W 2011 roku zorientowałam się, że prawie przestałam czytać książki i postanowiłam się poprawić (/b.php?nr=490310).

Jak na razie „podźwignięcie z nieczytania” zostało osiągnięte i nie mam nawrotów
W 2011 roku udało mi się przeczytać 14 książek, w 2012 - 15, natomiast w 2013 już 22. Troszkę zabrakło do średniej dwie na miesiąc. Choć wiadomo, że to tylko orientacyjna liczba, bo książka książce objętościowo nie równa. Dla mnie, w każdym razie, najważniejsza jest wyraźna poprawa. W tym roku co prawda, na razie, szału nie ma, ale czytam w miarę regularnie, tylko trochę mniej mam czasu na dłuższe chwile z książką. Przestałam się już przejmować tym, że inni czytają więcej i że ja sama kiedyś czytałam więcej. Zapisuję sobie pozycje, z którymi chciałabym się kiedyś zapoznać i pomału brnę do przodu. Dawniej trochę obawiałam się takiej listy, zakładałam, że będzie mnie tylko frustrowała, ale z nowym nastawieniem stała się raczej pomocnym narzędziem ;] Biorąc pod uwagę ilość wolnego czasu i wszystkie zainteresowania, to uważam, że póki wychodzi mi przynajmniej jedna książka na miesiąc, to nie jest źle.

Z książek przeczytanych w 2013 r. do najciekawszych i zasługujących na wspomnienie należą (kolejność przypadkowa):

„Mars” Rafał Kosik
Znajomy pożyczył (albo raczej wcisnął z komentarzem „przeczytać koniecznie”) „Vertical” tego autora. Od razu wiedziałam, że na tym nie zakończę znajomości z panem Kosikiem. Szczęśliwie okazało się, że w domu na jednej z półek czeka „Mars” wygrany na jakimś konwencie. Spałaszowałam go z przyjemnością. Takie klasyczne s-f, zgrabnie napisane, dobrze się czytało. Bardzo podobało mi się w jaki sposób autor przedstawił kolonizację czerwonej planety, to jak opisywał techniczną stronę tego przedsięwzięcia, a także pozostałe jego aspekty (polityczne, społeczne). Fabuła znów obfitowała w ciekawe pomysły, zwroty akcji i zaskakujące odpowiedzi. Często łapałam się podczas lektury na myśli, że byłby z tego fajny film.
W porównaniu z „Verticalem”, który „zalatywał” fantasy i był bardziej nietypowy, „Marsowi” zdecydowanie bliżej do klasycznego science-fiction. Powiedziałabym, że ma też bardziej zwartą konstrukcję i po tej lekturze nie musiałam sobie fabuły rozrysowywać, żeby w pełni ją zrozumieć (choć w sumie to była pewna zaleta „Verticala”).

„Paradyzja” Janusz A. Zajdel
Książka „przez którą” zajdle są zajdlami. Jak ją czytałam to dwie myśli mnie nie opuszczały: „Matko, jaka ona nadal na czasie” i „Jakim cudem to w ogóle wydali w PRLu?” Książka została wydana w 1984 r. czyli dokładnie 30 lat temu, a mimo to pod pewnymi względami jest niesamowicie aktualna. Powiedziałabym, że w pewnych kwestiach bardziej odwzorowuje obecny świat niż nie tamten, w którym powstawała. Bardzo ciekawa wizja totalitarnej antyutopii, dobrze się ją czyta. Choć nie ma tam jakiejś wartkiej akcji, to jednak wciąga. Na plus działa też fakt, że choć powstała tak dawno, to sposób przedstawienia technicznej strony świata przyszłości nie wydaje się być archaiczny. Jedynie jakieś drobne elementy datują powieść (kasety magnetofonowe jako nośnik danych). Zdecydowanie świetna książka, godna polecenia.

„Cylinder van Troffa” Janusz A. Zajdel
Kolejna pozycja z polskiego s-f. Również bardzo dobrze mi się ją czytało. Ciekawa wizja przyszłości i podobnie jak w przypadku „Paradyzji” przeważnie nie czuć wieku książki. Bardzo podobał mi się opis miasta przyszłości, poza tym lubię historie, w których manipuluje się czasem. W porównaniu z „Paradyzją” jest tu więcej akcji, historia jest troszkę bardziej rozbudowana. Przypadły mi do gustu wspomnienia z kosmicznej podróży głównego bohatera i jego towarzyszy, szkoda, że stanowiły niewielki kawałek książki. Również bardzo dobra pozycja.

Jedyne czego żałuję, to że nie sięgnęłam po twórczość Zajdla wcześniej, choć jego książki leżały w moim domu praktycznie od zawsze. W tym roku planuję zapoznać się z kolejnymi tytułami.


