Ten tekst stworzyłem miesiąc temu. Z pewnością niektóre argumenty które się w nim pojawiają (i kontrargumenty do nich) były już tu wałkowane, ale przytaczam w tekst w całości, bez zmian. Musiałem się z nim podzielić
Ten tekst jest reakcją na opinie o „Ostatnim Jedi”, a dokładnie na utyskiwania fanów gwiezdnej sagi, które przetoczyły się w sieci po premierze filmu. A które przypominają mi trochę reakcję dziecka po tym, jak zabrano mu jego ulubioną zabawkę. Mam jednak nadzieję, że nikt nie poczuje się dotknięty tym co napisałem, nie to jest moim zamiarem. Ale nie liczę też na to, że kogoś przekonam i nagle „Ostatni Jedi” zacznie mu się podobać. W zbyt wielu dyskusjach wziąłem w życiu udział, by wierzyć, że w przypadku tak emocjonującego zagadnienia jest to możliwe. Ba! Jestem pewien, że wielu z Was, gdy dotrze do pierwszego zdania, które go zdenerwuje, rzuci czytanie tego tekstu, uważając, że nie mam pojęcia o „Gwiezdnych wojnach”.
Każdy ma prawo do własnego zdania, nikomu nie zamierzam go odbierać, ale musiałem napisać ten tekst. Wydaje mi się bowiem, że film Riana Johnsona nie został ani odpowiednio doceniony, ani odpowiednio zrozumiany. I że na dodatek ci, którym się podobał (a znam wielu takich), są w dyskusjach prowadzonych na różnych forach niewystarczająco reprezentowani. Zanim jednak rozwinę swoje myśli, najpierw, że tak to określę, legitymacja do tego, by się w tym temacie wypowiadać.
Moje doświadczenia z gwiezdną sagą sięgają przełomu lat 70-tych i 80-tych. To wtedy po raz pierwszy zobaczyłem, oczywiście w kinie, czwarty epizod sagi zatytułowany „Nowa nadzieja”, który wtedy ani nie był czwarty, ani nie był jeszcze „Nową nadzieją”. To były po prostu „Gwiezdne wojny”. Film, po którym nic nie było już takie, jak przedtem. Zdaję sobie sprawę, że fakt, iż moja przygoda z gwiezdną sagą trwa już prawie 4 dekady nie upoważnia mnie do mądrzenia się na jej temat. Sądzę jednak, że warto o tym wspomnieć.
Będąc bardzo młodym, nie zdawałem sobie sprawy, czym ten film jest dla świata kina, ale wiedziałem czym jest dla mnie. Przygodą, o której marzyłem, na którą nieświadomie czekałem i w której zakochałem się od pierwszego seansu. Ile ich było łącznie? Oczywiście nie potrafię tego zliczyć, nawet w przybliżeniu. W latach 80-tych film ten widziałem co najmniej kilkanaście razy. Podobnie było z „Imperium kontratakuje” i „Powrotem Jedi”. Później, już za dorosłego życia, zaliczyłem kolejne seanse (jakaż była moja radość, gdy przed „Mrocznym widmem”, oryginalna trylogia wróciła na chwilę do kin!).
Wraz z kolejnymi epizodami, przeżywałem to, co większość fanów. Szok po najbardziej pamiętnych słowach wypowiedzianych w kinie przez ojca do syna, ale jednocześnie pewien (niewielki, ale jednak) zawód po seansie „Imperium” (co znamienne, dziś uważam ten film, jak wielu innych, za najlepszy z serii), radość po zwycięstwie Rebelii w „Powrocie Jedi”, wreszcie rozczarowanie po seansie „Mrocznego widma”, nieco tylko złagodzone kolejnymi epizodami trylogii prequeli.
Po niezbyt udanych epizodach I-III, wciąż tliły się we mnie nadzieje. Że zobaczymy kolejne, i co ważne, lepsze filmy, poznamy nowe historie, nowych bohaterów, nowe światy. I to mimo tego, że zdawałem sobie sprawę, że te filmy, nawet jeśli powstaną, nie wywołają już we mnie takich emocji jak kiedyś. Że to czego doświadczyłem prawie 40 lat temu już się nie powtórzy. W końcu zmieniłem się nie tylko ja, ale i cały otaczający mnie świat. Ale wierzyłem, że nowe filmy będą jak powrót do domu, do wspomnień, czy jak wizyta starego, dawno niewidzianego przyjaciela.
