TWÓJ KOKPIT
0
FORUM Blogowisko

Niech Moc będzie z Wami, czyli gwiezdno-wojenny cykl felietonów Mistrza Mateusza

Mistrz Mateusz 2017-11-13 03:15:27

Mistrz Mateusz

avek

Rejestracja: 2011-04-04

Ostatnia wizyta: 2024-10-09

Skąd: Piła

Witam Państwa serdecznie. Długo się do tego zabierałem, gdyby się dobrze zastanowić, to pewnie i ponad rok, aż wreszcie wziąłem się w garść i zabrałem się do tego świetnego projektu, z którego - mam nadzieję - wszyscy będziemy zadowoleni: ja jako twórca, oraz Wy - jak potencjalni czytelnicy, odbiorcy, dyskutanci. Będę bardzo liczył na Waszą aktywność, drogie Bastionowiczki i Bastionowicze, bo myślę, że tematy, które będę poruszał w swoich tekstach, będą zmuszały do myślenia, zastanowienia się nad pewnymi rzeczami, faktami, zjawiskami, głębszego spojrzenia na sprawę, przedefiniowania pewnych rzeczy, no i - co chyba najważniejsze - prowokowały do dyskusji i wymiany poglądów. Myślę, że nie raz, nie dwa będzie kontrowersyjnie, ale pamiętajcie - choć to oczywista oczywistość i truizm w najprawdziwszej postaci - każdy ma prawo do swojego zdania. To tak oczywiste, że aż wstyd mi, że o tym piszę, ale niejednokrotnie spotykamy się w internecie - także na Bastionie - z nieszanowaniem czyjejś opinii, szykanowaniem, a czasami wręcz obrażaniem. Życzyłbym sobie, by nikt w tym temacie nie doświadczył żadnych przykrości - zarówno ja, jak i pozostali użytkownicy. Będą pewnie tacy, którzy w wielu aspektach zgodzą się z konkretnym tekstem, ale i tacy, którzy będą mieli kompletnie inną perspektywę. I właśnie o to chodzi. Choć to kolejny truizm i żadna tam prawda nieobjawiona, to Star Wars i świat generalnie jest taki fajny i piękny, że nie ma żadnej osoby, która z inną zgadzałaby się we wszystkim w stu procentach. Wszyscy się od siebie różnimy, mamy różne zdania i chciałbym, by był to prawdziwy atut, a nie problem. Chciałbym, by każdy, kto się będzie potencjalnie wypowiadał, miał poczucie miło spędzonego czasu, poświęcenia go na sympatyczną, merytoryczną dyskusję. Pamiętajcie - nie musimy się zgadzać, ale szanujmy inne opinie. Obserwując niektóre - jak to się popularnie mówi - dramy (generalnie to nie lubię tego słowa, ale trudno mi znaleźć jakikolwiek inny zamiennik, który oddałby to, co chcę przekazać), które wytworzyły się w ostatnich miesiącach na Bastionie, aż przykro się robi. Życzyłbym sobie, ale i Wam, drodzy Czytelnicy i Koledzy, by do takich sytuacji w tym temacie nie dochodziło. Szanujmy się nawzajem, szanujmy inność, szanujmy różnorodność, inny punkt widzenia, a będzie dobrze.

A jakie tematy będę poruszał? Sam jeszcze dokładnie nie wiem. Wiem jednak, że będę starał się pisać systematycznie. Cel to publikować jeden tekst tygodniowo. Już jutro (a w zasadzie to już dzisiaj) opublikuję mój pierwszy felieton, z którego jestem umiarkowanie zadowolony. Ale to przede wszystkim Wy go zweryfikujecie. Gorąco zachęcam do komentowania, dyskutowania, dzielenia się opiniami.

Od siebie na koniec dodam, że postaram się, by teksty i poruszane wątki były naprawdę dla nas wszystkich ciekawe. Będę komentował bieżące sytuacje, jak i te ponadczasowe. Będzie i krytycznie, i z tak zwanym jajem, i z przymrużeniem oka. I na smutno, i na wesoło. Przynajmniej się postaram. Ale - co najważniejsze - gwarantuję niesamowite pole do popisu dla Was.

Do pierwszego tekstu.

Niech Moc będzie z Wami.

LINK
  • Walki na miecze świetlne, czyli clue programu?

    Mistrz Mateusz 2017-11-13 11:12:13

    Mistrz Mateusz

    avek

    Rejestracja: 2011-04-04

    Ostatnia wizyta: 2024-10-09

    Skąd: Piła

    Kiedyś właśnie na Bastionie zarzucono mi, że na Star Wars patrzę zero-jedynkowo, co jest wierutną bzdurą. To ostatnia rzecz, jaką mógłbym kiedykolwiek pomyśleć o naszej sadze. Jest aż tak wiele odcieni szarości, że czasu by mi nie starczyło, by je zliczyć, a ten felieton - inaugurujący cały cykl - byłby nie do strawienia. Tę złożoność i niesamowite zróżnicowanie przedstawianego świata w szczególności widać w nowym kanonie, który jest jak na razie słabo zapełniony, bo Disney uznał, że wrócimy niejako do epoki kamienia łupanego, by raz jeszcze - krok po kroku - budować to, co osiągnęliśmy. Tyle że w o wiele lepszej formie niż przedtem, za co należą im się ukłony.

    By obalić tezę, że w Gwiezdnych Wojnach wszystko widzę w czarno-białych barwach, dodam jedynie, że w tym świecie - zarówno w filmach, jak i w nowym kanonie, a także Expanded Universe, nie ma chyba ani jednej postaci, którą uznałbym w stu procentach za dobrą lub w stu procentach złą. Ba, jestem daleki od tego, by za w stu procentach dobrych uznać Jedi. Wiele racji miał Palpatine, który po rozkazie 66 i zostaniu Imperatorem wielokrotnie mówił o tym, jacy to Jedi w rzeczywistości byli.

    Mimo że żadne postacie w Star Wars nie można podzielić na dobre lub złe, to panuje wciąż takie przekonanie, że saga przedstawia walkę dobra ze złem. Rzeczywiście, coś w tym jest. Osoby, które oglądały jedynie siedem epizodów, czyli tak zwane casuale, rzeczywiście mogą odnieść takie wrażenie, bo filmy zostały przedstawione dość płytko. Nijak ma się na przykład filmowa wersja Zemsty Sithów do tej książkowej, gdzie motyw kuszenia Anakina był dogłębnie i należycie przedstawiony.

    Wciąż jednak, my, jako odbiorcy mający do czynienia z gwiezdno-wojennymi dziełami na co dzień i wymagający od nich nieco więcej - w zdecydowanej większości - domagamy się tej truskawki na torcie. Myślę, że tak jak żaden casual nie przebolałby filmu Star Wars bez pojedynku na miecze świetlne „tego złego” z „tym dobrym”, tak i my wciąż tego oczekujemy.

    Za przykład niech posłuży Rogue One, który był bardzo oryginalny i przełomowy dla całej sagi. Udowodnił, że można zrobić dobry film Star Wars bez być może nawet najważniejszego elementu gwiezdno-wojennego świata, czyli tej umownej walki dobra ze złem w postaci walki na miecze. Nadal jednak część fanów może mieć przeświadczenie, że choć ten dotychczasowy obowiązek umieszczenia w filmie co najmniej jednego takiego pojedynku ograniczał twórców i sprawiał, że wydarzenia ukazane na ekranie w pewnym sensie będą przewidywalne i powtarzalne, to ci sami fani dalej tego oczekują. Bo jest to danie główne, clue programu, na które wszyscy czekamy ze zniecierpliwieniem.

    Choć przyznam jednak, że ja - jako ogromny fanatyk Mocy, jej mistycyzmu, sfocusowany na tych pojedynkach, Jedi, Sithach i pozostałych Force userach, po dziś dzień uwielbiam Rogue One. Mało tego - może będzie to nieco kontrowersyjne co powiem, ale uważam pierwszego gwiezdno-wojennego spin-offa za najlepszy film spośród dotychczasowych ośmiu, które zostały zaprezentowane na srebrnym ekranie. Choć ta myśl kiełkowała we mnie już od chwili, w której niesamowicie podekscytowany opuściłem kino po pierwszym seansie, niemal rok musiałem dorastać do tego, by ją publicznie wygłosić. Na początku myślałem: „Eee tam, to pewnie tylko zauroczenie”. Jednak po kilkunastu seansach i roku ukrywania tego związku uznałem, że to z pewnością miłość. I wcale nie przeszkadza mi fakt, że w Łotrze wątek Mocy nie był na świeczniku. Wręcz przeciwnie - sprawiło to, że dlatego go tak pokochałem. Wszystkie wątki związane z Mocą w tym filmie były i tak ciekawie przedstawione. Kryształ Cyber, który od swojej matki dostała Jyn, Jedha jako prawdziwa mekka i zbiorowisko wierzących w Moc i podtrzymujących kult jasnej strony, typu Guardians of the Wills i wielu innych. Tyle mi wystarczy. Wcale nie potrzebuję siedmiu pojedynków w jednym filmie, by uznać go za udany. Choć słyszałem opinie, że skoro Vader się już pojawił, to twórcy mogli trzymać się pierwotnego pomysłu, by zamiast Chirruta, czyli tego jedynie wierzącego w Moc, a nie władającego nią, wystawić do gry niedobitka Jedi, to wcale się z tym nie zgadzam. Jasne, zobaczyć pojedynek na miecze świetlne to zawsze miła rzecz, tylko pytanie brzmi: po co? Tylko po to, żeby film był atrakcyjniejszy? By wrzucić urywek pojedynku do trailera i podbić dzięki temu frekwencję w kinach? Pewnie, gdyby tak zrobiono, ten i tak niesamowity wynik byłby z całą pewnością jeszcze bardziej cyklopowy. Dobrze jednak, że Disney zdał sobie sprawę, iż czasami warto wyjść przed szereg, zrobić coś oryginalnego, nowego, rzekłbym wręcz - wysublimowanego. Coś, co na długo zapadnie w pamięć. Na dłużej, niż 1138 pojedynek na miecze świetlne. Bo pamiętajmy przecież, że ten sprawiający nam frajdę niemal od pół wieku horrendalnie wielgaśny świat to nie tylko Moc, Jedi, Sithowie, użytkownicy jasnej, ciemnej strony i nie tylko. Naprawdę, Disneyu - chapeau bas.


    Niech Moc będzie z Wami.

    LINK
    • Disney - chapeau bas

      HAL 9000 2017-11-14 20:25:51

      HAL 9000

      avek

      Rejestracja: 2016-01-23

      Ostatnia wizyta: 2022-01-21

      Skąd:

      Już od pierwszych scen R1 poczułem, iż to coś wyjątkowego i być może nie prędko doczekam się drugiego takiego "Łotra", więc wykorzystywałem każdą wolną chwilę by przeżyć to jeszcze raz w kinie
      Nawet jeśli już nie będzie drugiego takiego filmu, to i tak wielkie brawa za odwagę dla Disneya.

      Disney - chapeau bas.

      LINK
  • O szarych Jedi słów kilka - czy Luke zrewolucjonizuje Zakon?

    Mistrz Mateusz 2017-11-27 21:02:21

    Mistrz Mateusz

    avek

    Rejestracja: 2011-04-04

    Ostatnia wizyta: 2024-10-09

    Skąd: Piła

    Do premiery jakże wyczekiwanego ósmego epizodu już naprawdę blisko. Gdybyśmy kalendarz adwentowy zastosowali w celu odliczania do wejścia Ostatniego Jedi do kin, a nie Bożego Narodzenia, to bylibyśmy praktycznie na półmetku. A prawda jest taka, że grudnia bardziej wyczekuję nie ze względu na śnieg, choinki, prezenty, wigilijne potrawy czy klimat świąteczny, a klimat gwiezdno-wojenny właśnie. I pewnie wszyscy fani Star Wars tak mają, że to już trzeci rok z rzędu, kiedy święta schodzą na drugi plan.

    Pytanie brzmi, jaki będzie ostateczny rezultat tego wyczekiwania. Bo mam spore wątpliwości, że znowu będzie to jeden wielki paralelizm i odgrzewany kotlet: tak jak The Force Awakens było kopią Nowej Nadziei, tak samo The Last Jedi będzie drugim Imperium Kontratakuje. Mam jednak nadzieję, że będzie to wyglądało tak samo jak dotychczas. Przeszło dwa lata temu, kiedy nasza ulubiona saga wracała na srebrne ekrany po dekadzie przerwy, miałem ogromne oczekiwania po Przebudzeniu Mocy. Po pierwsze - choć należę do pokolenia trylogii sequeli, była to dla mnie pierwsza okazja, by przeżyć premierę na własnej skórze. A po drugie trailery, choć budziły w fandomie kontrowersje, szczególnie ten pierwszy, były bardzo efektowne. Wszystko wyglądało jak coś nowego, ale zarazem coś, co znamy, co przynależy do tego świata. Nic nie zwiastowało takiej klapy, bo tak - to w mojej opinii była klapa, o czym pisałem wielokrotnie. W końcu reżyser z łbem na karku, niezła, obiecująca, młoda i utalentowana obsada. Poza tym chyba każdy chciał zobaczyć bohaterów starej trylogii w filmie tak technologicznie dopieszczonym. W praktyce nie mogło się nie udać.

    A po roku pierwszy spin-off, czyli wielki eksperyment, który nie wiadomo było, czy wypali. Miałem mieszane uczucia. Nauczony doświadczeniami sprzed dwunastu miesięcy wiedziałem, że nie warto się podpalać. Wyszło jednak zgoła inaczej i okazało się, że Rogue One to film genialny, który - tak jak pisałem przed dwoma tygodniami - przerósł moje najśmielsze oczekiwania, stając się najlepszym filmem sagi. Mam zatem nadzieję, że ta seria zostanie podtrzymana i znów będę ukontentowany. Czyli - jako że „I have a bad feelings about this” - będzie tak jak przed rokiem.

    Wyczekiwany ten film jest z jeszcze jednego bardzo ważnego powodu, o czym mówi nam już sam tytuł. Ostatni Jedi będzie ważny dla losów całej sagi i jej postrzegania: zarówno przez starych jak i nowych fanów, a także casualów, co dla nas jest minorum gentium.

    Takie dwa najbardziej podstawowe pytania jakie sobie zadajemy to kim jest Snoke oraz kim jest ostatni Jedi i czy słowa Luke`a ze zwiastuna, które rozebrano na najmniejsze składowe i odmieniono przez wszystkie przypadki nie zwiastują definitywnego końca Zakonu. To sprawa najważniejsza, bo prawdopodobnie w tym epizodzie będziemy mieli naświetloną sytuację, czemu Luke zdecydował się na emigrację i zaprzestał szkolenia nowych pokoleń.

    Choć teorii na ten temat powstało mnóstwo, to wydaje się, że wszystko wygląda jak wygląda przez siostrzeńca Luke`a, który rozbił odbudowywany przez syna Wybrańca zakon w trymiga, i to do tego w proch i pył. Luke, obwiniający się za to, co się stało, porzucił doktrynę Jedi i zaczął poszukiwać prawdy o Mocy, czyli tej równowagi. Odszedł od wąskiego patrzenia Zakonu na galaktykę i wszechświat, otwierając się na żywą Moc. I tak Luke nie poznał w pełni Zakonu, który na dobrą sprawę umarł na kilka dni przed jego narodzinami. A umarł przez swoją słabość, liczne błędy i wiele wad (między innymi pychę, arogancję), nad którymi pochylę się kiedy indziej.

