tą książkę. Możnaby powiedzieć, że jest to mój pierwszy kontakt z książkowym nowym kanonem, aczkolwiek zawsze podchodziłem do tej książki jako do części EU - gdzie planowo miała zostać wydana. Nie jej wina, że nie wyszło
Na początek kilka słów o wydaniu - jest to mój pierwszy kontakt z formatem Uroborosa. Nieco większy niż Amberowski, ale też poręczny, skrzydełkowa okładka to zdecydowanie plus. Papier w porządku. Ogólnie - jest dobrze. Trochę skonfudowały mnie z początku te równania przy numerach rozdziałów, ale treść książki później wszystko wyjaśnila - w sumie fajny zabieg
"Dziedzic Jedi" to prosta przygodówka, coś co nasz największy hejter Star Wars nazwałby "zapychaczem". Zarazem jest to moja pierwsza książka Star Wars od czasu "Zagłady" Karpyshyna (2013) i pierwsza książka o kimś z wielkiej trójki/osadzona w czasach klasycznych od "Luke Skywalker i Cienie Mindora" (2010). Od tego czasu czytałem Star Warsów niewiele, głównie książki około-TORowe, czy czysty fanservice jak "Revan" czy "Darth Plagueis", gdzie człowiek się jarał ilością nawiązań, nowych faktów, wyjaśnień i ogólnie - dziwki, wóda i lasery. Stąd też jak widzicie - "Dziedzic Jedi" był moją pierwszą zwyczajną książką SW od dawna. Czy to zawyżyło, czy obniżyło mu poprzeczkę?
Okazało się, że obniżyło. Raz, że książka trafiła w dobry moment - mam obecnie przesyt ciężkich lektur. Książka prosta jak bicz, do tego w znanych mi realiach, była dokładnie tym czego potrzebowałem. Po prostu sprawiało mi przyjemność czytanie o misjach Luke`a Skywalkera.
Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, co w tym przypadku pasuje idealnie. Mamy więc jeden wątek - obserwujemy przygody młodego Luke`a Skywalkera, niedługo po bitwie o Yavin. Wyświechtany temat? Tak. Chociaż, i tak nie całkiem - mamy tu TYLKO Luke`a i R2, taka osobista książka jest dobrym pomysłem. Gdyby to były przygody całej wielkiej trójki - byłoby bardziej oklepanie. A że jest to okres niesamowicie napchany wydarzeniami? No cóż - to był problem na długo zanim Myszaty dorzucił swoje dwa grosze.
Książka w żaden sposób nie koliduje z EU, więc nawet najostrzejsi fanatycy starego kanonu mogą się za nią zabrać. Za to korzysta w zauważalnym stopniu z bogactwa świata Star Wars - Luke odwiedza Rodię czy Denon, przewijają się gdzieś tam w tle Zabrakowie, Cereanie, jedną z głównych bohaterek jest Givinka. Czuć, że to świat Star Wars, a nie soft reboot J.J. Abramsa.
Fabuła jest prosta, tak jak język książki, wszystko tu jest niewymagające, ale sympatyczne. Tak jakbym przeczytał niezły odcinek komiksu. Pewnie, to nic nadzwyczajnego - do czołówki starwarsowych książek temu daleko - ale tak długa przerwa od SW sprawiła, że po prostu przyjemnie mi się to czytało. Luke jest tu jeszcze niedoświadczonym wieśniakiem, rzuconym w wir wydarzeń które go przerastają, z sympatyczną dziewczyną u boku. Hearne nie jest mistrzem kreacji postaci, ale czuć było między nimi chemię, a to zawsze coś.
Ode mnie książka dostaje 7/10. Cieszę się, że dałem jej szansę. To jedyna taka spuścizna po EU w nowym kanonie, ale może kiedyś coś jeszcze dostanie ode mnie szansę? Nie wykluczam.
PS. Znalazłem chyba jeden błąd w tłumaczeniu - na stronie 55 została zachowana oryginalna nazwa statku ("Redemption"). Wygląda to o tyle dziwniej, że w tym samym zdaniu jest użyta nazwa innego statku, przetłumaczona: "...specjalnie przylecieli z okrętu dowodzenia "Redemption" na "Obietnicę"...". Poza tym - tłumaczenie pełna profeska, jak zwykle u FF