Minęły jednak kolejne lata. Wydawało się, że gwiezdna saga, przynajmniej na ekranach kin, przeszła do historii. Plotki o nowych epizodach, czy aktorskim serialu były coraz rzadsze i coraz mniej przekonujące. Aż do pewnego październikowego dnia 2012 roku, gdy światem filmu i nie tylko, niespodziewanie wstrząsnęła wiadomość o kupnie wytwórni Lucasa przez korporację Disneya.
Przez świat przetoczyła się fala niezadowolenia, złośliwych memów i komentarzy. Nie popłynąłem wraz z nią. Uważałem, że korporacja Disneya, sensownie zarządzana i podejmująca raczej rozsądne decyzje, dobrze nadaje się do realizacji kolejnych filmów ze świata położonego daleko, w odległej galaktyce. Nie miałem więc zbyt wielu obaw, co do poziomu jakościowego samych filmów. Jednak gdy wiedziałem już, że powstaną, że ich produkcja ruszyła i że najbliższy trafi na ekrany za trzy lata, uświadomiłem sobie, że nie chcę tylko powrotu tego co już było, nie chcę kolejnej wersji, tego co już znam. Ja sam przecież dorosłem i chciałem, by gwiezdna saga dorosła wraz ze mną. Żeby znikły uproszczenia dostrzegalne w poprzednich filmach gołym okiem, żeby autorzy kolejnych opowieści sięgnęli dalej, głębiej. I byłem pewien, że miliony fanów na całym świecie chcą tego samego. Zresztą przecież zarówno powstające książki i komiksy z logo Star Wars ukazywały nam świat o wiele bardziej złożony, niż ten zaprezentowany w oryginalnej trylogii. A i w epizodach I-III można było dostrzec próby przedstawienia go nam w mniej jednoznaczny sposób.
Uprzedzając (choć każdy czytający ten tekst już się z pewnością tego domyślił), nowe Gwiezdne wojny bardzo mi się spodobały. I tym bardziej dziwią mnie tak jednoznaczne zarzuty wobec Epizodu VIII. A jak wiemy padają różne, czasem nawet wzajemnie się wykluczające. OK, z niektórymi po części mogę się zgodzić (słabszy niż reszta wątek hakerski, przerysowany Hux, pewne, normalne w kinie tego gatunku uproszczenia, czy duże nagromadzenie wątków, które niewprawnemu widzowi może sprawić kłopoty w podążaniu za akcją), ale akurat one nie wpływają znaczącą na moją ocenę o filmie. Z innymi, tymi najpoważniejszymi, zwyczajnie nie potrafię. Że Luke nie jest tym Lukiem, którego poznaliśmy w oryginalnej trylogii, bo to przecież bohater, Wielki Mistrz Jedi, który za przyjaciół walczyłby do końca i nigdy by się nie poddał, że nie dowiedzieliśmy się kim jest Snoke, że jego śmierć była zupełnie bez sensu, a jej jedyny powód, to chęć wywołania zaskoczenia, że Rey powinna być córką kogoś znanego, może któregoś Skywalkera, czy Obi Wana, że na ekranie nie doszło do spotkania trójki bohaterów oryginalnej sagi: Lei, Luke`a i Hana (ten zarzut dotyczy łącznie epizodów VII i VIII), że nagle, bez powodu, Yoda potrafi wpływać realnie na otoczenie itd. itd. I na koniec najważniejszy, a będący jakby wypadkową ich wszystkich: że to nie są już prawdziwe „Gwiezdne wojny”.