    Podsumowując - zostałby szarym Jedi, który nie ogranicza się w nienaturalny sposób. Z całą pewnością bycie szarym Jedi oznacza - choćby w pewnym stopniu - zbliżenie się do ciemnej strony, ale czy to źle? Myślę, że Palpatine miał absolutną rację mówiąc Anakinowi, że by poznać prawdziwą tajemnicę Mocy trzeba studiować wszystkie tajniki, a nie zgłębiać jeden wąski dogmat. Jedna strona medalu to mieć wiedzę o ciemnej stronie, a druga to ją wykorzystywać. A można nie tylko - wbrew powszechnym opinią - do czynienia ogólnopojętego zła.

    Bycie szarym Jedi jest obecnie modne i widać, że fanom się podoba. Pokazuje to, że Moc to nie tylko Jedi i Sithowie. To w końcu wiele odcieni, cała paleta szarości, bieli i czerni. Skoro w galaktyce jest wiele ugrupowań i bohaterów, których nie da się nazwać wprost dobrymi lub złymi, to czemu mielibyśmy ograniczać się do tego w czymś, co jest w tym uniwersum najważniejsze - czyli w tym elemencie mistycyzmu. Ahsoka czy nawet Ezra i Kanan, którzy tak de facto klasycznymi Jedi nie są, to idealne przykłady na to, że choć budzi to spore kontrowersje, to koniec końców jest dobrze przyjmowane. Albo Qui-Gon, który mimo że był członkiem Zakonu, to nigdy nie był klasycznym Jedi, odbiegając swoją filozofią, kręgosłupem moralnym, systemem wartości i spojrzeniem na wszechświat od reszty; co zresztą miało z pewnością niebagatelne znaczenie w kontekście życia po śmierci. Jednym słowem - został szarym Jedi zanim to było modne.

    Oczywiście, całkowita likwidacja Zakonu byłaby dużym i mega odważnym krokiem i nie wiem, czy jesteśmy na to mimo wszystko gotowi - twórcy, my - fani, a tym bardziej casuale. Niewątpliwie byłoby ciekawie, gdyby Luke faktycznie był ostatnim Jedi, który do tego porzuca tę ścieżkę na rzecz nowego, świeżego, zupełnie innego spojrzenia na Moc. W końcu każda wiara, religia musi przeżyć swoje kryzysy i kryzysiki, a na koniec reformacje. I choć Moc, jasna strona i jej najpopularniejsze wyznanie w galaktyce, czyli Zakon Jedi to dla nas fanów coś więcej niż tylko religia, to zmian nie unikniemy. Pytanie, czy jesteśmy na nie gotowi?


    Niech Moc będzie z Wami.

    LINK
  • Duet V&V, czyli o Ventress i Vosie słów kilka

    Mistrz Mateusz 2017-12-04 22:15:26

    Mistrz Mateusz

    avek

    Rejestracja: 2011-04-04

    Ostatnia wizyta: 2024-10-09

    Skąd: Piła

    Tak jak pisałem przed trzema tygodniami, inaugurując cykl felietonów o Star Wars, ostatnią rzeczą jaką mógłbym pomysleć o tym wspaniałym uniwersum jest to, że świat w nim przedstawiony jest czarno-biały. Wspominałem o tym w obu dotychczasowych tekstach i pewnie jeszcze nie raz, nie dwa do tego nawiążę, bo ta różnorodność świata przedstawianego w Gwiezdnych Wojnach jest bardzo duża. Jest to jeden z głównych motywów, w szczególności występujących w dziełach z nowego kanonu.

    Przykładów jest bez liku. Można je mnożyć i mnożyć bez końca. Jednym z lepszych jest Asajj Ventress - kobieta pochłonięta przez ciemną stronę, mająca swoje cele, plany, ambicje, w końcu zdradzona przez swojego mistrza, któremu z kolei jego mistrz nakazał pozbyć się coraz potężniejszego zagrożenia. Po tych wydarzeniach Asajj pałała rządzą zemsty już nie tyle na Jedi, którzy nie pomogli jej i jej mistrzowi, gdy należała jeszcze do Zakonu, a do Sithów. I choć wciąż była użytkowniczką bardziej ciemnej strony, to nie widziała nic zdrożnego we współpracowaniu z Jedi, co ukazała Christie Golden w powieści Dark Disciple. W międzyczasie została łowczynią nagród mającą swoje zasady i kodeks. Ad extremum zginęła, poświęcając się za Quinlana Vosa, czyli Jedi, w którym się zakochała. To postać naprawdę nietuzinkowa, niejednoznaczna, ambiwalentna.

    Inną postacią niejednoznaczną jest choćby wspomniany Quinlan Vos, czyli użytkownik Mocy, który chyba najmniej pasuje do Zakonu Jedi, a nawet jasnej strony poprzez swoją predylekcję do ciemnej strony, co doskonale wiemy i co świetnie udowodniła Golden w swojej książce. Łobuz, duży chłopiec, rozrabiaka, łapserdak - to określenia, które chyba dobrze go cechują. Trochę oderwany od rzeczywistości, wyalienowany z Zakonu przez swoje nietypowe podejście do Mocy, czasami wręcz lekceważące. Choć mogłoby się wydawać, że kompletnie do Zakonu nie pasuje, to właśnie dobrze, iż nawet wewnątrz niego ukazywane są różne postacie i różne życiowe postawy, poglądy. Zestawmy choćby Ki-Adi Mundiego, Luminarę Unduli, Plo Koona albo jakiegokolwiek innego członka Rady lub znanego i cenionego rycerza. Zupełne przeciwieństwa, zupełnie różne kręgosłupy moralne i systemy wartości. Przy Vosie każdy z nich zdaje się być święty. Ale myślę sobie, że takie postacie jak Quinlan, jakże rzadko występujące w Zakonie, nie tylko różnicowały i uatrakcyjniały go dla nas jako odbiorców, ale i sprawiały, że sam Zakon mógł mieć trochę inne spojrzenie na Moc i to, co się w galaktyce dzieje. Inna sprawa, że w zasadzie z niego zbytnio nie korzystano, pomijając go, wręcz trochę ignorując, ale szanując, tolerując i trzymając na uboczu. Co nie wyszło Zakonowi na dobre, bo do Rady dobierali członków z zawężonej ideologicznie grupy, która miała w zasadzie niewiele różnić się od siebie, przytakując sobie i zachwycając się, jacy to nie są mądrzy. Koniec końców z pewnością miało to wpływ na upadek Jedi.

    Ale o upadku Zakonu i dlaczego jego ocalenie nie mogło się udać innym razem. Kontynuując - myślę, że skomponowanie tak dobrego duetu jak Vos i Ventress, zestawienie dwóch z jednej strony podobnych charakterów, wybuchowych, niespokojnych postaci, z drugiej wychowanych zupełnie inaczej i znajdujących się po - mimo ciągot Vosa do ciemności - innych stronach Mocy to ogromna sztuka. Chapeau bas za to dla Christie Golden. Bo Quinlan i Asajj to postacie niby bardzo podobne, ale i trochę inne. To zestawienie dwóch różnych charakterów, ale i dwóch postaci w gruncie rzeczy mających podobne cele, plany, marzenia, bardzo się powiodło. Myślę, że to jedna z lepiej rozpisanych relacji pomiędzy dwoma bohaterami w Star Wars, a na pewno pomiędzy kobietą a mężczyzną. Wątek romantyczny rzadko w Gwiezdnych Wojnach wychodzi, ale tutaj fajnie przedstawiono ich docieranie się do siebie.

    A teraz przyznam się do czegoś - pod koniec książki, od której przeczytania minął niemal rok, uroniłem kilka łez. Nie sposób było się powstrzymać, bo Ventress należała do grona moich ulubionych postaci. Zawsze miałem do niej ogromną słabość i ją ceniłem, właśnie za jej nietuzinkowość, niejednoznaczność, skrajne emocje, które wywoływała. I jej historię. Zabrana od matki, potem strata swojego pana, potem mistrza Jedi, potem zdradzona przez swojego mistrza Sitha, potem strata rodziny. Można zatem postawić tezę, że Asajj to postać tragiczna. No i na koniec śmierć w rękach ukochanego.

    Z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że duet V&V zdał egzamin, choć przed lekturą miałem wątpliwości, czy to rzeczywiście wypali. Wypaliło. Życzyłbym sobie więcej takich oryginalnych historii. Choć - jak podkreślam - świat Star Wars nie jest zero-jedynkowy, to mało jest tak kontrowersyjnych, wywołujących skrajne, ambiwalentne emocje postaci. Za połączenie chyba dwóch najbardziej niejednoznacznych i niejednowymiarowych z czasów wojen klonów i chyba nawet trylogii prequeli, ogromne brawa dla pani Golden.


    Niech Moc będzie z Wami.

    LINK
    • Re: Duet V&V, czyli o Ventress i Vosie słów kilka

      Krogulec 2017-12-04 23:19:09

      Krogulec

      avek

      Rejestracja: 2003-01-05

      Ostatnia wizyta: 2024-11-20

      Skąd: Szczecin

      Wszystko fajnie ale dawna historia Quinlana Vosa była znacznie lepsza i bardziej interesująca. Jego romans z ciemną stroną był znacznie lepiej przedstawiony i nie był tak jednowymiarowy i pusty, lecz miał dość istotne podłoże w biografii samego Vosa. W nowej wersji wszystko jest uproszczone, nie dostajemy żadnego uczciwego zastępstwa, a wątek z Tholme woła o pomstę do nieba. Tak samo romans z Khaleen był bodajże jednym z najlepszych wątków romansowych w całym uniwersum, a wymowa całej historii była znacznie bardziej przekonująca niż ma to miejsce w tej jednej książce, gdzie nagle wszystko zostaje obrócone w popiół dla jednej prostej fantazji "wrzućmy tu Ventress". Ogółem mimo, że sama ta historia nie jest najtragiczniejsza to jednak kompletnie rujnuje zarówno Vosa, jak i Asajj. I po co w ogóle było to tykać? Nie mogli stworzyć własnych interesujących postaci tylko żerować na sławie dawnych i niszczyć ich historie?

      LINK
      • Re: Duet V&V, czyli o Ventress i Vosie słów kilka

        Finster Vater 2017-12-05 05:25:17

        Finster Vater

        avek

        Rejestracja: 2016-04-18

        Ostatnia wizyta: 2024-11-20

        Skąd: Kazamaty Alkazaru

        Nie zgadzam się o tyle, że to za łagodnie powiedziane. Historia Vosa i Hentz z Republiców bije tę z Ventress z DD na głowę. O tym że tu w ogóle nie ma nic z relacji Mistrz - uczennica jak w "Armor" warto też wspomnieć. Ba, Aayli w DD w ogóle nie ma. A być powinna.
        No i sama Ventress - absolutnie jest tutaj nieprzekonująca, mimo iż ciut bardziej wolę Ventress z TCW.

        Ja sobie DD tłumaczę wszechkanonowo tak:

        1. krótka historyjka która sie Vosowi zdarzyłą gdzieś tam w okresie służby dla Dooku a potem wróciłdo pani Hentz

        2. Paszkwil imperialny mający na celu zdyskredytowanie Jedi i pokazanie ich dwulicowości i zakłamania.

        LINK
      • Re: Duet V&V, czyli o Ventress i Vosie słów kilka

        vilkala 2017-12-05 09:38:03

        vilkala

        avek

        Rejestracja: 2015-10-19

        Ostatnia wizyta: 2020-12-18

        Skąd:

        To ja się podpiszę.

        JEDYNĄ zaletą jaką widzę w DD jest to, że dzięki temu wreszcie zebrałam się w sobie i sięgnęłam po Legendy. I poznałam Republic. Ja i kilkoro innych nowokanonowców
        (Bo wszak napisałam do Shedao z prośbą o Vosa).

        Tak coś czułam że ten jełopek biedny z DD to nie do końca "ten" Vos.

        Tyle, że wciąż lubię tło Asajj z TCW, wolę takie Nocne Siostry od ich odpowiedniczek z Legend, ale poza tym stanowczo kupuję wersję Finstera, że DD to paszkwil imperialny

        LINK
    • Re: Duet V&V, czyli o Ventress i Vosie słów kilka

      SW-Yogurt 2017-12-05 21:44:49

      SW-Yogurt

      avek

      Rejestracja: 2011-05-19

      Ostatnia wizyta: 2024-11-20

      Skąd: Wrocek

      Nie, po prostu: NIE.

      LINK
  • Snoke, czyli ogromny zawód

    Mistrz Mateusz 2017-12-18 23:53:45

    Mistrz Mateusz

    avek

    Rejestracja: 2011-04-04

    Ostatnia wizyta: 2024-10-09

    Skąd: Piła

    Pierwsze doraźne emocje związane z premierą najnowszej części Gwiezdnej Sagi opadły. Czas zatem nadszedł, by poczynić pierwsze podsumowania. Na pierwszy ogień idzie chyba najgorętszy temat, albo jeden z najgorętszych - Snoke. I jego śmierć. Jakże nieoczekiwana, a zarazem żałosna. Ale po kolei.

    Gdybym o samym filmie miał powiedzieć, że jest żałosny, to chyba bym zbluźnił. To ostatnia rzecz, jaką można o nim powiedzieć. Z całą pewnością dostarczył nam sporo możliwości do dyskusji na następne dwa lata, czyli do premiery kolejnej części. Między innymi dlatego, że wydarzenia w nim przedstawione są inne od tych ukazanych we wcześniejszych epizodach, dosyć przełomowe. A także dlatego, że wydarzenia te są kontrowersyjne i podzielą fandom na dwie frakcje. I choć sam epizod może wywoływać antymoniczne odczucia, to nie można nazwać go słabym. W mojej ocenie to jeden z najlepszych gwiezdnego-wojennych aktów na srebrnym ekranie i z pewnością wskakuje na podium.

    O ile słowo „żałosne” nie może scharakteryzować tego filmu, o tyle słowo „nieoczekiwane” już tak. I to niemal w sposób idealny. Gdybyśmy mieli wziąć udział w zabawie polegającej na opisaniu każdego epizodu jednym słowem, to „nieoczekiwany” pasuje jak ulał. To jedna wielka niespodzianka. Wielu sytuację widziało w czarnych barwach. Ja też. Wydawało mi się, że będziemy mieli do czynienia z kopią TESB w co najmniej równym stopniu, w jakim TFA okazało się wersją 2.0 ANH. Wystarczyło spojrzeć na trailery, by dojść do takiej konkluzji. Nic bardziej mylnego, jakby to powiedział Radek Kotarski. Okazało się bowiem, że Rian Johnson wystrychnął nas na dudka zupełnie jak Luke w ostatecznym akcie filmu zrobił w bambuko Kylo Rena, cały Najwyższy Porządek oraz Ruch Oporu.