„Trafny wybór” J.K. Rowling
Wokół tej książki było dużo szumu. Przede wszystkim zaś rodziła olbrzymie oczekiwania, zwłaszcza ze strony fanów sagi o małym czarodzieju. Sama byłam bardzo ciekawa pierwszej nowej powieści autorki Harry’ego Pottera, ale nie rzuciłam się na nią od razu. Kiedy zaczynałam czytać wiele już złego powiedziano na jej temat, emocje trochę opadły. Sama bardziej zagłębiłam się w recenzje już po lekturze. I nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że wiele zarzutów pod jej adresem wynika z faktu, że ludzie chyba spodziewali się jednak czegoś niczym historia młodego czarodzieja, a nie zapowiadanej powieści obyczajowej dla dorosłych. Wydaje mi się, że niektóre wymieniane „wady” nie byłyby takimi, gdyby nie świadomość, że książkę napisała Rowling, a nie ktoś inny. Przyznaję, że w pierwszej chwili ilość przekleństw, okrucieństwa i niesympatycznych postaci wywołała i u mnie jakiś drobny szok, pewną niechęć. Ale to wrażenie szybko minęło, ponieważ książka najnormalniej w świecie mnie wciągnęła. Myślę, że Rowling faktycznie starała się troszeczkę odciąć od swojego wizerunku, i może jednak za bardzo chciała podkreślić, że potrafi pisać też inaczej. To co chyba najbardziej przeszkadzało mi w tej powieści (ale nie oznacza, że uważam ten zabieg literacki za zły), był fakt, że autorka, która w swojej sadze o magicznym świecie potrafiła stworzyć tak wiele sympatycznych postaci, nagle zaludniła karty swojej powieści przede wszystkim jakimiś małostkowymi, wzbudzającymi wstręt i złość bohaterami. Powieść czytało mi się dobrze, była nieprzyjemna, ale wciągająca. Budziła przykre refleksje i poruszała trudne tematy. Ale na dobrą sprawę, IMO, podejmowała bardzo dużo wątków istotnych również w książkach o Harrym (o odpowiedzialności, osobach odrzuconych), tylko w mniej pokrzepiający sposób. Uważam, że Rowling po raz kolejny udowodniła, że jest dobrym obserwatorem. Ogólnie nie uważam tej książki za wybitną, ale jest dobra.



Z Gwiezdnymi Wojnami zdecydowanie cienko, zaliczyłam tylko „Mroczne gry” Reavesa i Bohnhoff. I niestety się rozczarowałam. Naprawdę liczyłam na coś ciekawego, podobała mi się idea. Sądziłam, że to będzie odejście od pewnych utartych schematów. Pierwszą połowę naprawdę fajnie się czytało, a potem się spierdzieliło i okazało się, że dostaliśmy to samo co zwykle.

Poza tym trafiły mi się m.in. książkowe powroty do znanych pozycji, jakieś kryminały, twórczość L.M. Montgomery, zbiory opowiadań. Po raz pierwszy od lat przeczytałam znowu jakąś książkę w całości po angielsku i przekonałam się, że muszę to częściej robić. Przy czym lepiej żebym staranniej wybierała książki, a nie chwytała za pierwszą lepszą (czyt. przydybaną za złotówkę na wyprzedaży). Trafiła mi się jakaś gruba powieść obyczajowa z wybitnie irytującą główną bohaterką.

Rok 2013 potwierdził, że stałam się czytelnikiem, któremu zależy przede wszystkim na lekkiej i przyjemnej rozrywce. Nie oznacza to oczywiście, że te przeczytane książki nie zmuszały do przemyśleń czy nie wymagały choć odrobiny pomyślunku. Na razie nie sturlałam się do poziomu Harlequinów i myślę, że to nie nastąpi

Nadal, tak jak w 2012 r., katastrofą są komiksy. Prawie nic nie przeczytałam w poprzednim i tym roku. Sięgam pamięcią wstecz i w ostatnich miesiącach to chyba jedynie mojego ulubionego kociaka – Blacksada zaszczyciłam uwagą. Zaległości porobiły mi się nawet w seriach czytanych dotychczas na bieżąco. W ogóle ilość czekających w biblioteczce, nie ruszonych jeszcze, komiksowych tomów jest porażająca. Obawiam się, że w chwili obecnej przynajmniej połowa (ale prędzej 2/3) z komiksów zakupionych w ciągu ostatnich 3-4 lat stoi ładnie (względnie leży) na półce i czeka. Jakoś tak skupiłam się na tych książkach, że kiedy mam czas i ochotę na czytanie to sięgam właśnie po książki. A fajne komiksy się kurzą. Dlatego postanowiłam w tym roku podjąć nowe wyzwanie i obok dalszego regularnego czytania książek, powrócić do regularnego czytania komiksów. Zobaczymy jak mi to wyjdzie.