Nie będę odnosił się do każdego z osobna, w przeciwnym wypadku ten tekst rozrósłby się niemiłosiernie. Chcę jedynie pokazać, co najbardziej przekonuje mnie w „Ostatnim Jedi”, dlaczego uważam, że w pewnych elementach film ten przewyższa oryginalną trylogię i dlaczego świat w nim przedstawiony to nadal moje ukochane Gwiezdne wojny. Sięgnę też do wcześniejszych epizodów, których czasem mam wrażenie krytycy „Ostatniego Jedi”, albo nie widzieli (co jest jednak mało prawdopodobne), albo najnormalniej w świecie nie do końca zrozumieli. Dlaczego tak uważam?
Zacznijmy od fundamentalnego pytania. O czym są obie poprzednie trylogie? O czym tak naprawdę opowiadają te filmy? O rodzie Skywalkerów? O walce Jedi z Sithami? O walce Dobra ze Złem?
Każdy, kto tak odpowie ma rację, ale jednocześnie bardzo się myli. Wcześniejsze epizody to bowiem przede wszystkim opowieść o tym jacy jesteśmy, dlaczego podejmujemy takie, a nie inne decyzje, dlaczego popełniamy błędy, w końcu co dzieje się, gdy jeden człowiek zdobędzie zbyt wielką władzę, lub co gorsze, zbyt wielką Moc. To jest istotą tych filmów. Bez tego, Gwiezdne wojny byłyby tylko mało zajmującą opowiastką o poprzebieranych w różne stroje postaciach, machających świecącą szabelką na lewo i prawo. To filmy o nas. Bo przecież każdy z tych bohaterów, nawet jeśli wygląda zupełnie inaczej niż my, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności bardzo nas przypomina, a wybory, przed którymi staje jako żywo przypominają te, które znamy z naszego, całkiem realnego świata.
Również Luke jest przede wszystkim człowiekiem. I dlatego to, co go dosięgło: wahanie, porażka, rozczarowanie i świadomość do czego się przyczynił, jest takie prawdziwe. Co więcej, to wszystko jest naturalnym elementem jego drogi jako Wielkiego Mistrza Jedi. Kogoś, kto wziął na swoje barki zbyt wiele, kogo przerosła odpowiedzialność, ale też i pokonała własna siła. Aż chciałoby się odpowiedzieć na pytanie które zadał autor tekstu „Ostatni Jedi, czyli to już nie moje Gwiezdne Wojny?” zamieszczonemu niedawno na łamach „Na Ekranie”: „Czy to ten sam bohater, który do końca walczył o – z braku lepszego określenia – duszę swojego ojca? Czy to ten sam człowiek, który – nie bacząc na nic - rzucał się na pomoc przyjaciołom, nawet jeśli oznaczało to poświęcenie własnego życia? I wreszcie, czy to naprawdę jest ten ostatni, wielki Jedi z rodu Skywalkerów?”. Moja odpowiedź brzmi: Tak, dokładnie, to ten sam Wielki Mistrz Jedi. A jego historia przedstawiona w „Ostatnim Jedi” jest o wiele bardziej wiarygodna i prawdziwa, niż te wszystkie wspaniałe i wzniosłe czyny, których oczekiwali od niego fani. Żeby jednak nie opierać się tylko na własnych odczuciach, zerknijmy na historię opisaną we wcześniejszych trylogiach, zarówno w oryginalnej jak i w prequelach.
Epizody I-VI przedstawiły nam losy wielu podziwianych przez nas bohaterów, którzy posiedli umiejętność posługiwania się Mocą. Jednak gdy przyjrzymy się bliżej, to dostrzeżemy, że ich losy to historia upadku, rezygnacji i poddania się. Wszyscy oni przegrali. Jesteście zaskoczeni? Przecież porażki stały się udziałem zarówno Yody, Obi Wan-Kenobiego jak i Anakina Skywalkera, nie wspominając o Mace Windu i Qui-Gon Jinnie (a jeśli zerkniemy również na Ciemną Stronę to i samego Palpatine`a). W ich konsekwencji Yoda i Obi-Wan ukryli się na rubieżach galaktyki, a Anakin Skywalker stał się jednym z najwspanialszych złoczyńców w historii kina. Oczywiście większość z wymienionych wyżej bohaterów otrzymała szansę na częściowe odkupienie win, ale przecież nie oznacza to automatycznego ich wymazania, prawda? Dlaczego więc po tym wszystkim co ich spotkało dziwi Was, że Luke również poniósł klęskę? Dlaczego dziwi Was, że się poddał? Czy podane przeze mnie przykłady nie dowodzą, że przegrana jest częścią prawdziwego dziedzictwa Jedi? I że Luke musiał stać się jego kolejną ofiarą?
Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież Luke był tym jedynym, Wybrańcem. Ale czy nie podobnie rzecz miała się z jego ojcem, a zapewne setki lat wcześniej z Mistrzem Yoda? Nie można też zapominać, że Luke rozpoczął swe szkolenie wyjątkowo późno, co musiało mieć wpływ na to jakim Mistrzem Jedi się stał. Zresztą według mnie zawsze był Wybrańcem jedynie „na papierze”. Oglądając oryginalną trylogię, nigdy nie odniosłem wrażenia, że stanie się kiedyś potężniejszy niż Yoda czy Lord Vader. Na dodatek po zwycięstwie nad Palpatinem oraz Imperium w „Powrocie Jedi” został praktycznie sam. Poprzedni mistrzowie Jedi mieli siebie nawzajem, Radę Jedi. Luke nie miał nikogo.
Oczywiście, ktoś mógłby mi zarzucić brak konsekwencji. Najpierw bowiem piszę o tym, że oczekuję od gwiezdnej sagi czegoś nowego, a potem bronię rozwiązania, w którym Luke`a spotyka to, co wielu przed nim. Odpowiadam: powodem jest Kylo Ren.
Przyznaję, po Epizodzie VII nie stałem się jego fanem. Zwiastuny zapowiadały kolejne wcielenie Vadera i w jakimś stopniu, to co zobaczyłem, rozczarowało mnie. Zrozumiałem ideę: to nie miał byś jeszcze Vader, to dopiero ktoś, kto ze wszystkich sił chce się nim stać. Ale chyba każdy z nas liczył, że zobaczy na ekranie kogoś na miarę Jego Dziadka. Z każdym kolejnym seansem jednak przekonywałem się i do pomysłu i do samego Kylo Rena. Aż nadszedł Epizod VIII, w którym Rian Johnson rozwinął tę postać w kierunku zupełnie przeze mnie niespodziewanym, a jednocześnie niezwykle ciekawym (w czym trzeba przyznać bardzo pomógł grający Kylo Rena Adam Driver). Okazało się, że oglądamy nie tyle narodziny nowego Vadera, ale narodziny nowego Imperatora. I to potężniejszego niż każdy z wcześniejszych!
Z czego bierze się przewaga Kylo Rena nad mistrzami i lordami, których poznaliśmy dotąd? Otóż każdy Jedi czy Sith wierzył w równowagę Mocy. Ale w w zależności od tego po której stronie stał, wyobrażał ją sobie inaczej. Dopiero Kylo Ren pojął, że w tak zbudowanym świecie, nie jest ona możliwa. Że póki istnieją Jedi i Sithowie, świat ten będzie zmierzał ku zagładzie. I że właściwą równowagę można zbudować wyłącznie na jego gruzach. Pojawia się oczywiście pytanie dlaczego skierował się akurat ku Ciemnej Stronie Mocy skoro uważa, że również Sithowie są temu światu zbędni? Odpowiedź wydaje się dość prosta. Uznał, że jedynie Ciemna Strona, dzięki dyktaturze na której się opiera, da mu możliwość realizacji jego planu. Jasna Strona w naturalny sposób ciąży ku demokracji, a tej najwyraźniej Kylo, przynajmniej na razie, nie chce zaufać.
Czy pojął to wszystko jako jedyny? Oczywiście, nie. „It`s time for the Jedi to end”, to chyba najważniejsze słowa, które wypowiada Luke w „Ostatnim Jedi”. Niestety dla niego było już za późno.