    Powodów do bycia co najmniej mocno zadziwionym kurażem twórców jest bez liku, ale dziś chciałbym skupić się na największym. To Snoke. Snoke, czyli chyba najbardziej tajemnicza postać w nowym kanonie. W ostatnich dwóch latach tyle powstało teorii na temat tego, kim jest i skąd pochodzi, że gdybym miał spróbować wymienić wszystkie, to życia by mi nie starczyło. Snoke stał się w pewnym momencie jak celebryta. Był sławny z tego powodu, że był sławny, wyskakując przy tym jak z lodówki. Bo przecież niczym szczególnym w TFA się nie wyróżnił. Po prostu był. Nie wpłynął na wydarzenia w sposób szczególny. Wydawało się jednak, że ta aura tajemniczości zostanie rozwiana już w następnym epizodzie i wyklaruje się jakaś wizja postaci. Sens jej egzystowania. Znowu - nic bardziej mylnego. Jak enigmatyczny był, taki będzie dalej.

    Bardzo zawiodłem się na tej postaci. Liczyłem, że zostanie zaprezentowana w godny sposób. Że jej wątek zostanie godnie pociągnięty, z odsłonięciem choć rąbka tajemnicy. Miałem nadzieje, że dowiemy się coś o jego przeszłości, celach, planach. Dostaliśmy za to dosyć płytkiego, prostackiego aroganta, dosyć próżnego. Lubiącego pieniądze. Ale o tym w zasadzie nie dowiedzieliśmy się z samego filmu, a od... Andy`ego Serkisa, czyli odtwórcy Snoke`a. Co jest bardzo znamienne. Więcej o tak ważnej dla losów Gwiezdnych Wojen postaci dowiadujemy się z wywiadu z jednym z twórców niż z samych filmów. Dodajmy, że według Serkisa Snoke jest potężniejszy od Vadera i Sidiousa. Co oznaczałoby, że jest najpotężniejszym użytkownikiem ciemnej strony w kanonie. Bo Maul i Dooku już w ogóle odstają od Sidiousa i Vadera.

    Mam ogromne pretensje do twórców. Skoro zapowiadają, że jest taki potężny, to chciałbym dostać choć cień szansy na skonfrontowanie tych słów z rzeczywistością. A ja nie tyle nie mogę się nie zgodzić się z tym stwierdzeniem - nie dostałem nawet szansy, by samemu ocenić, czy jego potęga rzeczywiście jest większa od jego poprzedników.

    Jedyną rzeczą, przez pryzmat której można oceniać jego potęgę było domniemane połączenie umysłów Rey i Bena. Owszem, sama umiejętność robi wrażenie. Pytanie tylko, czy rzeczywiście mówił prawdę. Zostawiając jednak ten wątek, warto wspomnieć o dodatkowym czynniku, przez który można uznać go za największego frajera w historii Star Wars. Na chwilę przed śmiercią mówi, że nie można go zdradzić ani zabić i że... widzi myśli Kylo i wie, co za chwilę zrobi. Po czym robi coś zupełnie innego - zamiast zabić Rey, zabija Snoke`a właśnie. Czy to nie wydaje się żałosne? I nie, nie kupuję tego, że to „po prostu słowa zbyt pewnego siebie typa”. To już zbyt zużyty motyw w Gwiezdnych Wojnach. Praktycznie każdy dark sajder w filmach przegrał przez zbytnią pewność siebie, arogancję, zlekceważenie rywala, pychę. Każdy. Maul, Dooku, Vader, Sidious. Czy nie da się wymyślić czegoś innego?

    Z jednej strony nie sposób nie docenić twórców za odwagę i oryginalność, bo nie przypominam sobie podobnej sytuacji w historii kinematografii, by główny antagonista zginął na tak wczesnym etapie opowiadanej historii. Ale z drugiej nie wiem, czy na pewno to dobra decyzja w kontekście całej trylogii. Bo trzeba zadać sobie jedno kluczowe pytanie: co jest ważniejsze - dobro filmu jako dzieła sztuki czy próba zaskoczenia widza? Myślę, że to pierwsze. Szczególnie w kontekście tego, iż ten film jest wystarczająco zaskakujący. Bez śmierci Snoke`a - choć to największe zaskoczenie ze wszystkich - też by taki był.


    Niech Moc będzie z Wami.

    LINK
  • Snoke sroke

    Smok Eustachy 2017-12-19 00:00:11

    Smok Eustachy

    avek

    Rejestracja: 2017-02-13

    Ostatnia wizyta: 2024-11-20

    Skąd: Oxenfurt

    Problem z tą kreaturą jest taki, że nie bardzo daje się pogodzić z 1 trylogią (która jest druga).

    LINK
  • Oskar dla Marka

    Mistrz Mateusz 2017-12-25 23:59:40

    Mistrz Mateusz

    avek

    Rejestracja: 2011-04-04

    Ostatnia wizyta: 2024-10-09

    Skąd: Piła

    W zeszłym tygodniu dzieliłem się z Wami pierwszymi wrażeniami po premierze The Last Jedi. Krótko mówiąc: epizod ósmy wyszedł wprost fantastycznie. Pomimo wad uważam go za świetny. Być może nawet najlepszy w całej sadze, choć mimo pięciu seansów wciąż można powiedzieć, że to opinia wydana na zbyt gorąco. Nie mam jednak wątpliwości, że na pudło w mojej prywatnej klasyfikacji się załapał.

    Ostatni felieton poświęciłem w większości Snoke`owi, którego uważam za jedną z większych wad filmu. Może nie tyle jego samego, bo jako postać robi spore wrażenie i spełnia swoje podstawowe zadanie - wzbudza strach i poczucie głębokiego mroku, ale to, jak jego żywot został zakończony (jeśli rzeczywiście został). To była najbardziej żenująca śmierć w historii Star Wars na srebrnym ekranie. Jednak zostawmy ten ambaras w spokoju.

    Bo dla przeciwwagi w filmie mamy wreszcie odzywającego się Luke`a Skywalkera, którego śmierć, a w zasadzie połączenie się z Mocą to coś fenomenalnego. Jego rola w tym filmie i gra aktorska jego odtwórcy - Marka Hamilla, jest genialna, wiekopomna, epokowa. Bardzo znacząca dla całego uniwersum i zmieniająca nieco postrzeganie ważnego elementu tego świata, jakim jest Moc. Ale po kolei.

    Na kilka tygodni przed premierą TLJ pisałem, czego bym sobie życzył od najnowszej części sagi jeśli chodzi o sposób przedstawienia Mocy i tego, co i jak Luke będzie robił. Pisałem, że chciałbym, by ukazano go jako szarego Jedi, który odszedł od płytkiego postrzegania Mocy i nie ograniczał się do wąskich dogmatów Zakonu. I tak się w zasadzie stało, bo postrzeganie Mocy przez Luke`a jest inne niż pozostałych użytkowników Mocy, jakich kiedykolwiek poznaliśmy. I w rzeczywistości Skywalker nie ograniczał się do tych przykazań, które wymyślił sobie Zakon na długo przed jego narodzinami. Bo niejako odszedł od tego Zakonu. A także od Mocy.

    Ku mojemu zaskoczeniu, wielu osobom nie podobał się epizod ósmy. Myślę, że podział w fandomie - zarówno polskim, jak i światowym - jest obecnie większy niż kiedykolwiek. Najlepszym dowodem są jakieś żenujące petycje o usunięciu tego epizodu. Sądziłem jednak, że The Last Jedi nie będzie rodził aż tak sprzecznych opinii jak The Force Awakens, który w mojej ocenie był słabym pastiszem Nowej Nadziei.

    Nie da się ukryć, że bazową kością niezgody jest właśnie Luke i sposób, w jaki go przedstawiono. Wielu osobom nie spodobało się, iż ukazano go jako w gruncie rzeczy słabego człowieka, który po doznaniu klęsk doznał traumy i odciął się od wszystkiego: rodziny, przyjaciół, wszystkich ważnych w jego życiu wartości. Przewartościował sobie pewne rzeczy, zmienił swoją życiową postawę, kręgosłup moralny i postawił inne priorytety.

    To samo w zasadzie uważał sam Mark Hamill. „Powiedziałem Rianowi, że Luke nie poddałby się tak po prostu. Zrobiłby sobie może roczną przerwę, by się otrząsnąć i wróciłby do walki, bo to prawdziwy Jedi“.

    Przykrym trochę jest, że samemu Markowi nie do końca podobał się pomysł na przedstawienie jego postaci w nowym kanonie i trylogii sequeli. Na wielu konwentach, podczas których opowiadał o swojej roli w TFA i całej trylogii, w jego głosie słychać było niezadowolenie, żal, a w oczach smutek. Jednak to ustąpiło. Sam powiedział, że musiał się dostosować i zrozumiał, że tego wymagała opowiadana historia. I że po jej obejrzeniu zaczęło mu się to podobać.

    Ja również miałem pewne obiekcje co do tego, jak przedstawiono Luke`a, ale nie tylko jego, bo pozostałych ważnych protagonistów Oryginalnej Trylogii także. I nie tyle w TLJ, co już w TFA. Bo to właśnie tam rozpada się Republika, o odrodzenie której nasi bohaterowie walczyli długimi latami. To właśnie tam dowiadujemy się, że Han opuścił Leię i wraz z Chewbaccą wrócili do bycia przemytnikami. Jakby tego było mało, tracą Sokoła. A Leia nie jest częścią Republiki, o którą walczyła przede wszystkim jako polityczka i spadkobierczyni Baila Organy, tylko... generałem Ruchu Oporu. W dodatku oboje tracą swojego syna, który zamiast pójść w ślady wujka Luke`a, wolał wzorować się na dziadku. Na domiar złego już dwa lata temu dowiedzieliśmy się, że próba odrodzenia Zakonu przez Skywalkera okazała się porażką. Więc już wtedy był to dla mnie pewien zgrzyt. No bo jak to - w OT oglądamy ich triumfujących, wygrywających, a teraz cofają się do punktu wyjścia? Tak utytułowani, legendarni ludzie, którzy zasługują na pomniki, chwałę i wieczną wygraną są nagle przegranymi? Nie byłem w stanie tego początkowo zaakceptować, ale przez te dwa lata oswoiłem się z myślą, że Luke przestał być tym młodym chłopakiem z farmy wilgoci, prawdziwym optymistą. Bohaterem. Ale dwa lata zrobiły swoje.

    W TLJ zobaczyliśmy takiego Luke`a, jakiego mogliśmy i powiniśmy byli się spodziewać. Zastanawia mnie, czego po TFA oczekiwali krytycy TLJ i Luke`a? Przecież wiadomo było, że - jak sam Luke powiedział - nie ukrył się w najdalszym zakątku galaktyki bez żadnego powodu. A ten powód znaliśmy. Z grubsza. Teraz nam to wytłumaczono. Dobrze argumentując decyzję Luke`a i pokazując jego ludzką stronę. Niesamowicie mocną stroną tej kreacji jest to, że nie jest kolejnym superherosem, któremu wszystko się udaje i który nigdy przez nic nie zostanie złamany. Luke został. Zrozumiał swoje błędy, a na koniec odkupił swoje winy. W sposób iście fenomenalny.

    Pokazano, że Moc to nie potęga, którą można mieć. I że nie można sprowadzić jej do przenoszenia obiektów na odległość. Że to coś więcej. Coś, czego nie da się w pełni zrozumieć. Zupełnie tak jak istnienia świata i Boskiej potęgi. Podoba mi się, że TLJ pchnęło nas w kierunku niewiedzy i niepewności, co ta Moc jeszcze może. I super, że ten epizod udowodnił nam, że potęga Mocy to nie tylko pokonywanie tysiąca droidów za pomocą wyciągnięcia ręki Windu, zjadania planet Nihilusa czy ściągania na orbitę całego krążownika Galena Marka.

    Temu wszystkiemu dopomógł inny Mark. Mark, który zasłużył na Oscara.


    Niech Moc będzie z Wami.

    LINK
    • Re: Oskar dla Marka

      Qel Asim 2017-12-26 00:13:57

      Qel Asim

      avek

      Rejestracja: 2010-09-21

      Ostatnia wizyta: 2024-11-20

      Skąd: Pszczyna

      Brawo!
      Dokładnie tak! Oczywiście mój stosunek do TFA i sposobu ukazania w nim wielkiej trójki jest odmienny, ale generalnie bardzo dobry felieton.

      Dodam tylko od siebie że Luke`a Skywalkera czasami nazywałem "Biedaj", bo po OT nie robił na mnie dobrego wrażenia jako Jedi. Dopiero teraz, po TLJ mogę powiedzieć że Luke to jednak prawdziwy Jedi.

      LINK
  • O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

    Mistrz Mateusz 2018-01-02 00:06:50

    Mistrz Mateusz

    avek

    Rejestracja: 2011-04-04

    Ostatnia wizyta: 2024-10-09

    Skąd: Piła

    Po premierze The Last Jedi wielu fanów zaczęło krytykować film w wielu aspektach. Jednym z najbardziej krytykowanych elementów świata przedstawionego ósmego epizodu były sceny w przestrzeni kosmicznej i bitwy. W Gwiezdnych Wojnach przestrzeń kosmiczna zawsze odgrywała istotną rolę. Nie ma się co zresztą temu dziwić - przecież sam tytuł naszego ukochanego uniwersum wskazuje na to, iż przedstawiona w nim akcja odbywa się przede wszystkim daleko od naturalnych dla ludzi środowisk (czytaj ziemi). Trudno byłoby nakręcić film lub napisać książkę science-fiction bez statków, podróży międzygwiezdnych, bitew w przestrzeni kosmicznej. To tak, jakby komedia miała być oparta w głównej mierze na ludzkim dramacie, a nie szeroko pojętych żartach. To coś, co nie miałoby szans powodzenia. Niewyobrażalnym byłoby, by film opowiadający o galaktyce i znajdujących się w niej frakcjach, które między sobą walczą o dominację, nie zawierał w sobie nic, co wskazywałoby na nieporównywalnie większy postęp technologiczny od naszego. A przestrzeń kosmiczna rzeczywiście jest takim miernikiem, takim papierkiem lakmusowym ukazującym rzeczywisty rozwój nowych technologii.

    Nie ma się zatem fanom co dziwić, że na ten ingredient zwracają szczególną uwagę. Tym bardziej, że w epizodzie ósmym przestrzeń kosmiczna i powiązane z nią elementy odgrywają kluczową rolę. Oczywiście, zawsze były ważne, ale kiedy w takiej zbitce postaramy sobie odtworzyć wcześniejsze filmy, to łatwo dojść do wniosku, iż podróże międzygwiezdne nigdy nie stanowiły głównej osi dla opowiadanej historii. Owszem, pewne niuanse związane z tą szeroko pojętą technologią były ważne dla dalszych losów filmu, vide wiązka ściągająca w Nowej Nadziei czy samo zniszczenie Gwiazdy Śmierci, a de facto trzech, natomiast bez nich dałoby się inaczej uwidocznić wygraną Rebelii nad Imperium. W tej części Rian Johnson postawił na zaskoczenie widza i odważne rozwiązania. Dzięki nim przypomina mi trochę Dave`a Filoniego, który jako główny twórca dwóch dotychczasowych seriali animowanych wielokrotnie jechał po bandzie i stwarzał niestworzone rzeczy. Miałem nawet taką konstatację, że Johnson mógłby sobie z Filonim podać ręce, bo rzeczywiście równie dobrze to „Kapelusznik” mógłby być twórcą tego filmu. Tyle że Dave zawsze robił to na mniejszą skalę. Nigdy tak nowatorskiego spojrzenia na Star Wars w filmach nie mieliśmy.

