Hans Zimmer u zarania swojej kariery stanowił świeżą alternatywę dla wszechobecnej w filmach muzyki symfonicznej. Kto by pomyślał, że w pewnym momencie jego styl zdominuje całe Hollywood?
Zimmer zaczynał jako klawiszowiec w zespołach popowych w latach 70. i 80., w tym w The Buggles od kultowego Video Killed the Radio Star, później znalazł się pod skrzydłami płodnego twórczo brytyjskiego kompozytora muzyki filmowej Stanleya Myersa. Charakterystyczną cechą tego duetu było łączenie symfonicznych dźwięków Myersa z elektronicznym plumkaniem Zimmera, co zdaje się było kluczowe w zdefiniowaniu przyszłego stylu muzycznego Hansa z Frankfurtu. Potem przyszły tworzony już samodzielnie Rain Man z pierwszą nominacją do Oscara, kultowy Król Lew już z Oscarem i takie hity jak The Rock we współpracy z Jamesem Newtonem Howardem czy Broken Arrow, którego całkiem monumentalny motyw przewodni łączy syntezatory i gitarowe brzmienie. I od tego momentu zaczęły się „zimmeryzmy”, czyli motywy, których Hans używa non-stop. Dodajmy do tego jeszcze niemiłosierne silenie się na epickość, zrzynanie z siebie i innych (pozew od Fundacji Holsta za plagiat w Gladiatorze czy motyw z Incepcji będący w istocie spowolnionym fragmentem piosenki Edith Piaf – ciekawe czy Hans czegoś żałuje?) oraz fakt, że Zimmer tak naprawdę nie jest w stanie komponować samodzielnie i przez większość czasu jest otoczony masą pomocników. Mimo to jakimś cudem stał się legendą hołubioną przez Hollywood i rzesze lojalnych fanów, a jego stylem zaraziło się całe współczesne Hollywood. Dzięki temu mamy dzisiaj ścieżki dźwiękowe takie, że zapominamy o nich zaraz po wyjściu z kina.
Umówmy się – Hans Zimmer nie jest kompozytorem, jest producentem muzycznym. Nie ma formalnego wykształcenia z teorii muzyki, a jego jedynym kontaktem z jakąkolwiek edukacją w tym fachu były korepetycje z gry na pianinie, których miał dość po dwóch tygodniach. Niestety to słychać, bo jego muzyka, choć łatwo przyswajalna (jak dla kogo – dla mnie bynajmniej), jest grubo ciosana, prosta, wręcz prostacka, a swoje braki w technice kompozycji próbuje zagłuszyć monumentalnością brzmienia. Zimmer wywodzi się ze środowiska grającego pop, co w gruncie rzeczy nie jest żadnym zarzutem. Pop ma być prosty, lekkostrawny i chwytliwy. Problem w tym, że muzyki z Gladiatora za grosz nie mogę sobie przypomnieć, choć film oglądałem, a ten aspekt jest bardzo chwalony. Tak naprawdę poza Królem Lwem i ew. The Rock nie jestem w stanie przypomnieć sobie nic. Ile kultowych motywów skomponowanych przez Johna Williamsa jesteście sobie w stanie teraz zanucić? Co najmniej kilka. A ile Hansa? Pop to jedno, ale Zimmer bardzo często zabiera się za muzykę symfoniczną, a ta z założenia jest złożona kompozycyjnie i wysublimowana. Przepis na orkiestrę u Zimmera jest prosty – najczęściej jest to nieustanne dudnienie bębnów połączone z monotonią syntezatorów i prostackimi melodiami, które nie rozwijają się w żaden sposób, a zazwyczaj opierają się na dwóch dźwiękach (vide motyw z Batmanów Nolana).
Hans Zimmer nie jest też dobrym producentem muzycznym, a jego technika polegająca na zwaleniu na słuchającego masywnej ściany dźwięku sprawia, że ta muzyka jest bardzo ciężka w odbiorze. Poświęcił brzmienie orkiestry na rzecz potężnego, otępiającego wręcz basu, który w zamierzeniu pewnie miał przemówić do młodego pokolenia odbiorców, nie dziwota więc, że nawet symfoniczne skrawki brzmią jak dubstep. Dodajmy do tego jeszcze to, że Zimmer nie umie porządnie zmiksować utworów, co prowadzi do tego, że poszczególne partie się zagłuszają. I po co nakłada on na prawdziwe instrumenty symfoniczne syntezatory?
