wpisałem się tutaj jeszcze? Pewnie miałem powody
Wszystko zobaczę czego nie będzie dotykał PJ. Ale uważam i tak, że to pewnego rodzaju marvelizacja.
Dlatego przeklejam. Piękna puenta.
***
"Jak Tolkien sprzedał "Hobbita", żeby zapłacić podatki"
Wojciech Orliński, 27 grudnia 2012, wyborcza.pl
Jeśli istnieje życie pozagrobowe, to Tolkiena trafił szlag po raz drugi już po tamtej stronie, gdy zobaczył Jacksonowskiego "Hobbita". A już na pewno dobiły go niedawno zestawy Lego, gry komputerowe i aplikacje społecznościowe z motywami ze Środziemia.
Nie mielibyśmy dzisiejszej hobbitomanii, gdyby nie wysokie podatki, którymi w latach 60. laburzyści gnębili ówczesnych mistrzów brytyjskiej popkultury. Tylko problemy z fiskusem były w stanie skłonić J.R.R. Tolkiena do sprzedaży praw do ekranizacji jego książek.
Finansowe problemy zamożnych ludzi zawsze mają w sobie nutkę komizmu, spróbujmy jednak wczuć się w niewesołą sytuację autora "Hobbita" i "Władcy pierścieni" pod koniec lat 60. W roku 1959 w wieku 67 lat Tolkien przeszedł na zasłużoną emeryturę i prowadził życie równie skromnie jak przedtem, gdy wykładał literaturę angielską na Oksfordzie.
Do roku 1965 nawet do głowy by mu nie przyszło, że jego "Władca pierścieni" może być popkulturowym bestsellerem. Brzydził się popkulturą, nie interesował się literaturą fantastyczną. Swoją baśniową krainę, Śródziemie, wymyślił jako ćwiczenie filologiczne, by uzupełnić w języku angielskim lukę, jaką był brak odpowiednika nordyckich eposów w rodzaju fińskiej "Kalewali".
Wydany w 1937 roku "Hobbit" cieszył się wprawdzie pewną popularnością - sprzedawał się na tyle dobrze, że wydawca zamówił dalszy ciąg - ale nie był jeszcze międzynarodowym bestsellerem. Raczej stosunkowo popularną książką dla dzieci, jakich co roku wychodzi wiele.
Po pierwszym rozdziale "Władcy pierścieni" zatytułowanym "Zabawa z dawna oczekiwana" można się jeszcze domyślać, że miał to być dalszy ciąg książki dla dzieci, równie beztroski jak "Hobbit, czyli tam i z powrotem". Ot, do wioski hobbitów przyjeżdża Gandalf, robi cudowny pokaz fajerwerków, a figlarny Bilbo zaskakuje wszystkich, znikając.
W trakcie pisania jednak Europa zaczęła zmierzać w stronę kolejnej wielkiej wojny. Tak jak całe "stracone pokolenie", do którego należał, Tolkien miał żywo w pamięci wspomnienie poprzedniej wojny. Okopów nad Sommą się nie zapomina.
Zbawcze wszy
Życie Tolkienowi ocaliły wszy. W roku 1916 po kilku miesiącach na froncie nabawił się gorączki okopowej, trafił do szpitala, a potem został zdemobilizowany jako trwale niezdolny do służby. Gdyby nie to, prawdopodobnie zginąłby w jednej z bitew na wyniszczenie tak jak większość jego kolegów ze szkoły czy z wojska. Za to trapiony gorączką, śmiertelnie przerażony i wycieńczony Tolkien zaczął uciekać wyobraźnią do nieistniejącej krainy. To był skuteczny sposób na ratunek przed szaleństwem.
Dopiero wiele lat później, podczas uniwersyteckich rozważań nad średniowieczną angielszczyzną i Beowulfem", jedyną namiastką eposu w tym języku, nibylandia z wyobraźni Tolkiena zaczęła się krystalizować jako fikcyjna kraina ze swoimi dynastiami, mapami i legendami.