    Zacznijmy choćby od tej wspomnianej głównej osi filmu. Cała fabuła jest tak naprawdę oparta na dwóch podwalinach: treningu Rey z Luke`iem, który odbywa się daleko od kosmosu, oraz na drugiej, jakże ważnej - ucieczce Ruchu Oporu przed siłami Najwyższego Porządku. Najwyższego Porządku, który zaczął dominować w galaktyce po zniszczeniu Republiki (nadal nie mogę jednak wyjść z podziwu, że zniszczenie jednego układu doszczętnie zniszczyło Republikę, ale okej). A ta wspomniana ucieczka okazuje się bardziej skomplikowana niż się wydaje. Po momencie ulgi, jakim był skok w nadprzestrzeń, przyszedł moment rozgoryczenia, gdy okazało się, że flota wroga namierzyła Ruch Oporu. To poczucie żałości zostało spotęgowane przez fakt, iż kończy się paliwo i kwestią czasu jest, jak wróg ich wykończy. Przez tę prostą zagrywkę Johnson załatwił sobie prawie cały motyw walki pomiędzy dwoma flotami, przynajmniej na jakąś godzinę czasu ekranowego, eksponując jednocześnie motyw treningu Rey i walkę jasnej strony z ciemną. Otwierając sobie w sposób sprytny choćby wątek Canto Bight. Za ten ruch Rianowi naprawdę należą się brawa. Bo choć o istnieniu paliwa i potrzebie jego tankowania mieliśmy w poprzednich częściach napomknięte, to nigdy paliwo to nie urosło do rangi problemu. Problemu, który w sposób ciekawy zajął akcję całego filmu.

    Inną ważną kwestią jest to, o czym już wspomniałem, czyli fakt, iż Najwyższy Porządek był w stanie namierzyć Ruch Oporu. I to przez... nadprzestrzeń, co nigdy nie było możliwe w Star Wars. Zarówno to, jak i skok w nadprzestrzeń Raddusa, czyli okrętu flagowego Ruchu Oporu, w którym była tylko wiceadmirał Holdo to sprawy kłopotliwe dla naszego uniwersum i jego twórców. Mam wrażenie, że Johnson, Kathleen Kennedy i spółka zawiesili sobie węzeł na szyje, utrudniając sobie dalsze tworzenie filmów. A przynajmniej zawiązali sobie ręce, bo nagle okazuje się, że można namierzać wrogie okręty przez nadprzestrzeń. Okej, pokazuje to jakiś rozwój technologiczny, ale ucieczki już nie będzie. Z kolei skok nadprzestrzenny przepoławiający całą flotę wroga to oczywiście element niesamowicie widowiskowy, ale pytanie brzmi: skoro Holdo to zrobiła, to dlaczego nie mogą robić tego inni? Nie chce oczywiście odbierać zasług pani wiceadmirał, jednak wątpię, by była tak światłym umysłem, by być pomysłodawcą takiego rozwiązania. Naprawdę, że nikt na to nigdy wcześniej nie wpadł? Ani że nie mieliśmy tego wcześniej ukazanego? Przecież to może być najlepszy sposób na pokonanie wroga! Ewakuujesz całą załogę na inne statki, którymi uciekasz, a na pokładzie ostatniego zostaje jeden człowiek, który przepołowi w ten sposób statki przeciwnika! Idealny scenariusz na bitwę!

    Choć oczywiście bardzo podobał mi się ten epizod i rozwiązania w nim podjęte, to trudno przejść obojętnie wobec nich w kontekście całego uniwersum. Na Star Wars trzeba patrzeć jako na jedną wielką całość. To tak jak z tekstem. Mój mentor uczył mnie zawsze, że nie można pisać w jednym tekście co innego niż w drugim, bo czytelnicy będą to pamiętać. Tak samo z filmem. Następnym razem, jak jedna strona konfliktu nie będzie mogła poradzić sobie z wrogiem i nie zastosują manewru Holdo, to zapytam: czemu jesteście niekonsekwentni?


    Niech Moc będzie z Wami.

    LINK
    • Re: O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

      perkun 2018-01-02 00:44:17

      perkun

      avek

      Rejestracja: 2016-02-18

      Ostatnia wizyta: 2024-07-07

      Skąd: Toruń

      Mistrz Mateusz napisał:
      Przecież to może być najlepszy sposób na pokonanie wroga! Ewakuujesz całą załogę na inne statki, którymi uciekasz, a na pokładzie ostatniego zostaje jeden człowiek, który przepołowi w ten sposób statki przeciwnika! Idealny scenariusz na bitwę!
      -----------------------
      Tak tylko napomknę, że istotą wygrania bitwy, a w konsekwencji - wojny - jest tracenie jak najmniejszej liczby swoich dużych, kosztownych jednostek, przy jednoczesnym zadawaniu dotkliwych strat stronie przeciwnej. Żeby jednym statkiem załatwić przy okazji krótkiego nadprzestrzennego skoku kilka wrogich okrętów niczym strzałem z railguna w Q2, to tamte musiałby się ustawić jakoś tak w miarę blisko i w miarę jednej linii...
      Ta metoda jest metodą samobójczą, kosztowną, desperacką, używaną jedynie w wyjątkowych sytuacjach, kiedy ludzki mózg pracuje na najwyższych obrotach w stanie ekstremalnego zagrożenia i kiedy postanawia poświęcić się dla dobra czegoś większego, co w jego odczuciu ma nadal sens.

      Oczywiście, kosmos nieodłącznie wiąże się z tym uniwersum, ale jest często traktowany tak bardzo po macoszemu, a prawa fizyki i zwykła logika są tak często naginane, że nie ma co się dziwić niektórym przyjętym rozwiązaniom. Dlaczego łatwiej przyjąć nam do świadomości istnienie exogortha niż śledzenie statku w nadprzestrzeni? [Odp.: Bo jest z OT! ] Albo Leię Poppins? Wszystkie te chwyty służą w końcu jednej i tej samej rzeczy: popychaniu fabuły do przodu. I tylko to się liczy

      LINK
    • Re: O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

      Qel Asim 2018-01-02 08:28:16

      Qel Asim

      avek

      Rejestracja: 2010-09-21

      Ostatnia wizyta: 2024-11-20

      Skąd: Pszczyna

      Zasadniczo zgadzam się z Perkunem.

      Samobójcze ataki dużej jednostki w walce konwencjonalnej są totalnie nieopłacalne i jeśli już występują to w roli dywersji lub rozpaczliwej próbie ratunku czegoś ważniejszego.
      W TLJ mamy jedno i drugie

      Trzeba też pamiętać że moduły hipernapędu/silniki, podobnie jak centrala podtrzymywania życia czy mostek są punktami newralgicznymi - koncentrują na sobie główny atak jak tylko uda się przebić osłony.
      Odsyłam tu do rozwiązań in universe z Battlefronta 2 (tego prawdziwego klasycznego). Silniki, system podtrzymywania życia, mostek, komunikacja, sensory - załatwiasz te sprawy i statek jest kaczej zupie, a na pewno nie wywinie Ci numeru z samobójczym skokiem przeciwko Twojej głównej jednostce bojowej.

      W sumie, to właśnie robił Ren. Niszczył punkty newralgiczne. Zaczął od pozbycia się największego atutu Ruchu Oporu - od uziemienia X-Wingów. Następnym ruchem było złamanie ducha - zabicie przywódców. Gdyby nie sprawne decyzje Lei, atakowali by dalej, zaś celem byłyby silniki lub okolice modułu podtrzymywania życia.

      Jeśli już miałbym się przyczepić do bitw w kosmosie, to do innej kwestii.

      Czemu do cholery, FO nie wysłało w nadprzestrzeń choćby dwóch niszczycieli, po to by odleciały na odległość kilku lat świetlnych, tak by móc się obrócić, a następnie zawrócić i zablokować drogę ucieczki, by Supremacy mogło dogonić statek Ruchu Oporu.
      Tutaj przychodzi mi rozwiązanie że Hux nie chciał tracić kolejnych jednostek. Raddus mógłby rozwalić przynajmniej jednego niszczyciela, zaś powolne wykańczanie było skuteczne i bezpieczne dla floty FO.

      LINK
      • Re: O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

        bartoszcze 2018-01-02 09:48:52

        bartoszcze

        avek

        Rejestracja: 2015-12-19

        Ostatnia wizyta: 2024-11-21

        Skąd: Jeden z Wszechświatów

        Wątek "czemu nie wysłał" już był międlony chyba w recenzenckim, i potencjalne przyczyny to:
        - przez hiperprzestrzeń niekoniecznie dokonuje się skoków w dowolnie wybrane miejsca, a mikroskoki to "wyższa szkoła jazdy", być może nie było we flocie FO nikogo tak zdolnego
        - rozdrabnianie sił niekoniecznie jest korzystne, zwłaszcza jeśli przeciwnik zmieni kurs (pamiętajmy że kosmos jest trójwymiarowy) lub skoczy w hiperprzestrzeń
        - jeżeli ścigający liczyli na dopadnięcie uciekających z powodu braku paliwa, to po co rozdrabniać siły w takiej sytuacji?

        Pamiętajmy, że decyzje w toku bitwy są podejmowane bez znajomości fabuły filmu

        LINK
        • Re: O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

          Qel Asim 2018-01-02 10:04:06

          Qel Asim

          avek

          Rejestracja: 2010-09-21

          Ostatnia wizyta: 2024-11-20

          Skąd: Pszczyna

          Przyznam że niespecjalnie czytałem temat recenzencki od ponad dwóch tygodni

          Zasadniczo ujmując to sam sobie na tę sprawę odpowiedziałem w podobny sposób do Twojego, także tematu nie ma

          LINK
        • Re: O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

          Smok Eustachy 2018-01-06 02:10:39

          Smok Eustachy

          avek

          Rejestracja: 2017-02-13

          Ostatnia wizyta: 2024-11-20

          Skąd: Oxenfurt

          1. przecież w konkretne miejsce można skoczyć. Finn tak leci po hakiera i wraca w ściśle określone miejsce.
          2. jak się opanowuje galaktykę to się ma pełno sił.

          LINK
      • Re: O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

        Finster Vater 2018-01-06 04:01:35

        Finster Vater

        avek

        Rejestracja: 2016-04-18

        Ostatnia wizyta: 2024-11-20

        Skąd: Kazamaty Alkazaru

        Pozatym co powiedział Bartoszcze, jeszcze drobne sprawy:

        Raddus to wielki krążownik, potężnie uzbrojony, podejrzewam że spokojnie trzy SD by przemielił samojeden.

        My wiemy, ale FO nie wie, że RO nie posiada już bombowców (czy tych co rozwaliły drednota, czy Y-wingów) - jeżeli podzielimy siły główne to narażamy się niepotrzebnie na kontrę - a po co , skoro i tak mamy przeciwnika na widelcu -nmimo poświęcenia Holdo, interwencji Luka RO pod koniec filmu mieści się na pokładzie MF, nie mają żadnego własnego okrętu.

        LINK
        • Re: O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

          SW-Yogurt 2018-01-22 21:34:57

          SW-Yogurt

          avek

          Rejestracja: 2011-05-19

          Ostatnia wizyta: 2024-11-20

          Skąd: Wrocek

          Dotarłem do 16.01 w "czytaniu Bastionu", to tylko tak informacyjnie:

          Raddus, ciężki krążownik MC85, 3438.37m (urocze te centymetry ~), 18 ciężkich turbolaserów, 18 ciężkich dział jonowych, 12 wieżyczek obrony bezpośredniej, 6 ciężkich wyrzutni rakietowych, cholera wie ile myśliwców ("flota" to nie ilość), eksperymentalne (od 30 lat ~) pola ochronne.

          Niszczyciele klasy Resurgent znane czasami jako krążowniki, 2915.81m (czy ja już coś o centymetrach ~), 1500 dział jonowych i turbolaserów napędzanych kryształami Kyber (wysoka szybkostrzelność, zwiększona siła ognia), wieżyczki obrony bezpośredniej, stanowiska obrony rakietowej, 144 TIE, napęd umożliwiający osiągnięcie szybkości większej od TIE (!!! tu niepotrzebne są jakiekolwiek mikroskoki !!!). I są to jednostki stosunkowo nowe, przeznaczone do bezpośredniej walki z innymi jednostkami liniowymi. Wywodzą się z "trójkątów" Imperium, a znając gigantomanię FO, pojedynczy Resurgent to więcej niż ISD-I (mnóstwo ogrodowa siła turboczegokolwiek) lub ISD-II (równie dużo wszystkiego). I było ich 6-9 jako całkowicie zbędna osłona Supremacy. Zbędna, bo Mega-łubudubu przewoził 8 takowych. ~

          No nic, czytam dalej. ~

          LINK
    • Re: O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

      HAL 9000 2018-01-06 00:58:56

      HAL 9000

      avek

      Rejestracja: 2016-01-23

      Ostatnia wizyta: 2022-01-21

      Skąd:

      -Inną ważną kwestią jest to, o czym już wspomniałem, czyli fakt, iż Najwyższy Porządek był w stanie namierzyć Ruch Oporu. I to przez... nadprzestrzeń, co nigdy nie było możliwe w Star Wars.
      Mam wrażenie, że Johnson, Kathleen Kennedy i spółka zawiesili sobie węzeł na szyje, utrudniając sobie dalsze tworzenie filmów. A przynajmniej zawiązali sobie ręce, bo nagle okazuje się, że można namierzać wrogie okręty przez nadprzestrzeń. Okej, pokazuje to jakiś rozwój technologiczny, ale ucieczki już nie będzie.


      Ucieczki już nie będzie???
      Będzie, spokojnie.
      To zwykły postęp technologiczny, jak jest radar, to samoloty starają się być "niewidoczne" i oszukać radar. Rozwój broni przeciwpancernej powodował rozwój pancerzy reaktywnych i tak w kółko.

      A jak to będzie wyglądać w przyszłych filmach SW?
      To proste, dojdzie dodatkowy przycisk na kokpicie i...

      Chewie! Włącz zakłócanie namierzania!

      I już:
      https://youtu.be/KvJDItC6tE0?t=22

      LINK
      • Re: O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

        Darth Ponda 2018-01-06 11:12:35

        Darth Ponda

        avek

        Rejestracja: 2014-02-15

        Ostatnia wizyta: 2024-11-19

        Skąd: Olsztyn

        Namierzanie w nadprzestrzeni było w Rebelsach i Łotrze. Być może pojawiło się w ANH, nie wiemy. W TESB co prawda tego nie ma, ale Imperium oszacowało możliwe destynacje skoku i przybyło na Bespin przed Sokołem. Przy czym namierzać nie można nigdy było ot tak sobie, potrzebny był jakiś rodzaj nadajnika.