Hans Zimmer tak naprawdę nie komponuje sam. Nawet za bardzo ładną ilustrację muzyczną Króla Lwa (najlepsza ścieżka podpisana nazwiskiem Hansa) odpowiada cały zastęp muzyków, od Eltona Johna po Lebo M, więc ciężko jest mi wskazać kto tak naprawdę odpowiada za jej wysoką jakość. Za Zimmerem stoi cała armia ghostwriterów tworząca jego firmę Remote Control Productions (wcześniej znaną jako Media Ventures) i potężne biblioteki sampli, ciężko więc stwierdzić, czy „genialne pomysły Zimmera” (jego muzyka w dużej mierze opiera się na sztuczkach i chwytach pokroju internetowego chóru śpiewającego piosnkę Bane’a) są w istocie jego czy też po prostu spija śmietankę z sukcesu wypracowanego przez swoich popleczników. Tak w gruncie rzeczy bardzo często jest, bo czy ktoś zauważył, że kompozytorem muzyki do Modern Warfare 2 jest Lorne Balfe, a Zimmer odpowiada tylko za (wyświechtany zresztą) motyw przewodni?
Jaka jest rola muzyki w filmie? Dzisiaj zdaje się, że po prostu wypełnia ciszę i robi za tło, czyli wypisz wymaluj Zimmer i s-ka. Można by rzecz, że dzisiaj muzyki jest wręcz za dużo, bo ostatnio u Nolana przydarzyła się taka rzecz, że Hans wręcz zagłuszał dialogi w Interstellar czy Incepcji. Czyżby nikt już nie przejmował się takimi trywialnymi pojęciami jak dynamika muzyki i natężenie dźwięku? Czemu już nikt nie wykorzystuje ciszy lub oszczędnych dźwięków do zbudowania nastroju i napięcia? Wspomnę tutaj choćby na kultowe gwałtowne uderzenia sekcji smyczkowej w scenie morderstwa pod prysznicem w Psycho Hitchcocka autorstwa wspaniałego Bernarda Herrmanna czy motyw nadpływającego rekina imitujący bicie jego serca w Szczękach Spielberga skomponowany przez wielkiego Johna Williamsa. Dźwięki proste, ale w tej prostocie genialne i jak efektowne! Zimmerowskie „dwunutowce” czy inne przeładowane basem BWOOOM z trailerów są zaś wyszydzane, bo najzwyczajniej w świecie nie mają z wymienionym wyżej geniuszem nic wspólnego.
Jestem zagorzałym przeciwnikiem używania elektroniki i gitarowych riffów w połączeniu z muzyką symfoniczną, co zdarza się dziś nagminnie. Jest różnica między „klasyką” a brzmieniami rozrywkowymi jak rock czy elektronika właśnie i wolałbym, żeby każde z nich pozostało własną domeną. Niemniej jednak współcześni kompozytorzy często wstawiali takie elementy do swoich kompozycji, więc nie jest to bynajmniej wymysł Zimmera. Robił to Goldsmith, robił to Elfman, robił to Goldenthal, robił to McNeely, robił to Poledouris, cholercia, robił to nawet Williams (przede wszystkim w JFK i Jurassic Parku, ale nawet i w Star Wars czy Indiana Jonesie)! Tylko oni używali ich z głową i miały one sens w kontekście treści filmu. RoboCop łączy wspaniałą, epicką symfonię (w której jednakże nie brakowało prześlicznych, spokojnych momentów) z syntezatorami, co oddawało konflikt człowiek kontra maszyna. W Remember Me Olivier Deriviere pokusił się o mariaż orkiestry i... muzyki glitch, co oddaje poszatkowaną naturę fabuły gry, ale mamy tutaj do czynienia z uczciwą symfonią, choć uważam, że lepiej było postawić na czyste orkiestrowe brzmienie, jako, że w utworze Still Human elektronika jest zupełnie zbędna, a Neo-Paris ma w pierwszej minucie prześliczny fragment i aż szkoda, że większa część soundtracka nie dorównuje mu poziomem (odrębną sprawą jest to, że Dontnod słabo poradziło sobie z implementacją muzyki w grze). W przypadku Zimmera i s-ki mam wrażenie, że mieszają to wszystko razem bez większego pomyślunku, bo wydaje się im, że „tak będzie fajnie”. Nie, nie będzie fajnie, bo jak stara, a sprawdzona maksyma mówi – jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego, bo nie otrzymujemy ani dobrej muzyki symfonicznej, ani dobrego rocka, ani dobrego elektronicznego brzmienia.
