więc niniejszym się biorę
Ostatni raz tak dobrze w kinie bawiłam się na `Pacific Rim`. No, mniej więcej tak dobrze, bo `Guardiansi` są pod pewnymi względami `bardziej` - do tego stopnia, że momentami czułam się nawet odrobinę zagubiona w tym bogactwie, zwłaszcza nie mając znajomości świata przedstawionego (chwila słabości, zazdrości względem marvelowych wyjadaczy ). Jest to film, który chciałabym obejrzeć kilka razy - głównie po to, by móc docenić to wszystko, co znajduje się w tle. Chyba pierwszy raz od dłuższego czasu mi się zdarzyło, by wartkość akcji i dialogów nie pozwoliła mi się skupiać na tym, co jest na drugim, na trzecim planie (dzięki czemu z opóźnieniem zareagowałam na akcję Groota z baterią w więzieniu - kiedy po sali już zaczęły przebiegać śmieszki). Spodziewałam się dobrego ciasta, dostałam wypasiony tort weselny
Cudowną cechą tego widowiska jest hołd złożony klasyce filmu i muzyki. Czułam się trochę jakbym oglądała te wszystkie stare spielbergowskie - i inne, jak `Powrót do przyszłości` (skądinąd, widzę że porównania do tych filmów są nader częste) - produkcje. Może nawet posunęłabym się do stwierdzenia, że jest w nim coś Tarantinowskiego w tym sposobie żonglowania kliszami muzycznymi i filmowymi (ciekawe, kto mnie zaraz zeklnie za szarganie świętości ). Trochę też czuję się, jakbym oglądała space-operową wersję Supernatural, z tym całym hołdem i tęsknotą za tym, co klasyczne - może stąd, że faktycznie czuć nostalgię w użytych utworach i chwytach (przeżycie ekspozycji na próżnię? Mnie tam kupiono), a nie cynizm twórców filmu (chyba że się świetnie maskują ).
Mimo że szczelnie wypakowany barwnymi efektami, nie stanowią one najważniejszej strony widowiska. To dynamiczne relacje między bohaterami, umiejętne łamanie grożących przesadnym patosem scen wygrywają tą produkcję; tak jak LS kiedyś pisał, że największą zaletą nowych Star Treków jest to, jak buduje relacje między grupą bohaterów - taką sytuację mamy i tutaj (może nawet identyczną? ).
Pięcioro bardzo różnych bohaterów - bardzo różnych choćby samym gabarytem, tożsamością, charakterem i wyznawanymi wartościami, ale też obsadzonych tak, by w miarę możliwości ugrać jak najwięcej na stworzonym kontraście (kochany Groot grany przez uber kozaka Diesla, czaruś Cooper jako kurduplowaty pyskacz, Bautista jest co prawda pakerem, ale dosyć prostolinijnym i dobrodusznym, chomikowaty Pratt wreszcie może być tym osom gościem rwącym laski, jedynie Saldana dalej jest twardą dziewuchą, ale przynajmniej bardzo sympatyczną z tą swoją kwadratowością w relacjach międzyludzkich ).
Z resztą obsady jest zresztą podobnie - C. Reilly jest misiowatym bohaterem pozytywnym, Glenn Close wzorem władzy... a dla znających `Doktora Who` dodatkowo uderza kontrast między znaną im zadziorną Amy Pond a odpychającą wręcz Nebulą. Jedynie główny antagonista jest faktycznie wręcz przezroczysty i nieledwie nudnawy w swojej nienawiści do wszystkiego i wszystkich (może taki jest komiksowy oryginał, nie znam się to się nie wypowiem) - ale znowu cudownym szyderstwem staje się scena w której Quill odwraca jego uwagę.
Szczeniackie i prostackie? Owszem Ale nie sądzę by wiele osób spodziewało się TAKIEGO przełamania budowanej atmosfery, a właśnie takie bezpardonowe szydzenie z powycieranych konstruktów narracyjnych stanowi jak dla mnie coś absolutnie wyróżniającego ten film z tworzącej się powoli masy okołomarvelowych filmów.
To ja idę się bujać z małym bonsai