        LINK
        • Re: O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

          Lord Budziol 2018-01-06 11:16:48

          Lord Budziol

          avek

          Rejestracja: 2011-02-12

          Ostatnia wizyta: 2024-07-21

          Skąd: Imperial City

          Możesz przypomnieć o co chodziło z tym w Rebelsach?
          W Łotrze był to jeden z projektów nad którymi dopiero pracowało Imperium, a w TESB to przecież nie szacowanie możliwych destynacji a po prostu Boba Fett który śledził Sokoła i dał znać Vaderowi?

          LINK
          • Re: O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

            Darth Ponda 2018-01-06 11:35:59

            Darth Ponda

            avek

            Rejestracja: 2014-02-15

            Ostatnia wizyta: 2024-11-19

            Skąd: Olsztyn

            Haha!
            Jeśli dobrze pamiętam to w pierwszym sezonie nasi bohaterowie zwiewają przed Imperium i omijają blokadę. W ostatniej chwili Inkwizytor wystrzelił jakąś skrzyneczkę, która przyczepiła się do Ghosta, otworzyła i zaczęła wyglądać jak nadajnik. Podczas przeglądu statku, jeszcze w nadprzestrzeni, rebelianci skapnęli się i... coś tam wymyślili. Chyba jak rozmawiali o tym czy to w ogóle możliwe Sabine się wtrąciła.

            LINK
            • Re: O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

              Lord Budziol 2018-01-06 11:43:02

              Lord Budziol

              avek

              Rejestracja: 2011-02-12

              Ostatnia wizyta: 2024-07-21

              Skąd: Imperial City

              Ano tak, coś mi zaczyna świtać... W każdym razie to mimo wszystko ciut inna technologia, bo wymagała nadajnika, takie namierzanie mieliśmy też w przypadku Sokoła w ANH.

              LINK
              • Re: O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

                bartoszcze 2018-01-06 11:47:55

                bartoszcze

                avek

                Rejestracja: 2015-12-19

                Ostatnia wizyta: 2024-11-21

                Skąd: Jeden z Wszechświatów

                Namierzanie podczepionym nadajnikiem to mieliśmy już w AOTC

                LINK
              • Re: O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

                Darth Ponda 2018-01-06 11:51:46

                Darth Ponda

                avek

                Rejestracja: 2014-02-15

                Ostatnia wizyta: 2024-11-19

                Skąd: Olsztyn

                Myślę, że to może być ta sama technologia. Po pierwsze, nie wiemy czy Raddus nie ma nadajnika. Po drugie, być może nadajnik nadprzestrzenny zastąpiono na przykład widmem emisji z hipernapędu. No i wcześniej nadajnik nie działał w nadprzestrzeni.

                LINK
      • Re: O sferze kosmicznej w The Last Jedi słów kilka

        Mossar 2018-01-06 11:22:57

        Mossar

        avek

        Rejestracja: 2015-06-12

        Ostatnia wizyta: 2024-11-17

        Skąd:

        Dlatego uważam że dowalanie się do takich aspektów filmu to czysty hejt a nie krytyka. Tak jak napisał, to są elementy które pchają fabułę do przodu i dodaja cos nowego do uniwersum. I w wiekszosci da sie to sensownie wytlumaczyc.

        LINK
  • Brzydkie kaczątko

    Mistrz Mateusz 2018-01-08 23:24:57

    Mistrz Mateusz

    avek

    Rejestracja: 2011-04-04

    Ostatnia wizyta: 2024-10-09

    Skąd: Piła

    Pamiętam dokładnie to ogromne poczucie ambarasu i zażenowania podczas mojego pierwszego seansu Przebudzenia Mocy, i w ogóle gwiezdnej sagi na srebrnym ekranie, gdy Kylo Ren ściągnął maskę, okazując swoje prawdziwe oblicze - w dosłownym i przenośnym znaczeniu.

    Postać odgrywana przez Adama Drivera wydawała się mrocznym i niezwykle tajemniczym użytkownikiem ciemnej strony, który do tego nie jest Sithem, co było ciekawym uatrakcyjnieniem i powiewem świeżości, bowiem do tej pory wszyscy użytkownicy ciemnej strony przedstawieni w filmach byli odwiecznymi wrogami Jedi. Mimo faktu, iż nie był Sithem, Ren od początku wydawał się potężny Mocą - potrafił zatrzymać strzał z blastera w miejscu, unieruchomić wroga, a także bezproblemowo wydobyć z niego potrzebne informacje za sprawą nowej, wcześniej niespotykanej w Gwiezdnych Wojnach umiejętności. Do tego ten imponujący miecz świetlny z jelcami i niestabilnym ostrzem. Maska natomiast skrywała jego prawdziwe „ja” w iście bajroniczny sposób.

    Nie mogło być jednak tak różowo - im dalej w las, tym było gorzej (albo - jakby to powiedział znany ekspert piłkarski Tomasz Hajto - tym drzewa większe). Od momentu, w którym dowiadujemy się, że jest synem Hana Solo, jego nawet bardzo solidna kreacja rozsypuje się jak domek z kart. Nagle okazuje się, że mamy do czyniena z wielkim, przerośniętym i rozwydrzonym bachorem, którego jak tylko coś rozzłości, jest w stanie wyjąć miecz i pociąć własny statek. Wydaje się, że nie jest za pan brat z czymś takim jak logiczne myślenie. Zostawia je daleko w niebycie. Przykłady? Jeden dobitnie świadczy o tym, iż korzystanie z umysłu nie było wówczas jego mocną stroną - trudno, by było, kiedy zostawia się droida z ważnymi informacjami wrogowi w momencie, w którym bez większego trudu można było go schwytać. Wyraźnie przepaliło mu styki. Zresztą o czym my mówimy - facet gada do zwęglonej maski swojego dziadka i zmusza się w sposób iście żenujący do bycia silnym po stronie mroku. „No bo przecież zła strona jest taka fajna i nie mógłbym być po dobrej”.

    Wisienką na torcie (czy jakby znów zakonkludował Hajto - truskawką na torcie) był jego przegrany pojedynek na miecze ze szturmowcem i dziewczyną, która - jak określił sam Snoke w The Last Jedi - nigdy nie dzierżyła miecza świetlnego.

    O tym powiedziano i napisano już wystarczająco, więc nie chcę się pastwić nad potomkiem Wybrańca. Jasne, można by się doszukiwać jakichś powodów jego porażki. Jedną z przyczyn mógłby być choćby fakt, iż - znów jak stwierdził sam Snoke - zabicie ojca rozdarło jego duszę. I rzeczywiście tak było. Nie sposób nie doszukać się powiązania spadku możliwości Bena z pojawieniem się Solo.

    Po The Force Awakens miałem wrażenie, że następne dwa epizody będą kontynuacją miałkiej historii Rena. I że ta historia będzie nieuchronnie zmierzać w kierunku jego powrotu na jasną stronę. Choć co do tego, iż dziewiąty epizod skończy się odkupieniem jego win - podobnie jak wcześniej jego dziadka - nie mam większych wątpliwości, to sześć dotychczasowych seansów ósmego epizodu zmieniło moje nastawienie do tej postaci. I to diametralnie. Gdy wydawało się, że Ben będzie kopią swojego dziadka, i to nie tylko jeśli chodzi o podobieństwo ich losów, a także przeciętną grę aktorską odtwórców tych ról - kolejno Haydena Christensena oraz Adama Drivera, to nagle zmieniły się tendencje. Nie dość, że postać Rena była słabo rozpisana w epizodzie siódmym, to jeszcze Driver zawiódł aktorsko. Zagrał nieprzekonująco. W TLJ przekonał mnie całym sobą. To brzydkie kaczątko zaczęło się przeobrażać w coś pięknego. Nie wiem, czy to już łabędziątko, ale z pewnością Driver jako odtwórca roli młodego Solo obrał odpowiedni kurs. Z Kylo Rena uczynił bowiem postać głębszą, o większej złożoności. Nie jest to już typowy przykład zbuntowanego nastolatka, a szukającego swojego miejsca we wszechświecie młodego mężczyzny, bardzo szybko dojrzewającego i nabierającego siły, potęgi, świadomości o niej. Szukającego także nowej formuły dla samego siebie, w której się odnajdzie. Jeszcze nigdy nie mieliśmy bowiem na ekranie tego, by rozterki jednego z głównych bohaterów doprowadziły go do odwrócenia się od wszystkich. „Snoke, Skywalker, Sithowie, Jedi, rebelia” - wyliczał kolejno Ben. Wyliczał tych, którzy jego zdaniem powinni być już tylko przeszłością.

    Za odpłycenie tego bohatera Driverowi należą się prawdziwe brawa. Nie sądziłem, że tak dobrze i naturalnie będzie w stanie przelać na ekran rozterki Bena Solo po tym, jak sztucznie wyszło to w TFA. Kylo Ren dążący do władzy, kierujący się czystym gniewem i ciemną stroną to postać mająca potencjał, by zaistnieć i - być może - zastąpić w przyszłości Vadera. Nie tylko z perspektywy Snoke`a.


    Niech Moc będzie z Wami.

    LINK
  • O gustach słów kilka

    Mistrz Mateusz 2018-01-15 22:33:07

    Mistrz Mateusz

    avek

    Rejestracja: 2011-04-04

    Ostatnia wizyta: 2024-10-09

    Skąd: Piła

    Przed kilkoma dniami na forum rozgorzała breweria dotycząca książek nowego kanonu w konfrontacji z tymi ze starego, i to w aż dwóch osobnych tematach. Dysputa ta toczyła się z moim udziałem; de facto to ja ją zacząłem. Okazało się, że jestem w opozycji do wielu Bastionowiczów, którzy nie widzą nic zdrożnego w tym, iż Disney zaczął lecieć sobie z nami w kulki.

    Jestem oczywiście wielkim zwolennikiem nowego kanonu, który od samego początku swojego istnienia rozwijał się dostatecznie dobrze, do tego trzymając całe na nowo kreowane uniwersum Star Wars w kupie, bez większych nieścisłości pomiędzy poszczególnymi dziełami, co przecież było chlebem powszednim w Expanded Universe, czyli dzisiejszych legendach. Ale nie przemilczę faktu, iż po dwóch latach wprowadzania ciekawych nowinek do owego kanonu i jego prężnego rozwoju, Disney spuścił nieco z tonu. I to pod dwoma względami. Raz, że częstotliwość wydawanych dzieł nie satysfakcjonuje, dwa: jakość tych, które co jakiś czas dostajemy, budzi pewne wątpliwości.

    Kolejną kwestią jest Solo. Tutaj Disney poszedł całkowicie po bandzie. Wytłumaczcie mi proszę, jak to jest możliwe, że na 129 (!) dni przed premierą kolejnego filmu nie wiemy o nim praktycznie nic? Znamy jedynie tytuł i obsadę. Nie dostaliśmy ani jednego trailera, spotu reklamowego, zdjęć z planu. Nie wiemy nawet kiedy będzie toczyła się akcja. Tyle co wiemy, to że przed Nową nadzieją, ale kiedy dokładnie? Wprawdzie na zeszłorocznym Celebration zapowiadano, że w 2018 tempo nie będzie sensacyjnie wysokie, ale żeby aż tak?

    Jak zwykle okazuje się, że najlepszym źródłem informacji o filmie są... zestawy LEGO. Mało tego, do dziś nie wiemy nawet, jakie będą dzieła promujące i uzupełniające treści ukazane w Solo. W przypadku trzech dotychczasowych filmów SW z ery Disneya nie dość, że pierwszy trailer dostawaliśmy z przynajmniej dziewięciomiesięcznym wyprzedzeniem, to o dziełach, które były preludiami wydarzeń na srebrnym ekranie, wiedzieliśmy wszystko: tytuł, okładka, opis, czas akcji. Tylko treść pozostawała nieznana, choć w kilku przypadkach dostawaliśmy fragmenty książek na kilka miesięcy przed ich premierami. A tym razem? Nic. Wiemy jedynie, że - a jakżeby inaczej - książka powiązana z filmem będzie tak zwaną powieścią young adult.

    Jasne, nic nie mam do tych książek, wszak okazuje się, że mogą być naprawdę dobrymi lekturami. Choć żadnej jeszcze nie czytałem, to zewsząd słychać bardzo pochlebne opinie o Utraconych gwiazdach, które niektórzy, by nie powiedzieć większość fanów, uważają za najlepszą książkę nowego kanonu. Do tego jest Leia, Princess of Alderaan oraz wyczekiwana przeze mnie Ahsoka. Tym niemniej przypadkiem nie jest, że w legendach książek young adult prawie w ogóle nie było. Te, które wyszły, były zaledwie kroplą w oceanie, jako że dorosłych książek w starym EU mieliśmy ponad dwieście. A dziś YA są traktowane jak gorszy sort książkowy. Myślę, że wiele nie zaryzykuję stwierdzając, że takie książki jak Zagubiony legion, Klątwa piratów czy The Lost Prince: A Droid Adventure są na śmietniku historii. Pamięta je ktoś?

    Powieści takich w EU jest więcej. Myślę, że z tych legendowych young adultów kojarzę połowę. Konia rzędem temu, kto znałby wszystkie.

    O tym, że książki YA w erze przeddisnejowskiej były traktowane jako ciekawy dodatek dla książek dorosłych, ale jednak tylko dodatek skierowany do 12-latków, a nie równoprawne dzieło, może świadczyć fakt, iż w konkursie fragmentowym bądź Book Questions praktycznie w ogóle nie pojawiały się zagadki z tych książek ani odpowiedzi zgadujących (wyjątek może stanowić jedynie seria Uczeń Jedi). Tym sposobem fani ocenili poziom tych książek i to, dla kogo są przeznaczone.

    Dzisiaj nastąpiło pomieszanie z poplątaniem. Disney próbuje nas zagłaskać kolejną książką YA, wciskając nam ją jako równoprawny element dla tej samej grupy odbiorców, podczas gdy przed Disneyem YA były jedynie fajnymi dodatkami. Okazuje się jednak, że na 2018 rok zapowiedziano tylko jedną dorosłą książkę.

    Nie mam pretensji do Disneya, że chce zarabiać pieniądze, wszak tak wielkie marki są na to nastawione. Zawsze będą produkowały dzieła z myślą o kasie, bez względu na to, czy mowa o filmie, książce, komiksie, grze czy opowiadaniu. Naturalnym jest więc, że dzieci są ich głównym targetem. Bo to od nich, a raczej ich rodziców, są największe wpływy do kasy. Dowodem o tym zaświadczającym jest choćby serial Rebels, który jest robiony tak, by zarobić jak najwięcej na zabawkach z nim związanymi. Nie chciałbym, by zabrzmiało to pejoratywnie, tym niemniej nie pogodzę się z faktem, że kosztem dzieciaków cierpi grono starszych fanów. Mam wrażenie, że nigdy fani nie mogli się czuć tak pokrzywdzeni, wręcz olani, jak dzisiaj. Bo choć zawsze dzieciaki dostawały swoje, to my nie mogliśmy narzekać. Obecnie znamiennym jest, iż w komentarzach pod każdym newsem z nowymi publikacjami wzbiera się fala zażenowania, gniewu, zrezygnowania. A to wszystko przez niedostateczne zadbanie o fanów, którzy w roku mogą liczyć na jedną książkę i kilkadziesiąt opowiadanek z rysunkami.