Postać głównego złoczyńcy, przynajmniej w tym elemencie, jest więc w „Ostatnim Jedi” lepiej opowiedziana i lepiej umotywowana niż w oryginalnej trylogii. Oczywiście Vader to klasa sama w sobie: głos Jamesa Earla Jonesa, ciężki oddech, umiejętności, design, wreszcie charyzma. Wszystko to sprawia, że nawet ci, którzy nie mienią się fanami gwiezdnej sagi, umieszczają go bardzo wysoko na liście największych złoczyńców w historii kina. I w oryginalnej trylogii nie przeszkadzało nam, że właściwie nie wiemy dlaczego Darth Vader przeszedł na ciemną stronę Mocy, nie przeszkadzało nam, że nie znamy jego przeszłości, motywacji. Ale czy gdy je poznaliśmy w trylogii prequeli, gdy dowiedzieliśmy się jak to wszystko się zaczęło, nie spojrzeliśmy na tę postać nieco inaczej? Czy nie pogłębiło to naszej wiedzy o naturze ludzkiej? I wreszcie, czy dzięki temu postać Vadera nie stała się pełniejsza, a jednocześnie bardziej tragiczna? Na dodatek, oczywiście moim zdaniem, motywacje Kylo są ciekawsze, niż te, które kierowały Vaderem (chęć zemsty za śmierć matki i ta nieszczęsna nienawiść do piasku), czy te, które sprawiły, że Palpatin stał się Darthem Sidiousem (żądza władzy, wałkowana właściwie od czasów tragedii greckich),a jednocześnie dowodzą, że sam Kylo jest od swoich poprzedników mądrzejszy. Że patrzy szerzej, widzi więcej. Co w konsekwencji prowadzi do spostrzeżeń, że jego plan jest bardziej przemyślany, niż początkowo nam się wydawało (ostatnio pojawiła się taka, niby rewolucyjna teoria fanowska, a przecież myśl ta nasuwa się sama) i że śmierć Snoke`a była częścią tego planu, Snoke był bowiem jedynie zawalidrogą, przeszkodą w jego realizacji. W związku z tym nie dowiadujemy się też kim był w przeszłości. Przestaje być bowiem istotne jak doszedł do władzy, skoro nowa trylogia przedstawia nam akt stworzenia kogoś od niego potężniejszego. Zresztą naprawdę brakuje Wam tego? A nie brakowało Wam historii o tym, co wcześniej się działo z Palpatinem? Przeszkodziło to Wam choć w najdrobniejszym szczególe w emocjonowaniu się wydarzeniami przedstawionymi w oryginalnej trylogii?
Plan Kylo jest przebiegły i wręcz bezczelny. Ale jednocześnie wiarygodny i w jakimś sensie zrozumiały. Po seansie „Ostatniego Jedi” zacząłem się nawet zastanawiać, czy czasem Rey, jedna z moich ulubionych pozytywnych postaci ostatnich lat, nie powinna przyjąć dłoni wyciągniętej przez Kylo. Nie, żeby stanąć z nim ramię w ramię po Ciemnej Stronie Mocy. Ale żeby zrobić krok, może dwa i spotkać się z nim gdzieś w połowie drogi. To także coś nowego. Bo przecież w trakcie seansów filmów z oryginalnej trylogii nigdy nie wątpiłem w to, co powinien zrobić Luke.
Kolejny element, przedstawiony nam przez Riana Johnsona w bogatszy i pełniejszy sposób, niż w oryginalnej trylogii, to szkolenie Rey, a właściwie droga jaką dociera do wiedzy na temat tego, czym jest Moc.
Chyba każdy się zgodzi, że szkolenie Luke`a, wykłady najpierw Obi-Wana, a potem Yody, to tylko liźnięcie tematu. Obaj mistrzowie w kilku zdaniach przedstawiają podstawowe wartości jakimi kierują się Jedi, a samo szkolenie polega na pokazaniu paru sztuczek i wypowiedzeniu kilku mądrości. Wiem, to niezbędne uproszczenie i w pełni akceptuję ten wybór, jednak nie oszukujmy się, gdybyśmy nie zawiesili w tym momencie naszej niewiary, trudno byłoby zaakceptować, że tych kilka prostych lekcji może dać Luke`owi szanse na stawienie czoła ojcu i Imperatorowi. W „Ostatnim Jedi” szkolenie Rey jest przedstawione mniej więcej podobnie. Ale miejsce, w którym znalazł się Luke (i nie mam tu na myśli samotnej wyspy, którą wybrał na zmierzch swojego życia) oraz intryga Snoke`a, który doprowadza do połączenia świadomości Rey i Kylo (fantastyczny pomysł!), pozwalają jej doświadczyć potęgi Ciemnej Strony Mocy. I pomóc ją zrozumieć. Nie można też zapomnieć o świetnej scenie w grocie, gdy Rey uświadamia sobie, że bez znaczenia jest jej przeszłość, pochodzenie, że to wyłącznie od niej zależy, kim się stanie.