Tolkien zawsze sprzeciwiał się wulgarnemu alegoryzmowi w literaturze. Do rozpaczy doprowadzały go strywializowane recenzje, które w Sauronie widziały alegorię Stalina czy Hitlera, a pierścień elfów zrównywały z bombą atomową.
Przeciwko jednej alegorycznej interpretacji Tolkien jednak nie zgłaszał zastrzeżeń. Dzielni hobbici nieszukający rozrywek bardziej wyrafinowanych od palenia fajki, uprawiania ogródka i śpiewania wesołych piosenek - którzy jednak mimo to bez wahania potrafią jechać na drugi koniec świata, by ryzykować życie w wojnie o losy całego świata, byli alegorią brytyjskich żołnierzy wysyłanych na odległe fronty.
Kiedy więc koszmar wojny światowej zaczął się powtarzać, Tolkien skręcił "Władcą pierścieni" w zupełnie innym kierunku. Zamiast beztroskiej książki dla dzieci napisał głęboki moralitet pełen smaczków, które może docenić tylko dorosły - a do tego z wątkami, które zwyczajnie nie nadawały się dla dzieci rozmiłowanych w "Hobbicie".
Nawet dla dzisiejszych dzieci zahartowanych na grach komputerowym sceny z Nazgulami - sługami Saurona, który opanował kiedyś dusze ludzkich królów i utrzymuje ich w stanie między życiem a śmiercią jako wysłanników do zadań specjalnych - albo scena błąkania się Sama i Frodo przez bagna na pograniczu Mordoru, w których kryją się upiory żołnierzy poległych w dawnej bitwie, będą zbyt przerażające.
Tolkien dla starszaków
Nigdy dość podkreślania, że tylko "Hobbit" nadaje się dla dziatwy szkolnej, "Władca pierścieni" to jednak raczej rozrywka dla starszaków.
W rezultacie wydawca zamiast książki dla dzieci dostał dzieło pięć razy grubsze, niż zamówił, a do tego pełne map, wierszy i tekstów w nieistniejącym języku, a że dostał to kilkanaście lat po terminie - to już w tej sytuacji drobiazg.
Zresztą kopertę z maszynopisem od Tolkiena otwierał już zupełnie inny wydawca. Stanley Unwin, który zamówił "Hobbita" i dalszy ciąg, zdążył przejść na emeryturę. Nigdy jednak nie zrezygnował z planów wydania tej książki, prowadził z Tolkienem korespondencję na temat postępu prac. Pisarz, jak to oni mają w zwyczaju, regularnie zapewniał, że książka będzie gotowa najdalej w przyszłym roku.
W 1951 r. rolę Stanleya Unwina w wydawnictwie Allen & Unwin przejął jego syn Rayner. Kiedyś to pozytywna opinia 10-letniego Raynera Unwina skłoniła ojca do wydania "Hobbita".
Nawiasem mówiąc, ta opinia będąca pierwszą recenzją w bogatych dziejach tolkienistyki brzmiała: "Książka powinna się spodobać dzieciom w wieku od 5 do 9 lat". To znamienne, że pisał ją dziesięciolatek, który najwyraźniej dawał w ten sposób do zrozumienia, że sam się czuje już trochę za stary na bajki o dziwnych stworkach, które kradną skarb złemu smokowi.
Ten sam Rayner w 1951 roku dostał do czytania "Władcę pierścieni". Był początkującym redaktorem, miał 26 lat. Nie wiedział, co z tym fantem zrobić.
Książka bardzo mu się spodobała, ale wydawała się absolutnie niesprzedawalna. Nie nadawała się dla dzieci, nie nadawała się też dla dorosłych. Zwłaszcza w konserwatywnej Anglii wczesnych lat 50. trudno było sobie wyobrazić dorosłego dżentelmena rozczytanego w książce o elfach i krasnoludach.