    Disney nie dość, że w pełni nastawił się na dzieciaki, nawet jeśli chodzi o książki, które przecież nigdy nie były pierwszym źródłem dochodu, a raczej po prostu ważnym elementem tego świata dla fanów, to jeszcze pielęgnuje najniższe gusta. Jasne, pewnie można by generalizować, że czego spodziewać się po uniwersum budowanym na blockbusterach, ale byłoby to krzywdzące dla tego uniwersum. Uniwersum, które jest jednak wzmacniane przez kolejne gry mobilne. Szlag mnie w weekend trafił, gdy dowiedziałem się, że Disney przygotowuje 494 grę mobilną, w międzyczasie wycofując się z gier fabularnych. Dlaczego? Bo nie przynoszą zysku. W przeciwieństwie do mobilek, gdzie spora rzesza klientów zostawia mnóstwo kasy. Poza tym gry mobilne są najtańsze i najszybsze w produkcji. Przecież to najlepsze połączenie: tanio i szybko, zarabiając dużo.

    To jest to odwieczne pytanie, co my, jako twórcy, powinniśmy robić: pielęgnować te najniższe gusta, z każdym wydanym produktem zaniżając loty, czy postawić jednak na jakość, wymagając przy tym od klientów większego wkładu intelektualnego, kreując gusta odbiorcy. Ja jako dziennikarz sportowy pracujący w telewizji i na portalu nie mam wątpliwości, że to drugie, mimo potencjalnie niższej oglądalności i poczytności. Wolę nie robić czegoś populistycznie, dla mas. A jakie podejście ma Disney? Odpowiedzcie sobie sami.


    Niech Moc będzie z Wami.

    LINK
    • Re: O gustach słów kilka

      Kathi Langley 2018-01-16 09:50:01

      Kathi Langley

      avek

      Rejestracja: 2003-12-28

      Ostatnia wizyta: 2024-11-20

      Skąd: Poznań

      Brewerie nie gorzeją, to błąd stylistyczny (sprawdzone w słowniku frazeologicznym).

      LINK
    • Re: O gustach słów kilka

      Lord Budziol 2018-01-16 10:33:34

      Lord Budziol

      avek

      Rejestracja: 2011-02-12

      Ostatnia wizyta: 2024-07-21

      Skąd: Imperial City

      Co do promocji Solo, zauważ że jesteśmy jeszcze "świeżo" po premierze TLJ, świadczyć może o tym chociażby ruch na Forum;p Dalej rozmawiamy o wątkach z filmu, o naszych 5, 10 i 15 seansach;p Tym razem przerwa między filmami to zaledwie pół roku, spece od marketingu muszą uważać by nie "przesycić" rynku SW no i by "nie pomieszać" w głowie przeciętnym widzom, którzy nie od razu ogarną brak Rey, First Order itp. itd.;p Jestem pewny że w najbliższym czasie ruszy promocja Solo i jeszcze może być tak intensywna że będziesz miał jej dość;p I nie zgadzam się co do zdjęć z planu - Ron Howard co chwilę coś wrzucał;p Ostatnio dostaliśmy też zdjęcia z Fuerty;p

      Teraz co do książek YA - a może by tak je przeczytać zanim się je oceni?;p Nie przyszło Ci do głowy że może klasyfikacja książek "ciut" się zmieniła przez te kilka lat?;p Teraz YA to głównie oznaczenie marketingowe, by rodzice kupili swoim nastoletnim pociechom takie książki SW;p Z Twojej wypowiedzi można wywnioskować że książki YA są historyjkami dla dzieci o ratowaniu kotków z drzew i walczeniu ze złymi do szpiku kości imperialistami... Tymczasem w samym Lost Stars mamy:
      - parę bohaterów którzy idą do łóżka przy każdym spotkaniu
      - brak czarno-białego konfliktu, "heroes are on both sides" nie jest takie oczywiste kto ma rację
      - poświęcanie szeregowych żołnierzy jak pionków w grze dla "widzimisię" dowódców
      Czy to są tematy dla dzieci?
      Dla mnie Lost Star było znacznie dojrzalsze niż niejedna "dorosła" książka z Legend... odniosłem wrażenie że praktycznie jedyną różnicą jest używane w książce słownictwo, złożoność zdań itp. itd. wszystko jest niezwykle przystępne i przez to szybko się to czyta (3/4 książki w jedno popołudnie)

      Co do "złego" podejścia Disneya skupiającego się na bezpieczniejszych częściach rynku i próbującego maksymalizować zyski. Weź poprawkę na to, że o ile Lucas "miał" u siebie SW od samego początku o tyle Disney musiał wydać 4 miliardy $ na Star Wars, nie ma więc się nic dziwnego w tym, że pragną jak najszybciej się "odkuć". Istotne też jest to, że produkuje się to na co jest popyt, więc za gry mobilne miej pretensje do ludzi, nie do Disneya;p

      LINK
    • Re: O gustach słów kilka

      Mossar 2018-01-16 11:16:00

      Mossar

      avek

      Rejestracja: 2015-06-12

      Ostatnia wizyta: 2024-11-17

      Skąd:

      Na początku zaznaczę, że jeśli chodzi o gry mobilne to jest w 100% po Twojej stronie. Strasznie denerwuje mnie ten trend, ale, wbrew pozorom, nie wynika on z dzieci. Oczywiście, pewnie część tych korzystających z mikrotransakcji to dzieci bogatych rodziców, ale w dużej mierze to ludzie już trochę starsi, którzy nie mają czasu na gry komputerowe/konsolowe albo po prostu wolą mobilki, mają sporo kasy i wydają na skórki, karty, moce i inne pierdoły. Tak czy inaczej - jest to bardzo smutny trend i trochę ciężko będzie go odkręcić. Cała sytuacja nie jest taka oczywista, przykładem tego jest sytuacja z projektem Ragtag. Ostatnio na ten temat wypowiedziała się była szefowa Visceral ( https://rebe1scum.com/2018/01/15/szefowa-visceral-games-o-anulowanym-projekcie-gry-ze-swiata-star-wars/ ).

      No ale przejdźmy do ciekawszego tematu, czyli książek Young Adult. Nie jestem jakiś wybitnym znawcą literatury, ale z książkami mam do czynienia od wczesnego dzieciństwa i czytam do dzisiaj. Przeczytałem dosyć sensowną ilość książek Legendarnych i prawie wszystkie książki Nowego Kanonu. I, tak jak wspomniał wcześniej Budziol, oznaczenie "Young Adult" naprawdę niewiele ma wspólnego z jakością książki.

      Parę przykładów:
      1. Nowy Świt oznaczony jako książka dla dorosłych wielokrotnie sprawia wrażenie luźniejszego, mniej poważnego od książek typu YA takich jak np. Utracone Gwiazdy. Z drugiej strony Utracone Gwiazdy często poruszają ciężkie i poważne tj. nierówności klasowe, zobowiązania względem "pracodawcy", przemoc w rodzinie, wykorzystywanie pracowników, propaganda w galaktyce, seks, przekłamania faktów, itd.
      2. Wendig w Aftermath próbuje wplatać masę ciężkich i pozornie drastycznych scen, ale co z tego jeśli co drugi dialog wygląda tak: "Uhh..", "Oj", "Jeju". W Utraconych Gwiazdach, Lei, Rebel Rising czy chociażby Ahsoce tego nie doświadczysz. Czasem język może być trochę prostszy, ale to widać dopiero jeśli porównamy takie Utracone Gwiazdy z Battlefrontem czy Katalizatorem.
      3. Nie czytałem jeszcze Rebel Rising, ale z tego co wiem to emanuje z tej książki ciężki klimat, a B. Revis się nie cacka, przedstawia trudy dorastania Jyn i życiu u boku Sawa Gerrery.
      4. Mroczny Uczeń jako książka dla dorosłych, Utracone Gwiazdy i Rebel Rising jako YA? Hehe.


      Jeśli przeszkadza Ci bardziej młodzieżowy styl książek to zdecydowanie odradzam Miecz Jedi, Ucieczkę Szmuglerów czy Ruchomy Punkt. Te książki wydane są w sposób bardzo młodzieżowy, styl pisania jest bardzo prosty, a fabuła też jest raczej biało-czarna.

      LINK
      • Re: O gustach słów kilka

        Lord Budziol 2018-01-16 12:06:24

        Lord Budziol

        avek

        Rejestracja: 2011-02-12

        Ostatnia wizyta: 2024-07-21

        Skąd: Imperial City

        Mistrz Mateusz napisał:
        [...]Choć żadnej jeszcze nie czytałem[...]
        -----------------------
        Jak może przeszkadzać coś z czym nie miało się okazji zapoznać?;p Jak dla mnie to trochę narzekanie dla samego narzekania;p
        Może jestem dziwny, ale dla mnie to żadna różnica czy nie czytam "młodzieżówek" czy nie czytam książek "dla dorosłych";p

        LINK
        • Re: O gustach słów kilka

          Mossar 2018-01-16 12:22:44

          Mossar

          avek

          Rejestracja: 2015-06-12

          Ostatnia wizyta: 2024-11-17

          Skąd:

          Dla mnie też, o ile książka wprowadza coś wartościowego. Przykładowo Ucieczka Szmuglerów nie przeszkadzała mi z powodu prostego języka tylko dosyć pomijalnej historii. Taki Miecz Jedi był moim zdaniem sporo ciekawszy pod względem fabuły.

          Natomiast Utracone Gwiazdy i Rebel Rising to już w ogóle inny temat. Jakby ktoś tego nie oznaczył jako YA to myślę, że nikt by nawet nie wpadł na to, że te książki są "bardziej młodzieżowe" niż te dla dorosłych.

          Wszystko zależy od punktu patrzenia. Większość dorosłych uznałaby te nasze starwarsowe ksiażki "dla dorosłych" za bajeczki dla dzieci.

          LINK
          • Re: O gustach słów kilka

            Finster Vater 2018-01-16 15:04:20

            Finster Vater

            avek

            Rejestracja: 2016-04-18

            Ostatnia wizyta: 2024-11-20

            Skąd: Kazamaty Alkazaru

            Bo, jak już powiedział Napoleon, nazwa i forma są baz znaczenia.

            Bo cóż oznacza książka "dla dorosłych"?

            Dal jednych będzie to treść podobna do "Honoru Prizzich" czy "Raz do roku w Skiroławkach". No tego bym akurat w SW nie za bardzo chciał.

            Dla innych definicja "New Adult" odnosi się tylko do tego, że bochater ma więcej niż 18 lat. No też jest to jakieś rozwiązanie

            Jeszcze dla innych to książki takie jak YA, tylko z sexem.

            Kierowanie się jedynie etykietkami to najgorszy z możliwych wyborów.

            LINK
    • Re: O gustach słów kilka

      Darth Zabrak 2018-01-16 12:09:38

      Darth Zabrak

      avek

      Rejestracja: 2011-06-03

      Ostatnia wizyta: 2023-04-23

      Skąd: Dathomir

      Co do Solo, chyba umknęło Ci że miesiąc temu miała premiera VIII epizodu, skoro zadajesz pytanie czemu nie wiemy nic o kolejnym spin-offie. To chyba oczywiste że przed premierą TLJ musieli skupić się na promowaniu tego epizodu a nie filmu planowanego na pół roku później. Moim zdaniem Ron Howard i tak sporo pokazał, na ile mógł oczywiście. To po pierwsze, po drugie natomiast, Disney rozpoczął promocję TLJ również bardzo późno, co prawda w kwietniu puścili teaser, ale potem była cisza aż do października kiedy to pokazano trailer, a potem w grudniu zaczęły się telewizyjne spoty. Z Solo jest podobnie, ponoć wkrótce mają zaprezentować jakiś teaser, a potem zapewne poczekamy sobie do kwietnia na trailer, w maju rozpoczną się spoty telewizyjne i wszelakie promocje produktów od mydła poprzez powidła, zabawki, gadżety i w ogóle wszelakiej maści pierdoły.
      Dlaczego tak jest? Z dwóch powodów. Po pierwsze Disney nie chce za wcześnie zdradzać fabuły filmów, jaki to byłby biznes gdyby ludzie wiedzieli co zobaczą w filmie i to jeszcze parę miesięcy przed premierą, co prawda z drugiej strony jeżeli ludzi się nie zachęci to skutek też może być negatywny, ale na zachęcanie do filmu czas przychodzi dopiero na ten miesiąc przed premierą, a to z kolei z powodu drugiego którym jest konieczność uniknięcia przesycenia tematem. Wyobraź sobie co by było gdyby ludzie non stop widzieli w telewizji, gazetach, internecie, na mieście i w lodówce reklamy kolejnego filmu z serii SW, jeżeli jako fanowi tego uniwersum ciężko to pojąć, wystarczy zamiast SW wstawić sobie jakieś inne dowolne uniwersum np. Star Trek. Nie czułbyś przesycenia Star Trekiem gdyby od 2015 co roku był film, i ciągle (z niewielkimi przerwami) serwowano by Ci reklamy i newsy z kolejnych filmów tego uniwersum? Disney musi trochę przyhamować, dać ludziom trochę wytchnienia żeby móc potem znowu ich wydoić, natomiast fani muszą sobie uświadomić że nie są głównym targetem Disneya, jak również to że zwykłym ludziom SW naprawdę może się znudzić. Być może nie do pomyślenia dla niektórych, ale to jest możliwe.

      LINK
  • Rebels, czyli co z tego będzie?

    Mistrz Mateusz 2018-01-22 23:28:29

    Mistrz Mateusz

    avek

    Rejestracja: 2011-04-04

    Ostatnia wizyta: 2024-10-09

    Skąd: Piła

    Choć 2018 rok trwa już prawie miesiąc, to ten gwiezdno-wojenny 2018 rok de facto jeszcze się nie zaczął. Wydarzyło się w nim bowiem tyle, co nic. Oczywiście, nie mamy na co labiedzić. W kinach wciąż jest The Last Jedi, który spodobał się - mam wrażenie - większej części fandomu - zarówno tego światowego, jak i polskiego. Niektórzy byli już kilkanaście razy i licznik wciąż tyka. U mnie jak na razie zatrzymało się na sześciu razach, choć w najbliższym czasie wybiorę się po raz kolejny.

    Choć afekt, a w przypadku niektórych nawet egzaltacja (może w moim też?) oraz moda na ósmy epizod jeszcze nie minęły, to w społeczności fanowskiej da wyczuć się narastające zniecierpliwienie, iż nic się w sumie nie dzieje. A powinno. Tyka bowiem kolejny licznik. Tym razem związany z drugim spin-offem. Gdy piszę te słowa, zostało jedynie 121 dni do oficjalnej premiery. Niecałe cztery miesiące. A Disney wciąż nie rozpoczął kampanii reklamowej. Wiem, wiem, zaraz staniecie w jego obronie. Że dopiero co był TLJ, że czekają na spadek zainteresowania ósemką i tak dalej. Jasne, przyjmuję do wiadomości, jednak zostało tylko 121 dni. A trailera jak nie było, tak nie ma.

