Aż chciałoby się powiedzieć kolejny odgrzewany kotlet. A raczej kolejna wielka seria, która w tym roku ponownie wkracza na ekrany. I co tu dużo mówić, znów musi się mierzyć z kultowymi już poprzednikami i niestety mocno opiera się na sentymencie do nich (zupełnie jak „Jurassic World”). Może nawet zbyt mocno. Niestety, najkrócej mówiąc, „Terminator” wciąż ma tendencję spadkową. Wciąż jest to przyzwoity film, ale trójka i czwórka, nie mówiąc od dwóch pierwszych, zwyczajnie były lepsze. Dwa ostatnie pewnie niewiele, ale jednak.
Główna bolączka tego filmu to niestety scenariusz. „Terminatory” nie były nigdy jakoś pokomplikowane fabularnie, zresztą wtedy były najlepsze. Ot nieustępliwy zabójca z przyszłości, którego trudno zniszczyć i cały film na jedno kopyto. Jedna wielka nawalanka. Czasem tylko trochę marudzenia o predestynacji lub ewentualnie o możliwości wyboru własnego życia. Tu niepotrzebnie dokładają paradoksów z przeskakiwaniem do linii czasowych i alternatywnych wszechświatów. Wydaję się, że niepotrzebnie, bo w SF mamy albo wiele linii czasowych (jak w „Star Trek”), albo właśnie jedną, nawet zapętloną, którą można było w pewien sposób zmienić, jak w poprzednich filmach z cyklu. Obecnie to pomieszali, po to, by zrobić reboot/remake dwóch pierwszych filmów, a przy tym natworzyli paradoksów fabularnych, których scenarzyści nie ogarnęli. Reżyser zresztą też. Niestety nie wychodzi to zgrabnie (jak w „Star Treku” Abramsa). Zwłaszcza gdy dochodzi do jakiegoś transcendentnego przekazywania wspomnień między bohaterem z różnych linii czasowych, na czym w dużej mierze opiera się fabuła. Mam wrażenie, że twórcy nie potrafili się zdecydować jakie w ich uniwersum konsekwencje niesie podróż w czasie. A ponieważ uczynili z tego dużo bardziej istotny element filmu niż w poprzednich częściach, trochę się to sypie. Zresztą nie tylko w tym miejscu. Mnie nie podoba się też to, że od początku negują istnienie trzeciej i czwartej części, a w pewnym momencie też drugiej. Owszem może to być inna linia czasowa, ale nie o to chodzi. Pierwsza rzecz to kwestia Marcusa (czyli hybrydziaka z czwórki). Najzabawniejsze jest to, że pominięcie jego istnienia wydaje się być o tyle mało sensowne, że właściwie i tak twórcy poszli dokładnie tym samym tropem tworząc T-3000. Boli też umieszczenie pierwotnej zagłady na rok 1997, bo z jednej strony negują istnienie trójki, z drugiej fabularnie totalnie się gubią, gdy okazuje się, że Dzień sądu przeniesiono o 20 lat, bo niby zniszczono resztki T-101, ale Skynet mógł się przecież rozwinąć inaczej. Dostajemy taki miszmasz, który z jednej strony stara się udawać bardziej przemyślany, z drugiej jest dziurawy jak sitko, co zwyczajnie irytuje. No i jeszcze dodatkowo film nie zawsze utrzymuje tempo, w czym właśnie znów jest gorszy od trójki i czwórki. Rozumiem, że znów podstawą był sentyment do pierwszych dwóch części i patrząc na to i na nowy „Park” trochę nie podoba mi się ta tendencja. Odcinamy się od gorszych sequeli, ale jednocześnie nie potrafimy im dorównać, ani pójść dalej. Innymi słowy zamienił stryjek siekierkę na kijek.
Nowy film to jednak wciąż „Terminator”, będący przeróbką jedynki i dwójki. Mamy Arnolda, który ponownie pełni rolę bardziej humorystyczną (znów trochę kopiowanie trójki, choć trochę w inny, mniej autoparodystyczny sposób). Ale to on trzyma ten film. Bez wątpienia brakowało go w czwórce. A samych terminatorów mamy tym razem mnóstwo, T-101, T-800, T-1000 i T-3000. Normalnie brakuje tylko Terminatrix. Zresztą wszystkiego tu jest dużo, zwłaszcza jeśli chodzi o akcję i wybuchy. Przez to niektóre sceny , jak choćby wybuchająca ciężarówka, po prostu giną w tle. Szkoda, bo ciężarówki były świetnie wykorzystywane w pierwszych trzech filmach. Tu niby jest autobus, generalnie wszystkiego jest dużo. Ale to właśnie sceny akcji się ogląda najlepiej, bo to wciąż jest Terminator. Dobra akcja, Arnold i to naprawdę sprawia dużo radości.