Dziś oczywiście dokładnie wiemy, na jakiej półce w księgarni ułożyć takie książki. Gdzieś między "Grą o tron" a "Światem dysku" czy innymi bestsellerowymi sagami fantasy. Ale one wszystkie przecież istnieją tylko dzięki Tolkienowi, który mimowolnie stworzył nowy gatunek literatury popularnej.
Tolkien brzydził się pieniędzmi i ludźmi, dla których mają one wielkie znaczenie. W rozdziale "Porządki w Shire", który w całości wypadł z filmowej adaptacji, dzielni hobbici wracający do domu po zwycięskiej wojnie odkrywają, że ich własna kraina pod ich nieobecność została opanowana przez chciwego Lotho Sackville-Bagginsa. Ten postanowił zerwać z nieco autarkiczną gospodarką Shire, zaczął handlować na wielką skalę z Isengardem opanowanym przez złego Sarumana. Dokonał przemysłowych inwestycji w Shire, które jednak przyniosły wszystkim nędzę, a bogactwo tylko samemu Lotho. Bohaterowie "Władcy pierścieni" muszą więc na koniec dokonać rewolucji lub kontrrewolucji, w zależności od tego, jak kto chce odczytać tę alegorię.
To nie jest jedyny smaczek, który wypadł z wersji filmowej, bo - jak wiadomo - musi być ona gładka i uproszczona. Jeśli istnieje życie pozagrobowe, to Tolkiena trafił szlag po raz drugi już po tamtej stronie, gdy zobaczył Jacksonowskiego "Władcę pierścieni". Jaka w tym ironia, że wątek o pogardzie dla ludzi kierującymi się pieniędzmi został usunięty z adaptacji przez ludzi kierujących się pieniędzmi!
Dobra literatura tysiaka warta
Jednak nie takim ludziom Tolkien powierzył swój manuskrypt. Przerażony niesprzedawalnością książki Rayner Unwin wysłał list do ojca, w którym podzielił się wątpliwościami. Mądry, stary wydawca odpisał mu: "Synu, jeśli uważasz, że to jest dobra literatura, możesz na tym stracić tysiąc funtów".
Z błogosławieństwem ojca Rayner Unwin opublikował więc sagę jako niskonakładową edycję w twardych okładkach przeznaczoną wyłącznie dla osób interesujących się średniowieczem i eksperymentalną lingwistyką. I tylko w takich kręgach Tolkiena czytano, aż potencjał komercyjny w tych książkach dostrzegł amerykański wydawca Don Wollheim.
Był przeciwieństwem Unwinów. Nie obchodziła go dobra literatura, zarabiał na chłamie publikowanym w bardzo krzykliwych okładkach (nie musiały być związane z treścią książki, o ile były na nich cycata blondynka albo przynajmniej trupia czaszka).
W 1964 r. Wollheim zaczął się ubiegać o prawa do druku "Władcy pierścieni" jako paperbacka. Tolkien nie chciał jednak, żeby jego dzieło ukazało się w takiej zdegenerowanej formie. Nie interesowały go złote góry, które obiecywał mu za to Wollheim.
W rezultacie Wollheim wydał "Władcę pierścieni" piracko. Jego nielegalna edycja z krzykliwymi, kolorowymi okładkami to dziś edytorski rarytas. Tolkienowi nie było jednak do śmiechu. Rad nie rad, pozwolił swojemu wydawcy na opublikowanie legalnego paperbacka w 1966 roku.
I w ten sposób wbrew swojej woli emerytowany profesor stał się autorem bestsellerów. Było to dla niego wyłącznie źródłem utrapienia. Nie poczuł z tego powodu poprawy poziomu życia, bo po pierwsze - na żadnym dobru konsumpcyjnym mu nie zależało, po drugie - fiskus i tak zabierał mu lwią część honorariów.