    Na ostatnim Star Wars Celebration między wierszami napomknięto, że 2018 rok będzie dla marki pewnego rodzaju przestojem, hibernacją, a w zasadzie - używając terminologii gwiezdno-wojennej - zamrożeniem w karbonicie. Świadczy o tym choćby fakt, że w tym roku nie uświadczymy kolejnego Celebration, które według tradycji powinno mieć miejsce w Europie. Odbieram to jako wyraźny anons, że Disney chce spróbować sił swoich i tej marki. Zobaczyć jaka jest jej rzeczywista Moc. I ile jest w stanie wycisnąć na swojej legendzie i pozycji społecznej. Sama w sobie, bez przykładania się do rozpropagowywania jej na globie.

    Są jednak sprawy, od których Disney nie ucieknie. Komiksy i książki tak jak wychodziły, tak wychodzić będą. Niepokojące jest jednak, iż na tę chwilę mamy zapowiedziane tylko dwie powieści na 2018 rok. Komiksy wychodzą jednak regularnie. Swoją premierę miał już jeden zeszyt o Vaderze i Inkwizycji. Całkiem przyzwoity, trzeba przyznać. Tyle że coś mało tej Inkwizycji. Zapowiadano, że w tej serii odegra pierwszoplanową rolę. Zostało jednak jeszcze kilka zeszytów. Jestem zatem dobrej myśli.

    Disney nie ucieknie także od tego, co ma miejsce na ekranie. Jak bardzo by się nie starali i jak długo by nie zwlekali, do promocji Solo w końcu dojdzie - bez względu na to, kiedy będzie premiera - czy w zapowiadanym maju, czy jednak w grudniu (choć straciłem już nadzieje na jej przełożenie, co byłoby przecież świetną wiadomością, bo to już niemal tradycja, że okolice Bożego Narodzenia są czasem na Star Wars). Nie mogli także uciec od zakończenia czwartego sezonu Rebels, czyli ostatniego akordu drugiego (pytanie czy ostatniego) serialu animowanego. Po obejrzeniu sześćdziesięciu czterech odcinków stwierdzam, że serial nie jest w stanie dorównać choć odrobinę The Clone Wars. I nie zmieniłaby tego nawet piorunująco dobra końcówka. Niestety, ale nie liczy się tylko to, jak się kończy. W przypadku serialu liczy się wszystko - początek, środek i koniec. Rebels jak na razie zawiedli w przypadku ów początku i ów środka. W przypadku końca, jeżeli pierwszą połowę ostatniego sezonu również do niego zaliczać, w ogóle mamy mizerię. Jedną z większych wad tego serialu jest to, iż się w ogóle nie rozwija. W żadnym aspekcie. W The Clone Wars widzieliśmy progres z odcinka na odcinek, z trylogii na trylogię, z tetralogii na tetralogię. Z sezonu na sezon. W przypadku Rebels nie mogę powiedzieć, że czwarty sezon w porównaniu z pierwszym to różnica kilku klas na korzyść czwartego, tak jak było z TCW. Mało tego - mam wrażenie, że serial nie dokonał żadnego postępu. Co oznacza, że w pewnym sensie nastąpił regres, bo powszechnie wiadomo, że jak ktoś się nie rozwija, to się zwija.

    Na ocenienie serialu czas jednak nadejdzie po jego ostatecznym zakończeniu. Choć długo nie kwapili się ze wznowieniem emisji czwartego sezonu, ani nawet z trailerem i ogłoszeniem dat premier poszczególnych odcinków, to czas wreszcie zmierzyć się z prawdą. Nie spodziewam się niczego dobrego po zakończeniu serialu. Plotki są znamienne. Wszystko wskazuje na to, że zginą Kanan i Kallus, czyli chyba dwaj najciekawsi protagoniści serialu. To były postacie, które mogły jeszcze jakoś uratować sytuację. Ich śmierci - wciąż hipotetycznie zakładając oczywiście - musiałyby mieć naprawdę spore znaczenie, niosąc ze sobą niesamowity ładunek emocjonalny, bym mógł przeboleć finał z Ezrą i Chopperem w rolach głównych. I nie uratuje tego nawet Palpatine, którego pojawienie się nie było dla mnie wcale zaskakujące. Od kiedy usłyszeliśmy go na początku drugiego sezonu wiedziałem, że musi się pojawić. Podobnie jak przewidziałem pojawienie się Maula, co tylko dowodzi, że serial jest przewidywalny, mało ciekawy i dominuje w nim syndrom małej galaktyki.

    Choć pojawienie się Sheeva sprawi, że dopatrzeć będzie się można kolejnego schematu, jakim jest dozowanie napięcia w postaci coraz silniejszych przeciwników dla głównych protagonistów (Inkwizycja, Vader, a na końcu Sidious), to odbieram to jako konieczność, by zakończyć serial z przytupem. Miejmy nadzieję, że po finale będziemy chociaż trochę ukontentowani.


    Niech Moc będzie z Wami.

    LINK
  • O dennym planie Palpatine`a

    Mistrz Mateusz 2018-01-29 22:50:14

    Mistrz Mateusz

    avek

    Rejestracja: 2011-04-04

    Ostatnia wizyta: 2024-10-09

    Skąd: Piła

    Jestem świeżo po lekturze drugiego i trzeciego tomu trylogii Koniec i początek autorstwa Chucka Wendiga. Przed napisaniem całej trylogii o grupie bohaterów z różnymi historiami i korzeniami, którzy połączyli siły, by dołożyć cegiełkę do ostatecznego upadku Imperium, jego nazwisko nie znajdowało się na liście twórców gwiezdno-wojennych książek. Był zatem swego rodzaju eksperymentem. Który to ów eksperyment w oczach wielu fanów nie wypalił. Ale - w mojej ocenie - eksperyment ten był wart swojej ceny.

    Nie chcę uczynić z tego felietonu recenzji całej trylogii. Na recenzowanie każdego z jej tomów przyjdzie czas, gdy opadną doraźne emocje. Mimo to podzielę się z Wami ad hoc moimi wstępnymi przemyśleniami.

    Napisałem, że było warto. Eksperyment wypalił. Trylogię Aftermath uważam za bardziej udaną niż mniej. O ile jestem w stanie przyznać część racji krytykom pierwszej części, to nie mogę zgodzić się z tymi, którym nie podobały się dwa pozostałe tomy. Ta grupa jest jednak relatywnie mała.

    Pierwszy tom czytałem dość dawno temu. Choć początkowe wrażenia były pozytywne, to negatywne recenzje Bastionowiczów wypunktowały wady ów powieści na tyle, iż nie pozostało nic innego, jak tylko przyznać rację. Krótko mówiąc, była to mało emocjonująca historia kilku bohaterów wziętych niewiadomo skąd. Których losy po prostu nie mogły zainteresować, a wydarzenia były na tyle nudne, że nie dało się porwać w ich wir. Jednak w dwóch kolejnych częściach, znając te postacie i mając co nieco o nich pojęcie, Wendig je rozwinął, ukazując ich wątpliwości i rozterki. Bo tego nie można mu odebrać - Chuck ma sporą wiedzę o ludzkiej psychice i jej złożoności. I choć grupa kilku zróżnicowanych charakterologicznie bohaterów z towarzyszącym im droidem to klisza nadużywana w Star Wars, to Wendig zrobił to dość umiejętnie. Były imperialny agent specjalny będący gejem, łowczyni nagród, która zdaje się niczym nie przejmować, narwany komandos Nowej Republiki, zdewastowana i wyczerpana wojną rebeliancka pilotka i jej syn wraz ze swoim droidem. Niby jakoś wielce przekonująco to nie brzmi, ale jeżeli nie czytaliście, to muszę przyznać, że wbrew pozorom wyszło całkiem nieźle.

    W zeszłym tygodniu napisałem tekst o wyczekiwanym powrocie Rebels. Nie dość, że nie znaliśmy daty ów powrotu, to jeszcze nie dostaliśmy żadnego trailera. Ale wreszcie się ukazał, a w nim Palpatine. Z czego się uradowałem, bo moja arkadyjska wizja, jaką było pojawienie się Sitha, znajdzie potwierdzenie w rzeczywistości. Dziś znowu muszę trochę popisać o Sheevie. Bo niestety, ale Wendig ukazał go w niezbyt w korzystnym świetle. I to do tego pośmiertnie. Od razu zaznaczam, że jeśli jeszcze nie czytaliście przede wszystkim Kresu Imperium, to nie warto czytać dalej tego felietonu.

    Mowa mianowicie o tajnym planie Palpatine`a na wypadek jego śmierci. Namiastkę tego, co zostało pogłębione w trakcie opisywania ostatecznego aktu na Jakku, widzieliśmy już w kampanii Battlefronta II. Po klęsce Imperium nad Endorem i zniszczeniu drugiej Gwiazdy Śmierci przez Sojusz Rebeliantów, w życie wdrażana była Operacja Popiół. Miała na celu... zlikwidowanie i zdewastowanie ośrodków najbardziej przesiąkniętych palpatińską wizją galaktyki. Co absolutnie nie trzymało się kupy. No bo nagle ogłupiali imperialni dowódcy słuchają rozkazów nieboszczyka. Który to ów nieboszczyk każe im niejako samych siebie opodatkować, lub - korzystając z bardziej drastycznego, ale i bardziej trafnego porównania - samych siebie zabić. I budowane przez nich Imperium. W tym najbardziej podporządkowane mu światy, jak Vardos, Fondor czy Naboo.

    Jasne, dałoby się nawet jakoś wytłumaczyć motywy Palpatine`a, który - z tego by wynikało - chciał Imperium mieć tylko dla siebie. I na wypadek swojej śmierci nie zamierzał się nim dzielić. Niczym rozwydrzony bachor, który jest samolubny i nie chce dawać innym swoich zabawek. Tyle że kłóci się to z ideą Imperium Sithów, a to przecież z niego czerpał Sidious. Nie bez kozery. W końcu sam był Sithem. A jako Sith powinien wyznawać pewne wartości, uważać się za jeden z elementów czegoś większego. Powinien mieć poczucie misji. I chyba rzeczywiście tak było. Sam próbował nawet przekonać do tych racji Galliusa Raksa, któremu nakreślił plan działania, objawiając mu jego przeznaczenie.

    Rodzi to jednak ambiwalentne odczucia wobec Palpatine`a. Bo choć z jednej strony jest Sithem z krwi i kości, wyznającym pewne zasady, w tym tę najważniejszą - zasadę dwóch, to z drugiej nie chciał dochować Imperium dla przyszłych pokoleń, jego następców, w tym Vadera oczywiście. Bo jak dowiadujemy się z książki, jeszcze przed rozpoczęciem ataku rebelii na drugą Gwiazdę Śmierci, Imperator kazał Raksowi przygotować się do wdrażania Planu Awaryjnego, który miał de facto na celu wykończenie resztek Imperium. A Sheev przecież wówczas jeszcze nie wiedział, że Vader zginie razem z nim. Ani tym bardziej, że go zabije.

    Wiadomo, że Palpatine nienawidził galaktyki i nią gardził, co wielokrotnie było potwierdzane - zarówno w legendach, jak i nowym kanonie. Także w trylogii Aftermath, gdzie przytoczono jego myśli dotyczące Jakku chociażby. Więc jego kaprys jako władcy galaktyki, jakim było zniszczenie tego znienawidzonego miejsca, byłby o tyle uzasadniony. Tyle że sposób, w jaki Wendig to przedstawił, pozostawia wiele do życzenia. Sidious to przecież tak świetna postać, której intryga związana z utworzeniem Imperium jest najgenialniejszą w historii świata, że aż żal serce ściska, na jak kiepski pomysł wpadł na sam koniec. Wykończyć budowane przez dekady Imperium. Tak po prostu. Pstryk i koniec.

    Choć dużym pozytywem jest, że wydarzenia przedstawiane w kampanii Battlefronta i w trylogii Aftermath mają tyle wspólnego, łącząc się i przenikając, to plan Sheeva uznaje za jedną z największych wpadek obecnego kanonu. Na pocieszenie mogę jedynie dodać, że Wendig i Disney przynajmniej oszczędzili nam jego kolejnego zmartwychwstania.


    Niech Moc będzie z Wami.

    LINK
    • Re: O dennym planie Palpatine`a

      Kathi Langley 2018-01-29 22:54:09

      Kathi Langley

      avek

      Rejestracja: 2003-12-28

      Ostatnia wizyta: 2024-11-20

      Skąd: Poznań

      https://pl.wiktionary.org/wiki/dora%C5%BAny

      LINK
    • Re: O dennym planie Palpatine`a

      Lord Budziol 2018-01-30 09:52:42

      Lord Budziol

      avek

      Rejestracja: 2011-02-12

      Ostatnia wizyta: 2024-07-21

      Skąd: Imperial City

      O ile "Operacja Popiół" to dla mnie nieporozumienie po którym każdy imperialny mógł z czystym sumieniem wypowiedzieć posłuszeństwo (tylko broń boże nie dołączać od razu do terrorystów jak Iden Versio) o tyle z punktu widzenia Palpatine`a, a dokładniej tego że był on Sithem jest to jak najbardziej logiczne...

      Bo kompletnie nie mam pojęcia skąd wziąłeś to że Sithowie z dobroci własnego serduszka myśleli przede wszystkim o przyszłych pokoleniach?
      Imperium Sithów faktycznie trzymało się jakoś w kupie, ale nie z chęci tworzenia czegoś razem przez wszystkich Sithów, a raczej przez strach przed Imperatorem? Wystarczyło się obwołać jego Głosem/Gniewem i już nawet Mroczna Rada się nie wtrącała?
      Jeśli grałeś w TORa to powinieneś wiedzieć, że praktycznie więcej czasu spędzamy na zabijaniu "swoich" by zwiększyć wpływy w Imperium niż faktycznie walcząc z Repami...

      Podejście Sithów zmieniło się po wprowadzeniu Zasady Dwóch, ale znowu - każdy z nich miał nadzieję że będzie TYM ostatnim Sithem który podbije galaktykę i stanie się nieśmiertelnym. Wg Twojego postu Sithowie mieli podejście "podzielę się z tobą swoją wiedzą i potęgą, byś miał łatwiej w przyszłości" tymczasem w praktyce wyglądało to tak "jeśli chcesz poznać ten sekret musisz go wyrwać z moich zimnych, martwych dłoni"

      LINK
  • O Solo słów kilka

    Mistrz Mateusz 2018-02-07 20:38:58

    Mistrz Mateusz

    avek

    Rejestracja: 2011-04-04

    Ostatnia wizyta: 2024-10-09

    Skąd: Piła

    Po wielu tygodniach oczekiwań wreszcie ujrzeliśmy trailer drugiego gwiezdno-wojennego spin-offa o enigmatycznym tytule „Solo”. Enigmatycznym, bo jedyne, co wiedzieliśmy o tym filmie to tytuł właśnie. Który od początku wskazywał, kto będzie głównym bohaterem filmu. Prócz tego poznaliśmy nowych odtwórców dwóch kultowych postaci ze świata Star Wars: Donalda Glovera wcielającego się w Lando Calrissiana, a także Aldena Ehrenreicha grającego owego Hana Solo. I kilku innych aktorów, którzy dołączą do obsady tej antologii: Woody`ego Harrelsona oraz Emilię Clarke. Krążyły plotki, że ten pierwszy będzie mentorem słynnego przemytnika. Poznaliśmy w międzyczasie imię postaci odgrywanej przez Clarke - Qi`ra (co początkowo było błędnie przekazane jako Kura; do teraz ubolewam, że nie znalazło to potwierdzenia w rzeczywistości, choć mimo to w sercach i świadomości pewnej części fanów pozostanie jako Kura). Wiedzieliśmy o udziale Chewiego i Sokoła, bo to przecież ważne elementy w historii Solo. Wiedzieliśmy też, a raczej się domyślaliśmy, bo de facto to do dziś nie dostaliśmy potwierdzenia, że akcja filmu będzie rozgrywała się lata przed Oryginalną Trylogią. Wszystko wskazuje jednak na to, że wydarzenia przedstawione w „Solo” będą miały miejsce na około dekadę przed Nową nadzieją.