Gorzej radzą sobie nowi aktorzy. Ale tu chyba problem z ich rolami i dobraniem. Jay Courney jako Kyle Reese jest w moim odczuciu źle dobrany. Napakowany jak Terminator, bardziej sprawia wrażenie tępego osiłka, niż Kyle’a którego znaliśmy. Wychudzonego, żyjącego w ciężkich warunkach i takiego który dużo przeszedł. Lepiej wypada Emilia Clarke jako Sarah Connor. Z tym, że wizualnie źle wypada w scenach w towarzystwie Kyle’a czy Terminatora. Bo jest zbyt drobna. Za bardzo mam w głowie Lindę Hamilton. Choć oczywiście jeśli chodzi o charakteryzację (bez wzrostu) Clarke wypada bardzo dobrze. Wizualnie moim zdaniem źle dobrano głównych aktorów, ew. przy innym Kyle’u Emilia wypadłaby lepiej w tej roli. Ale problem z postaciami jest też w warstwie fabularnej. Sarah Connor niestety jest też jako bohaterka zdecydowanie bardziej płaska. Linda Hamilton miała okazję grać postać słabą i silną w dwóch filmach. Claire Danes przechodziła tę przemianę w jednym filmie. Nowa Sarah Connor nie przechodzi przemiany, od razu jest drobniutką kobietą z silnym, wojowniczym charakterem. Tu Clarke bardzo dobrze się odnajduje, ale jest praktycznie przez cały film bardzo jednorodna, nie ma szansy się rozwinąć, a tym bardziej zabłysnąć aktorsko. Ona jest dobra, ale oczekiwałem czegoś więcej. W efekcie najlepiej wypada Arnold i tegoroczny laureat Oskara, fenomenalny J.K. Simmons. On ma rolę bardzo komiczną, ale świetnie się w nią wczuł. Zresztą po „Whiplash” inaczej patrzę na tego aktora, a tu ma rolę tak odległą od tej oskarowej, że aż miło się go ogląda.
Jest też John Connor. Zgodny z tym, co widzieliśmy w urywkach z przyszłości. To już jest przywódca, który wie czym jest Skynet lepiej niż ci, którzy z nim walczą. Bo zna przyszłość i przeszłość. To jest fajne. Connor wypada lepiej niż w trójce czy czwórce. Jest przywódcą, nie popychadłem. Szkoda tylko, że nie dane nam było zobaczyć jego drogi. I szkoda, że w nowej linii czasowej znów mu brakuje charyzmy w czasach współczesnych, gdzie staje się kolejnym... a tak, zdradzili to już w zwiastunach.
„Terminator: Genisys” to w miarę udany film, głównie ze względu na niektóre naprawdę fajne i mocne sceny akcji. Przy tym jednak niestety nierówny i odtwórczy, i czegoś mu brakuje . „Ocalenie” naprawdę prosiło się o solidną kontynuację w klimatach post-apo, która mogłaby się skończyć w tym miejscu, w którym zaczyna się piątka. Bo super, że zobaczyliśmy wysłanie Kyle’a, ale chciałbym jeszcze zobaczyć te pierwsze terminatory z gumową skórą służące do infiltracji. I Connora, który zajmuje należne mu miejsce w historii ludzkości, gdzie staje się de facto mesjaszem. Zamiast tego postawiono na sentymentalizm i odcięcie od dwóch sequeli. Wyszło praktycznie jak w „Jurassic World”, film wypadł gorzej niż te dwa poprzednie. Niewiele, ale jednak. Zaś do poziomu dwóch pierwszych (w sumie nawet do trójki) to jednak mu sporo brakuje. Przy tym wciąż jeszcze jest to całkiem przyjemny obraz, acz niestety rozczarowujący. Zabawne jest to, że sam Cameron stawiał na proste rozwiązania fabularne, które pozwalają mu eksplorować świat i nadać ton akcji (nie tylko w „Terminatorze”, ale i „Obcym” czy „Avatarze”). I to się sprawdza. Może taka właśnie powinna być recepta na kolejnego „Terminatora”?