Mam problem z muzyką stricte elektroniczną w filmach, bo często jest nie tylko nudna, ale wręcz kakofoniczna i paskudna. Kardynalnym przykładem jest remake RoboCopa z 2014, ale także i Mroczny rycerz, z którego zapamiętałem głównie to, że bardzo często było tam słychać jakieś burczenie mające w założeniu oddać nerwowość scen akcji. Ogółem mój zarzut w stronę współczesnych kompozytorów jest taki, że tak właściwie nie potrafią komponować w żadnym stylu. Czy nie byłoby słuszniej zlecić skomponowanie istotnie mrocznego, brutalnego industrialu na potrzeby Dredda 2012 jednemu z niekwestionowanych królów gatunku, Justinowi Broadrickowi zamiast osobie, która w ogóle to zaprzepaściła? Czy muzyki rockowej nie powinno się oddać muzykowi rockowemu (jak np. Devin Townsend, który chyba chętnie by się w tej roli sprawdził), a nie komuś, kto po prostu zlepi nijaką gitarową szarpaninę i uzna, że oto gotowe? Nie mam nic przeciwko muzyce rockowej, elektronicznej czy dark ambientowej w roli soundtracka, ba, może naprawdę być czymś niesamowitym. Gry mają swoich Erica Brosiusa, Frederića Metzena, Sakiego Kaskasa, Romolo Di Prisco czy innego Michaela Brossa, mogą się pochwalić bardzo ładnie oprawionym w dźwięki muzyki Rogue Trooperem. Czy filmy mogą zrobić to samo?
Nie jestem przeciwnikiem „epickości” w muzyce filmowej, ale niech to będzie na modłę Conana Basila Poledourisa. Lepszym przykładem zresztą byłoby dzieło skomponowane przez Williama Stromberga (przy pomocy Lenniego Moore’a i innych) na potrzeby filmu dokumentalnego Trinity and Beyond. Cwałującego, żwawego, gwałtownego motywu przewodniego z materiału edukacyjnego o bombach atomowych pozazdrościłby i sam cymeryjski barbarzyńca! Albo taki Batman: Mask of the Phantasm. Aż można się zdziwić, że kreskówka „dla dzieci” jest oprawiona w tak monumentalny sposób! Śp. Shirley Walker, jedna z najbardziej znanych kobiet wśród kompozytorów muzyki filmowej pokazała jak się to robi. Takiego efektu nie osiągnie żaden prostacki utworek, nieważne jak bardzo by się starał i jak bardzo byłby głośny i efekciarski.
Życzyłbym nam wszystkim, żeby zimmerowska szkoła odeszła do lamusa, a muzyką czy to symfoniczną czy elektroniczną zajmowali się prawdziwi fachowcy. Żebyśmy mieli co nucić pod nosem – przecież ostatnie kultowe melodie jak Harry Potter czy Władca pierścieni powstały jeszcze nie tak dawno temu? Co się stało z tym wszystkim? Aż żal, że tak wielkie talenty jak Lennie Moore, Mark Griskey czy Joel McNeely leżą w dużej mierze odłogiem. W tej chwili rozdają karty uczniowe Zimmera jak Steve Jablonsky czy inny Tyler Bates, który bezwstydnie skopiował muzykę Elliota Goldenthala z Tytusa na potrzeby swoich 300. Nawet w Gwiezdnych wojnach dominuje ostatnio Kevin Kiner, którego muzyka brzmi po prostu paskudnie i albo po prostu kopiuje kultowe motywy Williamsa (bo cytatami nazwać się tego nie da) albo popełnia chyba wszystkie grzechy kompozytorskie, jakie się da popełnić. Czy ocali nas od tej BWOOOOMapokalipsy Michael Giacchino (nie)? Zapraszam do dyskusji i zachęcam do podawania namiarów na dobrych współczesnych kompozytorów albo na stare, dobre klasyki, których jeszcze nie odkryłem!