Uświadomił sobie za to, że nagle jego prawa autorskie, które niedługo odziedziczą po nim synowie, stały się warte fortunę. Zła wiadomość. To znaczyło, że fiskus obciąży ich kolosalnym podatkiem spadkowym (zniesionym w Anglii dopiero w 1975). Z czego oni go spłacą? Tolkienowie nie mieli żadnych znaczących oszczędności. Pisarz martwił się, że zrujnuje synów spadkiem wymagającym kosztownej obsługi.
Tylko dlatego zgodził się na sprzedaż praw do ekranizacji "Władcy pierścieni". Wydawało mu się, że to jakby sprzedawał swoje prawa do Niderlandów. Swoją powieść uważał za nieekranizowalną. "Łatwiej byłoby nakręcić Odyseję, tam się mniej dzieje, tylko kilka sztormów" - ironizował w wywiadzie.
Prawa do sfilmowania "Władcy pierścieni" Tolkien sprzedał więc wytwórni United Artists. Osobne porozumienie zawarło z wytwórnią wydawnictwo Stanley & Unwin. By chronić interesy swoich spadkobierców, Tolkien powołał - brytyjskim zwyczajem - fundusz powierniczy.
Elementem porozumienia było wpłacenie zaliczki w wysokości ćwierć miliona dolarów. Gdy Tolkien dostał gotówkę, uznał, że dzieci są już finansowo zabezpieczone i może opuścić ten padół z czystym sumieniem. Zmarł w 1973 roku.
Tolkien w kasynie
Firma United Artists "Władcy pierścieni" ostatecznie nie zrealizowała i pewnie nigdy nie miała na serio takich planów. W Hollywood prawa do ekranizacji bestsellerów kupuje się na wszelki wypadek - na dziewięciu się straci, na dziesiątym się zarobi.
Prawa kupił w połowie lat 70. kontrowersyjny producent Saul Zaentz. Ten zdobywca kilku Oscarów (m.in. za "Lot nad kukułczym gniazdem") jest postacią nielubianą w Hollywood, bo jako producent skupia się nie tyle na robieniu filmów, ile na skupowaniu praw, a potem wytaczaniu procesów tym, którzy je naruszają. Jako "posiadacz praw do ekranizacji" Zaentz pozywał więc np. właścicieli kawiarni "Pod głodnym hobbitem" albo pubu udekorowanego "po tolkienowsku". Do eksploatacji tych praw Zaentz powołał firmę Tolkien Enterprises. Zmienił potem nazwę na Middle Earth Enterprises, żeby nie drażnić rodziny Tolkienów, ale nazwa "Przedsiębiorstwo Śródziemie" dla wielbicieli tej sagi budzi przykre skojarzenie z "Porządkami w Shire".
Zaentzowi udało się doprowadzić do realizacji w 1978 r. nieudanej ekranizacji animowanej. Zrealizowano wtedy tylko pierwszą część "Władcy pierścieni" (ciekawostka: doczekała się polskiego dubbingu, wszechobecny w polskim dubbingu Jarosław Boberek był głosem Golluma).
Peter Jackson, który zawsze marzył o nakręceniu "Władcy pierścieni", zaczął do tego przymiarki, jeszcze zanim wyjaśniono sprawę praw autorskich - od drugiej połowy lat 90. przygotowywał storyboardy, szkice postaci i koncepcje konkretnych scen. Od początku miał własną, autorską wizję Tolkienowskiego Śródziemia, obficie inspirowaną pięknem naturalnych pejzaży jego rodzimej Nowej Zelandii.
Porozumiał się w tej sprawie z Zaentzem, ale nie z rodziną Tolkiena, bo Zaentz twierdził, że to niepotrzebne, umowy z 1969 r. pokrywają wszystkie prawa. Film początkowo miała robić niezależna (wtedy) wytwórnia Miramax, ale okazało się, że ta nigdy nie zgromadzi niezbędnych funduszy.
W ostateczności zawarto skomplikowane, wielostronne porozumienie z należącym do koncernu Warnera New Line Cinema, za to na trzy filmy, a nie - jak początkowo skromnie planowano - tylko dwa. Odniosły oszałamiający sukces, stąd erupcja tolkienomanii, którą obserwujemy od 11 lat.