Sama Rey również jest według mnie postacią ciekawszą niż Luke w oryginalnej trylogii. Zresztą nie zaskakuje, że to niejednoznaczny moralnie Han Solo wzbudzał o wiele większą atencję, niż nieco nudny, idealistyczny Luke. Młody Skywalker szybko znalazł jednego, a potem kolejnego nauczyciela i tak naprawdę musiał „jedynie” zmierzyć się z własnym ojcem i spróbować przekonać go do zmiany frontu. Rey dopiero szuka swego miejsca w tym świecie i to właściwie sama, bez przewodnika. Miejsca, które Luke poznał, gdy tylko dowiedział się o swoim pochodzeniu. Rey nie wie dlaczego to akurat ona potrafi panować nad Mocą, jakie jest jest przeznaczenie i czy w ogóle istnieje takowe. Pozwala to skierować historię w innym kierunku niż w przypadku Luke`a. Dzięki temu łatwiej nam też uwierzyć w jej strach i wątpliwości. I w to, że Ciemna Strona Mocy potrafi wziąć w niej górę. Rey ma zresztą świadomość jej wpływu i dlatego tak bardzo szuka przewodnika, kogoś, kto potrafiłby wskazać jej właściwą drogę (Tak na marginesie, pamiętacie, Daisy Ridley już długo przed premierą „Ostatniego Jedi” wspomniała o tym, że w „Przebudzeniu Mocy” są wyraźne wskazówki tego kim byli jej rodzice? Po seansie Epizodu VIII wydaje się to oczywiste, bo przecież wcześniej, na pytanie kim jest, odpowiedziała: „Jestem nikim”).
To wszystko sprawia, że wciąż uważam, iż Rey jest jednym z najjaśniejszych elementów nowej trylogii. Przyznaję, w „Ostatnim Jedi” została nieco przytłoczona przez Kylo Rena i Luke`a, ale wynika to przede wszystkim z tego, że dylematy, przed którymi stają obaj panowie są, jakby to powiedzieć... bardziej spektakularne. To co się dzieje z Rey jest stonowane, raczej się tego domyślamy, niż widzimy na ekranie.
Ale jest jeszcze coś. Od czasów premiery „Przebudzenia Mocy”, coraz bardziej przekonuję się do myśli, która w szerszym aspekcie nie jest niczym nowym, ale w mojej ocenie ma podstawowe znaczenie dla oceny Rey przez tak wielu fanów Star Wars. Według mnie tak niekorzystny odbiór tej postaci wynika w dużej mierze z tego, że my mężczyźni (a to właśnie my stanowimy zdecydowaną większość zajadłych fanów gwiezdnej sagi) rozumiemy kobiety gorzej, niż nam się wydaje i niż chcielibyśmy przyznać. A Rey jest protagonistką zupełnie inną niż te, które dotąd widzieliśmy w filmach akcji. Wcześniej były to albo twardzielki (Sarah Connor, Furiosa, Ripley, Alice z serii „Resident Evil” czy Michelle Rodriguez w każdej roli) albo kusicielki, których bronią, poza umiejętnością skopania tyłka jest sex-appeal (Catwoman, zwłaszcza ta w kreacji Michelle Pfeiffer, Selena z serii „Underworld”, Mystique w wersji Rebeki Romijn czy Żyleta). Łatwo poszczególne postacie przyporządkować do określonej kategorii, chociażby poprzez fizyczne atrybuty. A Rey do żadnych z tych grup nie pasuje. Jej zrozumienie sprawia więc nam trudność, konsekwencją czego jest odrzucenie.
