Pomijając wszelkie kwestie fabularne, kontrowersje związane z pewnym decyzjami czy zbytnią wtórność (czyt. zżynka) poszczególnych elementów TFA bądź TLJ.. który reżyser, Abrams czy Johnson, poprowadził Waszym zdaniem lepiej fabułę swojego filmu w uniwersum Star Wars? Celowo pomijam Edwardsa, bo spin-offy to osobny rozdział SW. Nie chciałbym w tym temacie dyskusji na temat hejterów, botów na RT czy wielkiego smutku Marka Hamilla czy tego, że TFA to zżynka, a TLJ to destrukcja tego uniwersum.
Od paru dni zastanawiam się nad tym (co prawda nie jakoś bardzo gorączkowo) i chyba oddałbym głos na Abramsa. JJ prowadził fabułę TFA w sposób, który bardzo mi odpowiadał. Powoli wprowadzał bohaterów w taki sposób, żebyśmy wstępnie poznali jego charakter, motywacje. Cały wstęp do Rey to spokojna historia, bez żadnego zbędnego humoru z piękną muzyką Johna Williamsa. Widzimy jak Rey żyje na co dzień, jak musi radzić sobie z trudnościami na Jakku i w jaki sposób jej losy splatają się z innymi bohaterami. Podobnie, choć już mnie dogłębnie wygląda to w przypadku Finna i Poe. Dla każdego z nich mamy zarezerwowany czas na to, żeby widz oswoił się z jego rolą w tym filmie i jednocześnie Abrams zgrabnie łączy ich wątki. A to wszystko bez zbędnego humoru. Wystarczyły nienarzucające się żarty z "You need a pilot" i "Stay calm". Drugi powód to właśnie humor. Okej, jest chociażby żart z Finnem pytającym o to czy Rey ma chłopaka. Jest to humor, który zupełnie tu nie pasował i chciałbym, żeby go tam nie było. Ale poza tym ilość i jakość humoru w TFA jest dla mnie idealna. Abramsowi trochę się to zrównoważone tempo prowadzenia filmu wywaliło po Takodanie, ale do Takodany sposób wprowadzania bohaterów i w ogóle ton filmu jest dla mnie idealny. Wiem, że kolejna część sagi już nie musiała wprowadzać bohaterów tak długo i miała się zgubić na faktycznym rozwinięciu całej historii, ale chciałbym, żeby Rian zdecydował się na jedną, max dwie nowe postacie z trójki Holdo, Rose i DJ i poświęcił więcej czasu na ich wprowadzenie.
Z drugiej strony u Riana bardziej podoba mi się wybrzmiewanie poszczególnych "momentów". Abramsowe Star Warsy mają niezłą strukturę filmu, nie ma żadnego chaosu, wszystko płynie przechodzi z jednego punktu do drugiego, ale niektóre sceny nie potrafią dla mnie wybrzmieć tak jakby mogły. U Riana punkty kulminacyjne wybrzmiewały do takiego stopnia, że czułem ekscytację, szok, niedowierzanie, radość. U Abramsa cała fabuła prowadzona jest pod tym względem równo, bez większych skoków emocjonalnych.
Tak więc w moim przypadku stawiam na Abramsa. I pozytywnie patrzę na E9, bo lubię jego styl. A wydaje mi się też, że raczej nie będzie tak zachowawczy jak w przypadku TFA. Aczkolwiek mogę się mylić.