Piszę "skomplikowane porozumienie" bez wnikania w szczegóły, bo kto naprawdę na co się umówił, ustalą sądy. W tej chwili każdy pozywa każdego. Jest się o co kłócić - filmy Jacksona przyniosły 3 miliardy dolarów. Jeden promil od tej sumy to 3 miliony. To się aż kusi o to, żeby komuś, komu obiecano w umowie np. 20 proc. od wpływów, wypłacić tylko 15 proc.
Mniej więcej z takim pozwem wystąpił w 2005 roku Peter Jackson przeciwko New Line Cinema. W odpowiedzi New Line Cinema ogłosiło, że nigdy w życiu już nie nawiąże współpracy z Jacksonem. O tym, ile są ważne deklaracje prezesów korporacji, świadczy fakt, że ten artykuł ukazuje się z okazji premiery kolejnego filmu Jacksona dla New Line Cinema.
Problem w tym, że "wpływy" to pojęcie pojemne. Te 3 miliardy to tylko sprzedaż biletów w kinach. A przecież dochodzą do tego odtwarzacze domowe, emisje telewizyjne, płyty z soundtrackiem, nie mówiąc już o merchandisingu, czyli koszulkach, figurkach i jednorękich bandytach z podobizną Froda.
Jackson zażądał prawa do wglądu w księgowość wytwórni. Tego samego zażądał Saul Zaentz przekonany, że jego też New Line oszukuje. Zaentz przypomniał przy tej okazji, że sublicencji na ekranizację "Hobbita" udzielił wytwórni New Line tylko do roku 2009. Jeśli się nie dogadają, prawo wróci do niego.
Te procesy zamknięto niejawnymi ugodami w latach 2005-07. New Line zapewne po prostu wolało wyłożyć dodatkowe kilkaset milionów, niż ujawniać księgowość.
We władzy Lotho Bagginsa
Wtedy jednak na scenę wkroczyli spadkobiercy Tolkiena. Dziś są to: Christopher Tolkien (najmłodszy syn, jedyny żyjący do dzisiaj), Baillie Tolkien (jego druga żona), Priscilla Tolkien (wdowa po najstarszym synu Johnie) i Joan Tolkien (córka średniego syna Michaela, który zmarł jako pierwszy).
Prawa wydawnictwa Allen & Unwin - które już nie istnieje - należą dziś do giganta Harper Collins (część imperium Murdocha) oraz do niewielkiej spółki Unwin Hyman Ltd. We wspólnym pozwie spadkobiercy pisarza i wydawcy domagają się m.in. 7,5 proc. od wpływów New Line Cinema, a także odszkodowania za straty moralne związane z uzurpowaniem sobie przez Zaentza praw, których mu nigdy nie przekazano.
Z największą goryczą w pozwie spadkobiercy Tolkiena piszą o jednorękich bandytach z podobiznami postaci z "Władcy pierścieni". Całkiem słusznie piszą, że to nie licuje z powagą dzieła Tolkiena.
Czy wygrają proces? Trudno powiedzieć. Umowa z 1969 r. zawierała także prawa do sprzedaży przedmiotów służących promocji filmu. Wtedy oznaczało to drobiazgi w rodzaju długopisów czy koszulek. Teraz to są także zestawy Lego, gry komputerowe, figurki, aplikacje społecznościowe. Sąd będzie musiał ustalić np., czy gra komputerowa na komórki to jeszcze jest "przedmiot"...
Nie czekając na wyrok, samo zaistnienie tego procesu uznać trzeba za ostateczny dowód, że nie żyjemy w Śródziemiu. Naszym światem nie rządzą idealistyczni Bagginsowie z Bag End, tylko ich wredni, chciwi kuzyni z bocznej linii Sackville. Naszymi bohaterami nie są Bilbo ani Frodo, tylko Lotho Baggins. Nieprzypadkowo z adaptacji Jacksona usunięto jego krytykę...
***