Ktoś w pierwszym odruchu może pomyśleć, że forsuję teorię, że mężczyźni są od kobiet głupsi. Nic podobnego. Jesteśmy inni i z założenia skłaniamy się ku wyborom prostszym i bardziej oczywistym niż kobiety. Dlatego tak trudno nam je (i kobiety i ich wybory) zrozumieć. Zresztą to działa w obie strony. One też nas nie rozumieją
Na koniec o kimś, kogo pojawienie w filmie przez większość widzów postrzegane jest pozytywnie. Yoda. Każdy chyba uśmiechnął się, gdy ujrzał go w scenie na wyspie Ahch-To. Ale i tu nie obyło się bez kontrowersji. Dlaczego Yoda potrafi wchodzić, i to tak spektakularnie, w interakcję ze światem materialnym? Odpowiem: a dlaczego nie? A bardziej na poważnie: ponieważ świat Gwiezdnych wojen nie stoi w miejscu. I także ten, do którego bohaterowie trafiają po śmierci również się zmienia i rozwija. Zresztą naprawdę chcielibyście, żeby jedynym zadaniem Yody, Anakina, czy Obi-Wana po śmierci było pojawianie się jako duchy i przeprowadzanie z bohaterami pouczających pogadanek? Dlaczego „tamten” świat nie mógłby być równie bogaty jak ten, który poznaliśmy w poszczególnych epizodach? Może zresztą ktoś kiedyś pokusi się na to, by nakręcić o tym cały film? Może kolejną trylogię? Zobaczcie ile powstało cudownych filmów opowiadających o tym, co się dzieje zaświatach! Choćby niedawny piksarowski „Coco”, w którym świat zmarłych wydaje się nawet bogatszy, bardziej kolorowy i pełniejszy, niż ten rzeczywisty.
Oczywiście to nie wszystko, co podobało mi się w „Ostatnim Jedi”. Czy to pojedyncze, przepiękne sceny, czy to pomysły inscenizacyjne, aktorskie występy, czy sposób poprowadzenia wątku nazwijmy go pościgowego, sprawia, że „Ostatni Jedi”, to według mnie, mimo pewnych, drobnych wad, jeden z najlepszych filmów sagi. A z pewnością najlepszy od czasu przejęcia Lucasfilmu przez firmę Myszki Miki. Ale to właśnie dzięki temu co napisałem wyżej, dzięki całej tej wartości dodanej, tym szarościom, półcieniom, historia opowiedziana przez Riana Johnsona jest według mnie o wiele ciekawsza, niż ta, której jak się okazuje, oczekiwało tak wielu fanów. To dzięki tym elementom Gwiezdne wojny mogą ruszyć nową, nieznaną drogą. I w kolejnym epizodzie zaskoczyć widza jeszcze bardziej. Czy to zresztą nie symptomatyczne, że tak jak przed „Ostatnim Jedi” wydawało nam się, że wiemy jak dalej potoczy się historia, tak teraz kompletnie nie wiadomo, w którym kierunku zmierza?
Zresztą wyobraźmy sobie, co by było, gdyby film spełnił fabularne oczekiwania fanów. Gdyby okazało się, że Rey jest, powiedzmy potomkinią Obi-Wana, Snoke Darthem Plagueisem, a Luke Wielkim Mistrzem Jedi, który przybywa na pomoc Rebelii na białym koniu, niczym Gandalf w „Dwóch Wieżach”. Czy nie brzmi to jak historia, którą dobrze już znacie? Jak powtórka z rozrywki? Jak stara płyta? Ze świetną, ponadczasową muzyką, którą jednak słyszeliście już tysiące razy?
