„Star Trek” ma swoją renomę i swoje lata. Do Abramsa filmy były tu dość różne, nie miały jednolitego poziomu. Jedne naprawdę genialne (IV, VI, VIII) inne bardzo ciężkie (I, V, X). Reszta, że tak powiem przeciętna, nie raz ratowana serią i bohaterami. Nawet w V są przecież wspaniałe sceny na pikniku, chyba bawiące bardziej niż właściwy film.
Do tego dołożył swoją cegiełkę Abrams. On stworzył to od nowa, nadał tym filmom inne tempo, sprawił, że były bardziej zabawowe. Nadał im ducha nowej przygody. Odszedł od schematu, zrobił coś innego i udało mu się to. Oba te filmy bardzo lubię, choć są mniej startrekowe niż pozostałe.
Przed ekipą Lina stało ciężkie zadanie. W którym kierunku pójść. Czy podrabiać Abramsa? Czy zbliżyć się ku oryginałowi, czy może spróbować jeszcze czegoś innego. Temu filmowi brakuje jednej spójnej wizji, no i charyzmy reżysera. Film ewidentnie odstaje od tego, co stworzył Abrams. Ma wiele fajnych elementów, ale brakuje mu pazura. Poziomem jest najbardziej zbliżony do VII, czyli „Pokoleń”, chyba także dlatego, że podobnie jak tamten film ma pewien problem z samookreśleniem kierunku. Oba są fajne, oba było dobrze zobaczyć w kinie, ale coś jednak z nimi jest nie tak.
Oba też dzielą scenę ze spodkiem i to ona chyba pokazuje pewien problem Lina. Efekciarstwo, wrzucone trochę na siłę, bez ładu i składu. W „Pokoleniach” ta scena to punkt kulminacyjny, ILM dokonał cudu. W kinie oglądało się to z zapartym tchem. W „W nieznane” to jedna scena z wielu, więc wszystko następuje bardzo szybko, efektownie i dalej nie ma żadnego znaczenia. Scen akcji jest tu dużo, Justin Lin w sumie jest z tego znany. One same w sobie problemem nie są, ale problemem jest montaż i umiejętność równoważenia scen. Lin tego nie potrafi. Mamy więc mocną jazdę, zbyt długą, a potem zbyt długie spokojniejsze sceny. Podobnie jest z postaciami, niby radzą sobie same, ale trochę jakby za mało tego. No i jeszcze niepotrzebna, sztuczna scena z Sulu (zgadzam się tu ze zdaniem oryginalnego odtwórcy, George’a Takeia, lepiej było stworzyć nową postać, jednocześnie szanując wizję Rodenberry’ego, która 50 lat temu była naprawdę nowatorska).
Oczywiście świetnie jest zobaczyć ponownie całą załogę, zwłaszcza wiedząc, że to ostatni film w tym składzie. Dobrze też, że przynajmniej próbowano dać pozostałym bohaterom trochę więcej czasu na wizji.
Ja chyba za bardzo liczyłem na film w stylu Abramsa. Dostałem „Star Trek”, z tych średnich. Więc pewnie jeszcze kiedyś wrócę do tego filmu, ale liczę też, że kolejne pójdą inną ścieżką niż ten. No i że Lina już do serii nie wezmą. Choć jest nadzieja, że wrócimy do reguły Star Treka, w której to parzyste filmy były dobre, w przeciwieństwie do nieparzystych. Działało to do IX włącznie, X był tym, o dobiło tamtą serię, za to Abramsowe odrodziły ją. Więc na 12 filmów, sześć dobrych to i tak na oko wychodzi co drugi . Więc może następny Star Trek znów będzie wartkim i ciekawym obrazem. Cóż, to co najbardziej rozczarowuje to fakt, że liczyłem iż uda się zachować to co było z "Mission: Impossible", czyli nie tylko utrzymanie poziomu Abramsa, ale i rozwinięcie go. Cóż, tym razem się nie udało. Oby następnym .