    Napisałem o bardziej oczywistych rzeczach, o których z pewnością wiecie i które zasłyszeliście tu i ówdzie. Napiszę zatem coś nieoczywistego, o czym pisałem na Bastionie, choć może bardziej między wierszami, niż wprost: wcale nie chcę tego filmu. Nie chciałem go od samego początku. To się nie zmieniło i raczej się nie zmieni. Wcale nie dlatego, że to spin-off, a spin-offy za mną nie przemawiają. Nie. Bynajmniej. Choć na Rogue One jakoś niespecjalnie się napalałem, to na kilkanaście dni przed premierą czułem podniecenie. I zniecierpliwienie. Okazało się ostatecznie, że pierwsza antologia była sukcesem, co uznała spora część światowego fandomu, żeby nie powiedzieć, że większość. A także krytycy filmowi, środowisko filmowe i casuale, czyli grupa docelowa każdej wielkiej wytwórni.

    Ten brak emocji w związku z poprzednim filmem pobocznym być może wynikał ze strachu przed nieznanym. Tyle że tak było rok temu. Przekonałem się, że strach ten, jeśli rzeczywiście wystąpił, niekoniecznie był uzasadniony. Teraz za strachem przed nieznanym, przed nowością, przed innością skryć się na da. Bo mniej więcej już wiemy, co możemy oczekiwać i czego się po antologiach spodziewać. Swoją drogą, słowo „inny” jest bardzo nadużywane w kontekście najnowszych filmów. Najpierw w recenzjach Rogue One dominowało stwierdzenie, że ten film jest inny niż epizody, a po roku podobnie było w przypadku The Last Jedi - że ten epizod jest z kolei inny od wcześniejszych epizodów. Oczywiście, inność może być wartością, a może być wadą. Różnie ludzie to postrzegają w różnych sytuacjach. Czasami uprzedzenia do inności są nieuzasadnione i powinny być wręcz tępione, jak choćby w przypadku wzrastającej fali rasizmu i antysemityzmu w naszym kraju. Wydaje mi się jednak, że strach przed czymś nowym to nic zdrożnego w niektórych przypadkach. Jak choćby w tym. Nie chcę silić się na jakieś tanie psycholigizowanie, ale mam wrażenie, że normalnym jest, iż część fanów nie ma do czegoś przekonania. Zarzekając się przy tym, że jeśli już to obejrzą, to raz, płyty nie kupią, w domu nie zobaczą, za kanon uznawać nie będą.

    To całkiem uzasadnione, że w swojej upartości część z nas tak postępuje. Przypomnę tylko, jak wielka fala hejtu wylała się na Disney po kasacji EU. Znalezienie wówczas pozytywnego komentarza graniczyło z cudem. Po pewnym czasie jednak, gdy kurz bitewny już opadł, sporo fanów zdobyło się na wyznanie, iż to wcale nie obraza majestatu lub zdrada stanu. Tylko decyzja, z którą można się pogodzić. Ja też tak miałem. Wydawało mi się, że to koniec świata. Przynajmniej tego gwiezdno-wojennego. Że tak świetne historie jak te z obecnych legend już nie powstaną. Okazało się, że bardzo się myliłem, bo nowy kanon także dostarcza ciekawe treści. Nie trzeba być więc do wszystkiego z góry uprzedzonym. I wiem, że może wychodzę na hipokrytę, jeśli przed kilkoma tygodniami wylewałem pomyje na książki młodzieżowo-dziecięce. Ale, kto wie, może kiedyś zmienię zdanie? Może przestanę być uparty też i w tej materii?

    Wracając do samego trailera. Wierzyłem, że faktycznie Disney nie zamierza w ogóle uruchamiać kampanii promocyjnej. Pojawiła się zresztą taka informacja, która okazała się fake newsem. A w którą uwierzyłem. I pewnie nie tylko ja. Znamienne jest jednak, że mieliśmy sposobność i wszelkie podstawy ku temu, by rzeczywiście w to uwierzyć. A to wszystko przez opieszałość Disneya.

    Czy martwię się o ten film? Pewnie, że tak! Trailer mnie jednak nieco uspokoił. Bo informacje, które do nas dochodziły, nie dawały możliwości spokojnego czekania na ten film. Zwolnieni reżyserzy, słaby Alden na planie, przy którym musiał być obecny jego... nauczyciel, młodzieżowy klimat, slapstickowy humor, komediowy ton filmu. Te wszystkie plotki, plus wisienka na torcie, jaką była informacja, iż Disney już ten film spisał na straty, nie dawały powodów do optymizmu. To wszystko dodane do mojego uprzedzenia co do samego konceptu opierania fabuły na jednym bohaterze - co do teraz uważam za dziwne i głupie, biorąc pod uwagę fakt, jak ogromny jest świat Star Wars - a nie wydarzeniu, tak jak to było w przypadku RO, dało takie wyobrażenie, że będzie to jedna wielka tragedia. Trailer wyciągnął mnie jednak z otchłani beznadziejności i braku nadziei. Rozpaliła się iskierka.

    Wciąż uważam pokazywanie nowego Sokoła, samych początków przyjaźni Hana z Chewiem i ich wspólnych przygód za odarcie z pewnej legendy, pewnego mitu, podobnego do aury tajemniczości towarzyszącej Yodzie. Wciąż uważam też dawanie szansy odgrywania roli Hana komukolwiek innemu niż Harrisonowi za pewnego rodzaju bezczeszczenie pamięci o kultowym aktorze wcielającym się w kultową postać. Dam jednak „Solo” szansę, mimo iż - podobnie jak obecnego prezydenta RP nie uznaję za mojego prezydenta - tego Hana Solo mogę nie uznać za mojego Hana Solo. Ale dam mu szansę.


    Niech Moc będzie z Wami.

    LINK
    • Re: O Solo słów kilka

      Kathi Langley 2018-02-07 21:55:18

      Kathi Langley

      avek

      Rejestracja: 2003-12-28

      Ostatnia wizyta: 2024-11-20

      Skąd: Poznań

      Mistrz Mateusz napisał:
      *psychologizowanie

      LINK
      • Psychologizowanie

        Mistrz Mateusz 2018-02-08 01:37:55

        Mistrz Mateusz

        avek

        Rejestracja: 2011-04-04

        Ostatnia wizyta: 2024-10-09

        Skąd: Piła

        https://sjp.pwn.pl/slowniki/psychologizowanie.html

        Generalnie to radziłbym wpierw sprawdzić, czy dane słowo istnieje, a potem zabierać się za pouczanie.

        Tym niemniej doceniam i podziwiam upór, z jakim komentujesz co tydzień moje wpisy. Przynajmniej wiem, że czyta mnie zawsze choć jedna osoba.

        Niech Moc będzie z Wami.

        LINK
        • Re: Psychologizowanie

          bartoszcze 2018-02-08 08:45:17

          bartoszcze

          avek

          Rejestracja: 2015-12-19

          Ostatnia wizyta: 2024-11-21

          Skąd: Jeden z Wszechświatów

          ctrl-f pomoże Ci znaleźć literówkę

          LINK
        • Re: Psychologizowanie

          Kathi Langley 2018-02-08 09:06:50

          Kathi Langley

          avek

          Rejestracja: 2003-12-28

          Ostatnia wizyta: 2024-11-20

          Skąd: Poznań

          Generalnie słowo `psychologizowanie` istnieje, w przeciwieństwie do `psycholigizowania`, a tego tyczy się mój poprzedni wpis.

          Skoro lejesz wodę to przynajmniej nie wal byków

          LINK
  • Idziemy na Solo

    Mistrz Mateusz 2018-05-24 14:37:03

    Mistrz Mateusz

    avek

    Rejestracja: 2011-04-04

    Ostatnia wizyta: 2024-10-09

    Skąd: Piła

    To już dziś. Już dziś chwila prawdy, na którą wyczekiwała duża część fanów Star Wars. Począwszy od tego wieczoru będziemy masowo i na potęgę odwiedzać sale kinowe - pewnie przez najbliższe kilka tygodni, może nawet dwa miesiące. Wejście filmu Star Wars do kin to dla fanów tego uniwersum wielkie święto. A nawet coś więcej. Trudno użyć tego słowa w kontekście filmów Star Wars, bo przecież konkretne święto jest raz do roku, a w trakcie czterdziestu jeden lat istnienia tego uniwersum powstało zaledwie dziewięć takich produkcji, co daje średnią jednego filmu na ponad cztery i pół roku. Antologia o Hanie Solo będzie jubileuszową, dziesiątą produkcją ukazaną na srebrnym ekranie. I z pewnością bardzo eksperymentalną. Na kilka godzin przed pierwszym seansem zaryzykuję postawienie tezy, że to ważny moment dla disnejowskich Gwiezdnych wojen. Choć spin-offy stanowią i stanowić będą jedynie przyjemny dodatek dla całej sagi, będący spoiwem i umacniającym spójność wewnątrz niej, ale nie decydujący dla losów naszego ulubionego świata, to ten film może nam pokazać drogę, jaką w najbliższych latach będzie podążał Disney. Choć duża część fanów jest pełna obaw, do czego po wielu pogłoskach ma prawo, to jestem dosyć spokojnej myśli.

    Od razu muszę zaznaczyć, choć robiłem to już wielokrotnie: nie jestem fanem pomysłu na ten film. Po prostu nie uważam, by był nam naprawdę potrzebny. W przeciwieństwie do Rogue One, które opowiadało bardzo ważną dla całej galaktyki historię. Tamten spin-off ukazał coś, co spin-offy powinny właśnie ukazywać - ważne wydarzenia, które wraz z epizodami tworzą ciąg przyczynowo-skutkowy. Z tego Rogue One wywiązał się znakomicie. Pomimo kilku drobnych niedociągnięć logicznych, film ten świetnie współgra z wydarzeniami ukazanymi w Nowej nadziei. Stał się jak puzel, który idealnie wypełnił powstałą po skasowaniu Expanded Universe lukę. Więcej niż wypełnił, bo książkowa wersja wykradnięcia przez Sojusz Rebeliantów planów Gwiazdy Śmierci została zastąpiona o wiele lepszą i ciekawszą historią. To idealny przykład kanonu poprawiającego błędy swojego poprzednika - dzisiejszych legend. Tak ważna historia dla oblicza galaktyki była zmarginalizowana, a teraz zajęła swoje zasłużone miejsce.

    Filmy o pojedynczych bohaterach nie mają większego sensu, szczególnie o tych, którzy byli głównymi bohaterami w kilku epizodach, i szczególnie na tym etapie raczkującego uniwersum Disneya, opieranego o wiele bardziej niż lucasowskie Gwiezdne wojny na filmach

    Han Solo nigdy nie był w centrum gwiezdnej sagi, a jest tak kapitalną filmową postacią, że musiał powstać o nim osobny film - powiedział w wywiadzie dla Newsweeka Ron Howard, reżyser Solo. Otóż nie jest to prawda. Wciąż uważam, że to uniwersum jest zbyt piękne, by go nie wyeksplorować w miejscach naprawdę tego wartych. Filmy o pojedynczych bohaterach nie mają większego sensu, szczególnie o tych, którzy byli głównymi bohaterami w kilku epizodach, i szczególnie na tym etapie raczkującego uniwersum Disneya, opieranego o wiele bardziej niż lucasowskie Gwiezdne wojny na filmach.

    Ostatnio pisałem felieton na portal, którego jestem dziennikarzem - asta24.pl - o sporcie lokalnym w moim mieście, czyli Pile. Wylewałem swoje żale na to, że żyję na prowincji sportowej, i że to takie fatalne. W przypadku Star Wars z chęcią zobaczyłbym takie życie prowincjonalne na wielkim ekranie, na przykład konflikt pomiędzy dwoma rasami zamieszkującymi jedną planetę lub jeden mało znaczący dla głównych wydarzeń układ. Ciągle oglądamy walki o całą galaktykę: Republika kontra separatyści, Imperium kontra rebelianci, Nowa Republika/Ruch Oporu kontra Najwyższy Porządek. Choć raz chciałbym zobaczyć coś na marko skalę.

    Solo z kolei będzie o wiele inny także z tego powodu, że będzie to pierwszy film SW, w którym nie będziemy mieli konfliktu pomiędzy dwoma wielkimi frakcjami. Przynajmniej na to się zanosi, bo nie wyobrażam sobie, by Imperium na dłuższą metę i większą skalę starało się walczyć z tak małą grupą przemytniczą. Co jest oczywiście pozytywem, bo oczywiste klisze i tak zwane zrzynki są praktycznie niemożliwe. Z drugiej jednak strony można się obawiać, czy przez tę oczywistą oryginalność i inność ukazania akcji nie wyjdzie coś złego.

    Że ogólnie coś złego z tego wyjdzie to sądziliśmy chyba cały czas. Ja, choć nie nastawiam się negatywnie, szczególnie po wielu pozytywnych recenzjach w prominentnych światowych mediach (mam jednak świadomość, że nie ma co przywiązywać do nich większej wagi; zawsze w końcu recenzje przed oficjalną premierą są - eufemistycznie rzecz ujmując - optymistyczne), mam wciąż obawy. Niby Howard odwalił kawał dobrej roboty, co sama przyznała w jednym z ostatnich wywiadów Emilia Clarke. Z jej wypowiedzi wynikało, że poprzednicy Howarda rzeczywiście nie ogarniali tematu. Pytanie na ile ogarnął go Ron. Nie popadałbym w hurraoptymizm, choć wierzę, że jego ogromne reżyserskie doświadczenie rzeczywiście uratowało ten film.

    Na co mam nadzieję? Na dobre kino i dobry film przygodowy, bo chyba tym ostatecznie jest Solo. Tylko tyle i aż tyle. Przyzwyczailiśmy się do tego, że starwarsowe produkcje Disneya stoją na najwyższym poziomie jeśli chodzi o aspekty czysto wizualne. Oby historia przedstawiona w Solo trzymała się kupy i nie kłóciła się w żadnej mierze z nowym kanonem, a najlepiej go wzbogaciła. I z nim współgrała. Liczę na to, że to będzie rzeczywiście najlepsza rola Chewbacci w historii. Liczę na to, że choć pozornie film ten może wydawać się nieznaczący dla całego uniwersum, to stanie się ważnym elementem większej całości. No i żeby czuć było tę magię Star Wars. I by wątpliwości, czy film był potrzebny, zostały choć w niewielkim stopniu rozwiane. Miłego seansu, a w zasadzie seansów Wam wszystkim życzę!


    Niech Moc będzie z Wami.

    LINK

ABY DODAĆ POST MUSISZ SIĘ ZALOGOWAĆ:

  REJESTRACJA RESET HASŁA
Loading..