Dla mnie tak. A od tak uwielbianego przeze mnie świata oczekuję rozwoju, zmian i zaskoczeń. I dlatego tak spodobało mi się to, co zobaczyłem w „Ostatnim Jedi”. Zrozumiałem, że Rian Johnson myśli o gwiezdnej sadze podobnie jak ja. Że kocha ten świat i wbrew temu jakie słowa włożył w usta Luke`a, wierzy, że czas tych opowieści jeszcze nie nadszedł. Epizod VIII daje mi nadzieję, że Gwiezdne wojny będą się rozwijać na moich oczach. I że kolejne filmy będą czymś więcej, niż tylko kolejnym rozdziałem tej samej historii.
PS. Na koniec zawarłem przemyślenia na temat kilku pomniejszych spraw, które nie mają bezpośredniego związku z tym o czym napisałem powyżej, ale chciałbym móc o nich wspomnieć.
Phasma. Zgadza się, jej postać nie została odpowiednio wykorzystana. Ale taki już los drugo-, a właściwie trzecioplanowych postaci. Przypomnijcie sobie jednak epizodyczność występów Boba Fetty w oryginalnej trylogii. To jedna z bardziej kultowych postaci tego świata (wciąż przecież powracają pogłoski o spin-offie opowiadającym o jego losach), której jednak popularność przyniosły nie epizody IV-VI, ale to co się stało potem, książki i komiksy, w których się pojawił. Zresztą podobnie było (choć nie na taką skalę) w przypadku Zam Wesell. Nie widzę więc powodu, dla którego nie można tego samo (i zapewne taki był zamiar) zrobić z Phasmą.
Porgi. Naprawdę? Po tym jak przez 1/3 „Powrotu Jedi” oglądamy małe miśki, które na dodatek spuszczają łomot doborowym oddziałom Imperium, komuś przeszkadzają porgi?
„Ostatni Jedi” to komedia. Naprawdę, spotkałem się z takim zarzutem i to niejeden raz. Epizod VIII to według mnie najbardziej ponury epizod sagi. I kilka drobnych żartów (naprawdę nie ma ich zbyt wiele) tego nie zmienią. I zresztą jak się one mają do ciągłego śmieszkowania Hana Solo, czy do duetu naszych ulubionych robotów? O Jar Jarze nawet nie wspomnę.
Brak wspólnej sceny Luke`a, Hana i Lei. Za cenę rozwoju tego uniwersum jestem w stanie ją poświęcić. Przecież jeszcze kilka lat temu nie było nawet mowy o tym, że powstaną kolejne filmy z logo STAR WARS. Choć wcale też nie powiedziane, że nie planowano takiej sceny w Epizodzie IX. Po śmierci Carrie Fisher będzie to na pewno trudniejsze do zrealizowania.
Wielkie, potężne Imperium nie może doścignąć małego statku Rebelii. No, przecież w filmie dokładnie i sensownie zostaje to wyjaśnione.
Snoke. Ktoś powie, że od wydarzeń z „Powrotu Jedi” minęło ledwie kilkadziesiąt lat. Gdzie tak potężna postać ukrywała się w tym czasie, gdzie była w trakcie epizodów IV-VI? Wspominałem już o nim w części dotyczącej Kylo Rena. I nie widzę powodów, byśmy musieli zdobyć wiedzę na temat jego przeszłości. Tym bardziej, że byłaby zapewne dość standardowa: albo Snoke jeszcze nie był tak potężny i dopiero śmierć Palpatina otworzyła mu możliwość pokazania światu swego oblicza, albo przegrał kiedyś walkę o władzę z Palpatinem (np. między epizodem III a IV) i zaszył się gdzieś czekając na lepsze dla siebie czasy, albo Snoke to Darth Plagueis itd. Wariantów jest sporo i pewnie dałoby się znaleźć lepsze niż te, które naprędce wymieniłem. Nie zmienia to faktu, że na sam sens historii przedstawionej w „Ostatnim Jedi” nie ma i nie powinno mieć wpływu.
Zarzut odnośnie powtórzenia zarysu fabularnego z „Imperium kontratakuje”. Rian Johnson dostał początek swojej historii niejako w spadku, Epizod VII kończy się w sposób ewidentnie sugerujący obranie podobnej co w Epizodzie V drogi. Co jednak ważne, Rian Johnson potrafił nadać tej historii nowy wymiar, a i nie raz nas, widzów zaskoczyć.