko-rozumianym klimatem arabskim i orientalnym, więc dostajemy architektonicznego potworka z masą bezsensownie wymieszanych stylów. Do tego takie rzeczy jak ara (papuga z Ameryki Południowej) i kilka rzeczy technicznych, które nie miały prawa się tam pojawić, powoduje dyskomfort. Głównie dlatego, że bohaterowie nie porywają, akcja jest ślamazarna i przewidywalna, przede wszystkim całość jest dość sztuczna. Nie ma też widocznych elementów fantastycznych, stąd rośnie wymaganie względem realizmu tła.
Natomiast w momencie, gdy do gry wchodzi dżin, czyli Will Smith, to jest teatr jednego aktora. Smith doskonale odnajduje się w tej roli, a jednocześnie umiejętnie potrafi też prowadzić interakcje z pozostałymi aktorami. Ta część bawi. I tu właśnie przez te elementy fantastyczne, miszmasz reszty, nie tylko nie wali po oczach, ale wręcz wpasowuje się w ekstrawagancką konwencję.
Końcówka, podobnie jak w przypadku Arthura, nawalona efektami i znów średnio się to ogląda. Ale jest Smith, więc daje jakoś radę. Generalnie dla Smitha warto zobaczyć ten film i właściwie tylko dla niego.